„Title decider”, który o niczym nie przesądził. Uczta na Etihad Stadium (KOMENTARZ)

Zobacz również:Najbardziej romantyczny beniaminek od czasów Newcastle Keegana. Czy Leeds zderzy się ze ścianą?
Manchester City v Liverpool
fot. Robbie Jay Barratt - AMA/Getty Images

Jeśli kochasz piłkę i jesteś akurat w Manchesterze, musisz odwiedzić National Football Museum. Jestem więcej niż pewien, że za kilka lat trafią do niego również mecze pomiędzy Manchesterem City a Liverpoolem. Wspaniała jest to rywalizacja, nie zapomnimy jej nigdy.

W Manchesterze rzadko świeci słońce. Jeśli nawet ono ma ochotę wcześnie wstać, by rozświetlić wspaniałą piłkarską scenę, to znaczy, że musi się tutaj dziać coś ważnego. Nie ma takiej możliwości, żeby starcie The Citizens z The Reds było kiepskie. Za duża stawka, za wysoka jakość piłkarzy. Za dobrzy menedżerowie. Nikt już nie pamięta o tym, że Liverpool trzy dekady czekał na mistrzostwo, a Manchester City był biedny. Liczy się tylko tu i teraz, a to jest ich czas.

POMIĘDZY MIŁOŚCIĄ A WYMAGANIAMI

Juergen Klopp i Pep Guardiola właściwie nie siadają. To jest mecz dwunastu na dwunastu, w której menedżerowie grają razem ze swoimi zespołami. Wydaje się to wręcz groteskowe, kiedy patrzysz z boku, jak doświadczeni zawodnicy przyjmują bezustannie instrukcje od trenerów. Zero sprzeciwu. W pewnym momencie meczu na Etihad Guardiola szarpie z głowę Joao Cancelo, a potem go przytula. Taki jest Katalończyk – ciągle pomiędzy miłością do swoich piłkarzy a tonami wymagań.

Mecz się kończy. Stoję w strefie dla telewizji z Andym Robertsonem. Kibice Liverpoolu właściwie nie opuścili swojego sektora. Śpiewają głośno i w sumie nie można im się dziwić – mają prawo świętować to, że ich drużyna nie przegrała. Manchester City był bardzo wymagającym rywalem. Riyad Mahrez pojechał do domu z wyrzutami sumienia. Miał okazję zamknąć sprawę rywalizacji, ale w doliczonym czasie gry zmarnował świetną sytuację.

Oglądam mecz z idealnego miejsca na trybunach. Chłonę każdy fragment. Widzę, jak za linią boczną rozgrzewa się trio z Liverpoolu: Luis Diaz, Naby Keita i Roberto Firmino, a obok nich gracze City – Mahrez, Jack Grealish i Ilkay Gundogan. Abstrakcja. Złościmy się niekiedy, że gwiazdy Premier League tyle zarabiają, ale czy mamy w sobie ten sam rodzaj złości, gdy wychodzimy z kina? Myślimy: fajny ten film, ale żeby płacić aktorowi 30 milionów dolarów za rolę? Mnie się to nie zdarzyło.

ZABÓJCZE TEMPO

Jeśli oglądasz Premier League w telewizji, zapewne dostrzegasz tempo akcji, czujesz, że ludzie biegający za piłką, są ulepieni z innej gliny, jednak dopiero z bliska doceniasz to, jak potrafią zasuwać. Nie ma tutaj milimetra miejsca na błąd, wszyscy grają wysokim pressingiem, wyprzedzają, szukają przestrzeni i tak od początku do końca.

Guardiola cały czas tworzy. W przerwie kazał ludziom z Etihad polać porządnie murawę. Musiał być zaskoczony, gdy Liverpool zaraz po zmianie stron doprowadził do wyrównania. Kevin De Bruyne jest kosmitą. Trent Alexander-Arnold przyjmuje piłkę spadającą z kosmosu, by po chwili pomknąć z nią do przodu. To co widzimy, nie jest normalne, serio.

Nic się nie rozstrzygnęło. Gra o tytuł wciąż jest otwarta. Jeden punkt, zero miejsca na potknięcia. Liverpool bije się o cztery trofea. – Liczy się wygranie kolejnego meczu, tylko to ma zanczenie – mówi mi Robertson. I ma rację. W skomplikowanym kalendarzu nie ma miejsca na plany. Trzeba być tu i teraz. Nic nie zostało roztrzygnięte. I to jest najlepsza wiadomość w niedzielne popołudnie, gdy korowód aut przesuwa się powli w kierunku centrum Manchesteru.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz Canal+. Miłośnik ligi angielskiej, która jest najlepsza na świecie. Amen.