TYGODNIÓWKA #16. Krótko z przodu, długo z tyłu i wąsy na przedzie. Jak pokochałem i porzuciłem Bundesligę, a teraz ona nas wszystkich uratuje

Zobacz również:Piłkarz z własną podobizną na plecach. Leroy Sane — nowa ekstrawagancja Bayernu
juskowiak-wolfsburg-e1588871584571.jpg
fot. Alexander Hassenstein/Bongarts/Getty Images

Można było się tego spodziewać – Bundesliga wróci jako pierwsza. Zawsze najlepiej zorganizowani, niemiecki ordnung po raz kolejny daje znać o sobie. Ten wygrany wyścig wart jest więcej, niż nam się wszystkim zdaje. Zostawienie w tyle konkurencji może wynieść ligę naszych zachodnich sąsiadów na zupełnie inny poziom wizerunkowy i finansowy.

Końcówka lat 90. i początek nowego stulecia. Mały telewizorek Sanyo, 14 cali, stojący w moim pokoju – najwspanialsze okno na świat. Najlepsza telewizja? Telewizja satelitarna. Najlepsza liga świata? Wiadomo – Bundesliga. Najpiękniejsze słowo? Oczywiście „tor”, jedno z trzech, jakie znam po niemiecku. Czekanie na skróty meczów. Co zrobił Andrzej Juskowiak w spotkaniu Borussii M'gladbach, a potem dla Wolfsburga? Czy Schalke z Tomaszami – Wałdochem i Hajto wygrało? Krzysztof Nowak miał asystę? Chłonąłem każdą powtórkę. Jeszcze na początku wieku regularnie śledziłem wyniki, skróty meczów, składy, transfery. Andrzej Kobylański w Cottbus, przewrotka Marcina Mięciela – wciąż mam te obrazki w głowie.

Teraz, w momencie gdy Bundesliga oznajmiła światu: wracamy!, uzmysłowiłem sobie jak bardzo stała mi się odległa. I że wtedy to był jednak chwilowy romans. Porzuciłem ją bez wyjaśnienia. Nie mieliśmy w domu Canal+, a rzadko udawało się obejrzeć u kumpla jakiś meczyk Premiership, te zmysły, angielski vibe, który we mnie drzemał, rozpali dopiero lata póżniej wyjazd do Londynu. A na SAT 1., czy DSF można było oglądać odkodowane magazyny. „Ran”, „Doppelpass” – w siermiężnej, polskiej rzeczywistości dawały powiew świeżości. I nikomu nie przeszkadzały postaci wyjęte żywcem z tekstu piosenki Kazika: „Krótko z przodu, długo z tyłu i wąsy na przedzie”. Piłkarze, których karykatur nie trzeba było rysować, bo one już istniały. Na boisku.

Dziś Bundesliga rusza nam, kibicom, na ratunek. Spragnieni oglądania jakiejkolwiek piłki zatopilibyśmy się w obojętnie której z lig, byle tylko odpaliła starter. Dostając z powrotem akurat niemiecki futbol otrzymujemy produkt solidny, choć przez ostatnie lata mocno niedoceniany. Mimo wciąż istotnego znaczenia niemieckich klubów na mapie Europy, nie odgrywają one pierwszoplanowych ról, a cały skład tego pociągu mknął podczepiony pod dwie lokomotywy: Bayern i Borussię Dortmund. To również dwa kluby, które pomogły nowym pokoleniom polskich kibiców na nowo zakochać się w Bundeslidze, ze względu na bardzo mocne wątki patriotyczne, na dodatek naznaczone dużymi sukcesami – mistrzostwami kraju, czy wewnętrznym finałem LM na Wembley przed paroma laty, a także rekordami Roberta Lewandowskiego, podbitymi okrutnie w barwach Bayernu, czy jego wielkim wyczynem przeciwko Realowi Madryt, jeszcze w koszulce Borussii.

Nie ukrywam, że Bundesligę oglądam dziś od święta, głównie to właśnie mecze pomiędzy Bayernem a BVB, do tego spotkania fazy pucharowej Ligi Mistrzów z udziałem jakiegoś niemieckiego zespołu, ale to się idealnie składa, bo za chwilę czeka nas święto – wreszcie zagrają w piłkę. Nie wymienię wielu piłkarzy klubów grających w dolnej części tabeli. Wciąż lubię Borussię Dortmund, ale raczej ze względu na sentyment, bardziej za młodego Larsa Rickena, niż za to, że po latach trafili do Westfalii trzej Polacy.

