Trudna sztuka wydobycia Miedzi. Czy pierwszy spadkowicz jest już znany?

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
Jon Aurtenetxe
Łukasz Sobala/Pressfocus

Pięć miesięcy temu Miedź Legnica kończyła I ligę 15 punktów przed Widzewem. Teraz jest 17 punktów za nim. Choćby ten przykład pokazuje, że gry o awans i o utrzymanie to dwie zupełnie różne konkurencje.

Skoro wiele znaków na niebie i ziemi wskazuje, że prawdziwym polskim sportem narodowym są skoki narciarskie, metafory zaczerpnięte z tego sportu mają szansę działać obrazowo. Poczynania drużyn przed awansem do Ekstraklasy i po nim, są często traktowane jak skoki w pierwszej i drugiej serii konkursu. Skoro ktoś skoczył dobrze w pierwszej, to widocznie dobrze się czuje na danej skoczni, jest w odpowiedniej formie i ma właściwie nasmarowane narty. Można więc liczyć, że odda dobry drugi skok. Na podstawie tego, jak ktoś spisał się w pierwszej serii, można przypuszczać, że, o ile wiatr nie zdecyduje inaczej, w drugiej też będzie się liczył w walce o zwycięstwo. Dwa równe skoki. Dlatego za najsilniejszego z beniaminków uznaje się zwykle tego, kto najpewniej wywalczył awans. Tymczasem właściwsza byłaby analogia do kombinacji norweskiej: gra o utrzymanie i o awans składają się z dwóch zupełnie różnych dyscyplin. Tworzą wspólny obraz, ale wymagają czegoś zupełnie innego. Ktoś, kto dobrze skacze na nartach, niekoniecznie dobrze na nich biega. Chwilę, w której dana drużyna awansuje do Ekstraklasy, można potraktować jako moment przypięcia biegówek. Kończy się jedna konkurencja, zaczyna druga.

Widać to na wielu przykładach: w zeszłym sezonie najsilniejszym beniaminkiem był Radomiak, choć po I-ligowej jesieni zajmował dopiero piąte miejsce, ze stratą dwunastu punktów do Bruk-Betu Termaliki, który, zanim wiosną mocno spowolniły go problemy covidowe, demolował I ligę. W Ekstraklasie nie był jednak w stanie się odnaleźć. Podobnie jak rok wcześniej Podbeskidzie Bielsko-Biała, które pierwsze świętowało awans, ale potem nie było w stanie dogonić nie tylko Stali Mielec, lecz także i Warty Poznań, która przebiła się do elity dopiero po barażach. Górnik Zabrze jako beniaminek wszedł do europejskich pucharów, choć sezon wcześniej awansował do Ekstraklasy psim swędem, a na I-ligowych boiskach musiał uznać wyższość Sandecji Nowy Sącz. Która z kolei spadła z hukiem. Tak, jak na starcie nowego sezonu po awansie zerują się punkty, tak też powinno się zerować poczucie, który zespół jest silny, a który słaby. Biegówki zostały przypięte.

Tak to jednak nie działa. Im pewniejszy awans, tym większy spokój klub roztacza wokół siebie. Nic więc dziwnego, że Miedź Legnica, która I ligę ukończyła 15 punktów przed drugim Widzewem i aż 21 przed Koroną, która awansowała dopiero po barażach, wlała w serca kibiców hektolitry optymizmu. Po zakończeniu ubiegłego sezonu portal thesport.pl przeprowadził badanie optymizmu oraz zadowolenia wśród kibiców wszystkich klubów Ekstraklasy. Choć fani Lecha Poznań byli zadowoleni z tego, jak ich drużyna zaprezentowała się na stulecie klubu, a kibice Rakowa mieli poczucie, że zmierzają w dobrą stronę, nikt nie był tak euforycznie nastawiony do swojego klubu, jak sympatycy Miedzi.

LEGNICA PEŁNA NADZIEI

Ich średnia ocena minionych rozgrywek w wykonaniu klubu wyniosła 9,4 w dziesięciostopniowej skali. Byli najbardziej zadowolonymi ludźmi w Polsce z kadry swojej drużyny, swojego trenera oraz zarządzania klubem. W nadziejometrze przed kolejnym sezonem uplasowali się minimalnie tylko za Rakowem oraz Lechem. U 90% respondentów deklarujących się jako kibice Miedzi przeważał optymizm, a tylko 10% odczuwało pesymizm przed nowymi rozgrywkami. Utrzymania w lidze spodziewało się 78% ankietowanych. Nawet jeśli ci ludzie wiedzieli, że od 2017 roku z Ekstraklasy zawsze spada przynajmniej jeden beniaminek, nie sądzili, by miało to dotyczyć akurat ich. Martwić się mogły raczej Widzew i Korona, ale nie Miedź. Scenariusz z poprzedniego pobytu w Ekstraklasie, gdy legniczanie pożegnali się po ledwie jednym sezonie, miał im tym razem absolutnie nie grozić.

SZUKANIE PRZEWAG

Tego typu myślenie musiało też dominować u osób odpowiadających za stronę sportową w klubie. W przeciwieństwie do wielu beniaminków, którzy po awansie szukają piłkarzy pozwalających im jak najszybciej zasypać przepaść dzielącą poziomy rozgrywkowe, w Legnicy zaczęli szukać przewag konkurencyjnych. Mówił o tym Marek Ubych, dyrektor sportowy, w rozmowie z weszlo.com. Jako że Hiszpania, w której Miedź dobrze się od lat poruszała, stała się modna, chciał poszukać innych rynków. “Myśleliśmy też o Afryce. Zdecydowaliśmy się na Amerykę Południową i powiem szczerze: byłem w szoku, ile tam płacą. Wydawało się, że to fajny rynek do łowienia zawodników, natomiast kwoty kontraktowe i transferowe nas zszokowały. Byłem delikatnym ignorantem, jeśli chodzi o ten rynek” - podkreślał.

SKAUTING NA ODLEGŁOŚĆ

Rzadko szef działu sportowego klubu Ekstraklasy przyznaje, że zaczął szukać zawodników na rynku, którego realiów nie znał i na którym siłą rzeczy nie miał szans oglądać piłkarzy inaczej niż poprzez programy skautingowe. Nie przeszkodziło mu to pozyskać z tego kierunku trzech zawodników. I dorzucić jeszcze Luciano Narsingha z Sydney, o którym, gdy przylatywał do Legnicy, ludzie z klubu mówili: “oby tylko nie miał nadwagi”. Nie brzmi to, jak starannie przeprowadzony proces skautingowy. Jak na taką rekrutację, efekty i tak są całkiem niezłe: Narsingh szczęśliwie nie przyjechał zapuszczony, a Angelo Henriquz z Fortalezy okazał się przyzwoitym napastnikiem. Choć może przy dokładniejszym skautingu i lepszych kontaktach na lokalnych rynkach, wyszłoby też, że Santiago Naveda nie tylko jest ciekawym piłkarzem, ale też wylatuje z boiska, w co trzecim występie.

BIEGANIE PRZED CHODZENIEM

Nie o konkretne personalia można jednak mieć do szefostwa Miedzi największe pretensje, a o samą główną ideę, która przyświecała im przy letniej rekrutacji. Chcieli się wyróżnić. Chcieli być jacyś. Chcieli odkryć nowy rynek i pokazać, że potrafią tam znaleźć zawodnika, zamiast brać, jak jakaś Stal Mielec, napastników z Litwy czy z Chrobrego Głogów albo z Górnika Łęczna jak jakaś Korona Kielce. Zamiast próbować nadrabiać braki, chcieli wypracowywać przewagi. Takie podejście byłoby nawet chwalebne dla kogoś, kto ustabilizował już miejsce w lidze i chciałby zrobić kolejny krok. Dla kogoś, kto miał za sobą jeden rozegrany sezon w Ekstraklasie, jedynym celem powinno być utrzymanie się w lidze, o której tak wiele osób z zagranicy mówi jako o bardzo specyficznej, że coś w tym raczej jest. Trudno osiągnąć w niej przewagę umiejętnościami piłkarskimi, trudno kogoś zdominować. Świadomość, ale taka rzeczywiście wprowadzona do krwiobiegu, a nie tylko deklaratywna, że absolutnie z każdym można przegrać, to warunek konieczny, by w niej przetrwać. Wielu już myślało, że będzie w Ekstraklasie fajnie grać w piłeczkę, ale przekonywało się, że absolutną bazą tutaj jest bycie nieprzyjemnym. Miedź jeszcze nie umiała chodzić, lecz już myślała, jak by tu zacząć biegać.