Przeglądałem dziś stare fotki w bazie agencji 400mm.pl. Andrzej Juskowiak na konferencji prasowej w Wolfsburgu. Skórzane kurtki, kanciaste samochody, niesamowity klimat. I przypomniało mi to, że naprawdę lubiłem Bundesligę, jarałem się mocno każdym transferem polskiego piłkarza, do obojętnie którego klubu z Niemiec. Uważałem, że to oznaka naszego rośnięcia w siłę, budowania potęgi. Zawsze pragnąłem, by Polacy grali w najmocniejszych ligach, bo to nam da silną reprezentację. A Niemcy kojarzyli mi się z czymś perfekcyjnym, gwarancją tego, że przygotują nam kadrowiczów. Jak widziałem w koszulce z orzełkiem Piotra Nowaka, wtedy grającego w TSV Monachium, to wydawało mi się, że on jest nietykalny, potężny, że frunie nad murawą. Co ciekawe, to jeden z moich ulubionych piłkarzy lat 90. Miał w sobie coś tak nienamacalnego, że od razu widziałeś u niego większą jakość, niż u innych. Pewność siebie. Wydawał mi się gościem z zupełnie innej planety, a kiedy z kumplami pojechaliśmy pod hotel kadrowiczów przed meczem bodaj z Rumunią w Zabrzu i zobaczyliśmy czerwone ferrari Nowaka, które tam zaparkował, zrozumiałem w pełni, na czym polega różnica pomiędzy Bundesligą a MCKS Czeladź i Zagłębiem Sosnowiec.

Niemcy lubią porządek, dlatego wierzę, że oni najszybciej zapanują nad niepożądanymi zachowaniami piłkarzy, o których czytam, w kontekście powrotu Premier League, na łamach „Daily Mail”. Koniec z pluciem na boisko, smarkaniem, piciem z tego samego bidonu, ale też zmierzch ekspresji – np. wspólnego cieszenia się z bramek. To wszystko były przez lata odruchy, stały element widowiska. Jak wymiana koszulek z rywalem po ostatnim gwizdku, wkrótce także zakazana. Albo chwila koncentracji przed rozpoczęciem meczu, w kółeczku, kiedy kumple z drużyny, stojąc ramię w ramię, wydają z siebie bojowy okrzyk. Przypomina to więc okrawanie nadpsutego owocu. Eliminowanie tych gestów plus ludzi z trybun pozostawi nam tylko i aż esencję, sam jadalny środek. Futbol. Mieliśmy go w nadmiarze, ale szybko zrozumieliśmy, co tracimy. Dlatego nie mamy prawa wybrzydzać. Zjemy co dają.

Dla klubów Bundesligi to ważny czas. I pewnie ich prezesi modlą się, by za moment nie wykryto kolejnych przypadków zakażeń wśród piłkarzy, co mogłoby prowadzić do ponownego przerwania rozgrywek. Bo to wielka szansa dla Niemiec. By podgonić konkurencję. Ta stoi i czeka na zielone światło. Bundesliga jest dla nich nadzieją i wskazówką, ale Anglicy czy Hiszpanie już włączyli kalkulatory. I wiedzą, że każdy dzień to finansowa strata. A w Lidze Wielkiej Forsy również trwa nieustanna rywalizacja. Oczywiście Bayern, choć jest obrzydliwie bogaty, marzy by dorwać największych światowych gigantów w rankingach przychodów, Real, Barcelonę czy, tak, tak, Manchester United, ale z notowania na notowanie jest jak kiedyś Arsenal w Premier League – czwarty. I to jest może dobry moment, by przypuścić atak. Wszyscy mają świadomość, że lada moment będą zerwane kontrakty na cyrkowe tournee, jakiego świadkami jesteśmy rok w rok z udziałem potężnych klubów w ostatnich latach. Australia, Ameryka, przede wszystkim Azja – na jakiś czas skończy się podbijanie rynków w celach marketingowych. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wystawi swoich pracowników, czyli piłkarzy, na taki strzał. Poza tym – to było wielkie święto ludzi. Rozhisteryzowanych tłumów chcących dotknąć idoli i zrobić sobie selfie. Straciło więc jakikolwiek sens.

Nie wiemy sami, jak to wszystko będzie wyglądać, chyba nawet piłkarze nie wiedzą. Frank Lampard powiedział, że zawodowy gracz potrzebuje miesiąca przygotowań po takiej przerwie, jak to ujął „siedzenia na sofie” i ma rację, bo umówmy się – co innego pokopać piłkę w ogródku czy parku, pojeździć na rowerku stacjonarnym, czy zrobić kilkadziesiąt brzuszków, co innego wyjść i zasuwać 90 minut na pełnych obrotach z pełnym czuciem piłki przy nodze. Być może poskutkuje to zupełnie nową jakością futbolu – niższą, w sensie trzymania dyscypliny taktycznej, a sami zawodnicy oddalą się od wizji robotów, do której przez dekady zmierzali. Znów staną się ludzcy, będą popełniać więcej błędów, a co za tym idzie – będziemy oglądać więcej goli. W każdym razie ja na tę Bundesligę, już bez wąsów, zaczesanych do tyłu na brylantynę włosów Huuba Stevensa, cygara Rudiego Assauera (niech spoczywa w spokoju) i na trochę większym telewizorze będę patrzył tak, jak kiedyś na ferrari Piotra Nowaka.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz Canal+. Miłośnik ligi angielskiej, która jest najlepsza na świecie. Amen.