EKSTRAKLASOWI NOWICJUSZE

Zarzuca się czasem legniczanom, że znów zrobili z szatni wieżę Babel. Ale o ile problemem nie są narodowości piłkarzy, to ich nieznajomość ligi już tak. Jest różnica pomiędzy obcokrajowcami takimi jak Zoran Arsenić, Milan Rundić, Vladislavs Gutkovskis czy Walerian Gwilia, którzy, zanim trafili do Rakowa, zwiedzili już w Polsce kilka klubów, a obcokrajowcami ściąganymi bezpośrednio z Ameryki Południowej czy nawet Hiszpanii do Legnicy. Byłoby wręcz dziwne, gdyby tak budowana drużyna zaczęła funkcjonować od razu. Mogłoby się to udać jedynie, gdyby nowicjusze znaleźli się w otoczeniu doświadczonych graczy ekstraklasowych. Tymczasem tylko o dwóch zawodnikach Miedzi można powiedzieć, że to doświadczeni ligowcy. Z całej kadry jedynie Szymon Matuszek oraz Hubert Matynia mieli przed sezonem ponad 50 meczów w Ekstraklasie. Dla porównania Widzew miał takich graczy siedmiu a Korona dziesięciu. Ci Polacy, którzy byli w klubie, raczej nie należeli do najmłodszych. Można było oczywiście uznać, że w przypadku Pawła Lenarcika, który na debiut w Ekstraklasie czekał do 27. roku życia, czy Mateusza Abramowicza, który w wieku 29 lat uzbierał w najwyższej lidze dziesięć występów, pomylili się wszyscy inni, a dopiero Miedź dostrzegła ich talent. Ale takie myślenie to ryzyko. Legniczanie w wielu decyzjach tego lata powiększali je, zamiast minimalizować.

TRZY WYRWY

Nie sposób oczywiście nie wspomnieć, że ta drużyna jest inna nie tylko przez to, że w lecie próbowała szukać przewagi konkurencyjnej w Ameryce Południowej, ale też przez to, że straciła między sezonami trzech ważnych zawodników z podstawowego składu. Patryk Makuch dawał drużynie gole i asysty, będąc gwiazdą I ligi, ale zdecydował się na kontynuowanie kariery w Cracovii. Jens Martin Gammelby trafił do Broendby i w miarę regularnie tam gra, co pokazuje, że mowa raczej o niezłym piłkarzu. Z kolei Damian Tront, środkowy pomocnik typu pirania, wypadł z gry z powodu kontuzji ścięgna Achillesa. Jeronimo Cacciabue ściągnięto z Newell’s Old Boys, by go zastąpić, ale na razie defensywny pomocnik z Rosario nie daje drużynie tyle, ile jego poprzednik z Jastrzębia-Zdroju. Trzy takie wyrwy tym bardziej sprawiły, że Miedź z poprzedniego sezonu trudno porównywać do obecnej.

INNY WOREK

Po pierwszych niepowodzeniach legniczan zaczęto wrzucać do jednego worka z innymi drużynami, które po awansie podeszły do Ekstraklasy zbyt ambitnie - ŁKS-u Kazimierza Moskala, Podbeskidzia Krzysztofa Bredego czy Bruk-Betu Mariusza Lewandowskiego, które zbierały więcej pochwał za odwagę niż punktów. Trzeba jednak stwierdzić, że Wojciecha Łobodzińskiego trudno, po tym, co pokazał, zaszufladkować razem z tymi trenerami jako marzyciela do końca wiernego swojemu stylowi gry. Trenerski nowicjusz wyraźnie starał się z Miedzi zrobić zespół bardziej wyrachowany, ostrożny. Beniaminek z Dolnego Śląska tylko w dwóch meczach tego sezonu miał wyższe posiadanie piłki od rywala – ze Stalą Mielec i z Wartą Poznań. W pozostałych raczej pokornie przyjmował rolę tego, który musi biegać za piłką. Średnie posiadanie piłki za ten sezon minimalnie niższe ma tylko Korona. Miedź nie należała też do zespołów szalejących z wysokim pressingiem.

JAK WISŁA GULI

Wydaje się, że Łobodziński widział, że do Ekstraklasy trzeba się zabrać inaczej niż do I ligi, w której Miedź wiosną tylko trzy razy miała piłkę krócej niż rywal. W ciągu kilku miesięcy średnie posiadanie tej drużyny zjechało aż o osiem punktów procentowych. Tyle że w kadrze miał zawodników znacznie lepiej pasujących do tego I-ligowego grania niż do cierpliwego biegania za piłką i wyprowadzania kontrataków. Bliźniaczo przypomina to problem Wisły Kraków z poprzedniego sezonu, gdzie Adrian Gula chciał zbudować zespół długo utrzymujący się przy piłce i pod taki styl dostał zawodników. A gdy już zorientował się, że kadrę ma za słabą, by zdobywać w ten sposób punkty i chciał być bardziej wyrachowany, okazało się, że nie ma kim przeprowadzić takiej przemiany.

Miedź jest dziś zespołem o najmniejszej intensywności pojedynków, czyli wykonującym najmniej działań obronnych w momencie posiadania przeciwnika. Inaczej mówiąc, jest najbardziej pasywnym w odbiorze zespołem w lidze. Mówi się o niej czasem, że gra lepiej, niż wskazują wyniki, ale wynika to z tego, że jest tam kilku zawodników, którzy z piłką przy nodze czują się dobrze. Ich gra bez piłki wygląda jednak znacznie gorzej. Być może także frustracją związaną z częstszym niż zwykle bieganiem za piłką, da się wytłumaczyć szokującą liczbę pięciu czerwonych kartek dla graczy Miedzi w trakcie ledwie dwunastu meczów.

PSYCHICZNE ROZSYPKI

Element pecha też oczywiście miał wpływ na ich dorobek punktowy, choć rzadziej niż się o tym mówi, bo tylko w dwóch meczach – z Cracovią oraz z Koroną — legniczanie stworzyli dogodniejsze sytuacje od rywala. Cztery razy w tym sezonie trafiali natomiast w słupek lub poprzeczkę, co plasuje ich pod tym względem w czołówce ligi. Stracili najwięcej goli z dystansu. I o ile częściowo można to przypisać bramkarzom – Lenarcik, który stracił miejsce w składzie, puścił o prawie pięć goli więcej, niż wynikałoby to z jakości sytuacji rywali, co oznacza, że niemal w co drugim meczu puszczał bramkę, której nie musiało być — o tyle czasem rywalom po prostu wychodziły świetne strzały, jak Iviego Lopeza z Rakowa. Do tego ma beniaminek tendencję do samodzielnego komplikowania sobie życia. Przede wszystkim przez hurtowo zbierane czerwone kartki, ale też choćby zmarnowanie rzutu karnego przy stanie 0:1 z Rakowem Częstochowa czy nieumiejętność domykania spotkań. Miedź sześć razy w tym sezonie wychodziła na prowadzenie. Wygrała raz. W połowie takich przypadków przegrała. Z kolei, gdy pierwsza traci gola, też zwykle kompletnie się rozsypuje. Dopiero w minionej kolejce pod wodzą Radosława Belli, tymczasowego trenera, w dziewiątym meczu, w którym pierwsi stracili gola, zawodnicy z Legnicy zdobyli jakikolwiek punkt.

ZACZĄĆ OD PODSTAW

Trener Grzegorz Mokry powinien spróbować zacząć od podstaw. Beniaminek nie ma na koncie żadnego gola po rzutach rożnych, bramka w ostatnim meczu z Cracovią po rzucie wolnym była przyjemną odmianą, bo wcześniej nawet stałe fragmenty gry, będące tradycyjną siłą bezsilnych, nic beniaminkowi nie dawały. Musi spróbować rozegrać jakiś mecz bez straty gola, nawet kosztem ubóstwa w ofensywie, bo nie zachowując przez dwanaście kolejek czystego konta ani razu, trudno myśleć o regularnym punktowaniu w Ekstraklasie. A skoro właściciel Andrzej Dadełło zapowiedział, że nowy trener będzie miał możliwość dokonania w zimie wzmocnień, Miedzi najbardziej przydałyby się tym razem takie, po których będzie się wzruszać ramionami. Mniej otwierania nowych rynków i szukania ludzi z ciekawym CV, więcej niewzbudzających entuzjazmu piłkarzy, którzy w Ekstraklasie już wszędzie byli i wszystko widzieli.

KSIĄDZ ZAMIAST TRENERA

Nawet z nimi zadanie będzie jednak piekielnie trudne. Było w najwyższej lidze w ostatnich latach wiele kiepsko punktujących drużyn, ale mające po dwunastu kolejkach w dorobku tak mało, jak dziś Miedź, należały do absolutnych rzadkości. Ostatni raz tak słabe wejście w sezon zdarzyło się... Lechowi Poznań w sezonie 2015/16, gdy dogasał pierwszy mistrzowski projekt Macieja Skorży. Lech się wtedy wygrzebał, ale przez to, że mówimy o ówczesnym mistrzu Polski, sytuacja jest nieporównywalna. Bo Miedź nie ma i nie będzie mieć takich zawodników, jacy wtedy grali w Lechu. Lepszą analogią jest Podbeskidzie Bielsko-Biała z sezonu 2012/13, które po dwunastu kolejkach miało tylko pięć punktów. To właśnie wtedy Czesław Michniewicz uratował Górali przed spadkiem, chwilę przed objęciem drużyny mówiąc w mediach, że potrzeba jej nie trenera, lecz księdza. Miedź na razie spróbuje jeszcze z trenerem, ale jeśli wyniki nie drgną przed zimą (kluczowe mecze z Widzewem, Śląskiem i Górnikiem), pozostanie już tylko odwołanie się do siły wyższej.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.