Łukasz Fabiański przeprosił kolegów z West Hamu United za występ przeciwko Liverpoolowi, szczególnie za jedną wyjątkowo nieudaną interwencję – taką, jakie w ostatnich kilku latach w ogóle mu się nie zdarzyły. Przeprosić tymczasem powinno się Fabiańskiego. Za to, że musi grać z wartymi dziesiątki milionów gośćmi, którzy nie umieją przyjąć piłki. Nie raz na kilka lat, ale kilka razy na mecz.
„Bramkarz jest bramkarzem, gdyż nie umie grać w piłkę” – rzekł w latach 90. Ruud Gullit i może akurat wtedy było to stwierdzenie choć częściowo prawdziwe. Prawda jest jednak taka, że o ile na przykład w Milanie Gullita bramkarz w istocie był praktycznie niepotrzebny, o tyle w innych drużynach wielokrotnie bywał bohaterem pierwszego planu, który ratuje skórę kumplom. Jednak nawet w takich przypadkach jeden jego błąd sprawiał, że w oczach gawiedzi to on nosił czapkę klauna.
Mój ulubiony mem pochodzi z meczu Liverpoolu z Chelsea, tego samego, w którym poślizgnął się Steven Gerrard. Nie tyczy się on jednak byłego kapitana The Reds, lecz innego zawodnika, bramkarza Simona Mignoleta. Dwóch graczy Chelsea pędzi w kierunku pola karnego Liverpoolu, a zresztą – popatrzcie sami poniżej...

„Nigdy nie będziesz szedł sam, mówili” – Belg w myślach nawiązuje do słów hymnu klubu z Anfield, chyba że jesteś bramkarzem. Wtedy ta reguła, nie tylko zresztą w Liverpoolu, nie obowiązuje. Bramkarz zawsze jest sam. Może znakomicie grać przez 90 minut, ale wystarczy, że zawali coś w ostatniej chwili meczu i kumple już jakoś tak niechętnie do niego podbiegają z pocieszeniem. Innymi słowy, to pozycja, jaką los zesłał tym wszystkim, którzy nie lubią brać odpowiedzialności na swoje barki. Macie może kogoś takiego przy biurku obok w pracy, zawsze ogląda się na innych, a jak coś się wywali, to oczywiście nie był on.
Bramkarz nie ma usprawiedliwień w określonych sytuacjach, takich jak ta na Anfield w miniony poniedziałek, gdy Łukasz przepuścił strzał Mohameda Salaha i on sam wie najlepiej, że powinien był na luzie tę piłkę zatrzymać. Uderzenie, jakich na treningu zatrzymuje dziesiątki nawet przeciętny golkiper. Kibice West Hamu United akurat wiedzą o czym mowa, bo Fabiański ma samych takich zmienników. Pokazali to dobitnie, gdy Polak był kontuzjowany.
Ten tekst nie służy pod żadnym pozorem usprawiedliwianiu Fabiańskiego, jednak w poniedziałkowy wieczór, zaraz po meczu, mój telefon wibrował wyjątkowo często. Pisali znajomi, a staram się otaczać inteligentnymi ludźmi, którzy dali się porwać retoryce tłumu. „Ale nawalił!”, „Widziałeś?!” (to akurat głupie pytanie, jak mógłbym nie oglądać takiego meczu?), „Szok!”. Zrobiłem spory, jak na siebie, wyjątek i wszedłem na Twittera. Po otwarciu komputera wpisałem w wyszukiwarce Google "Fabianski twitter". Zobaczyłem rzesze, wręcz dziesiątki wpisów daleko bardziej posuniętych w osądzie, niż wiadomości od kumpli. Dostałem żywy, naoczny dowód czegoś, co w sumie już wcześniej wiedziałem. Kiedy zdarza się ci się jakikolwiek błąd, pamiętaj, że wokół ciebie są tabuny idealnych, mądrych ludzi, którzy w swojej pracy nigdy nie popełniają błędów. Są po prostu doskonali, nieomylni, pracownicy miesiąca, zawsze z premią. Chciałbym taki być, ale nie mam szans. W poniedziałek okazało się, że bramkarz West Hamu również.
Dość ironii. Gdybyśmy bowiem wyjęli Fabiańskiego z bramki Młotów – w zasadzie już wyjął go w tym sezonie na kilka tygodni uraz, czego skutki były opłakane – to drużyna Davida Moyesa w zasadzie w tej chwili mogłaby powiedzieć Premier League: pa, pa. Skuteczność interwencji reprezentanta Polski w obecnym sezonie wynosi blisko 70 procent, zaś liczba czystych kont zachowanych przez zespół z London Stadium bez niego jest dwukrotnie niższa niż z nim. Wciąż ich mało, ale jednak. W poprzednich rozgrywkach był jedynym zawodnikiem WHU, który zagrał we wszystkich meczach, na jego koniec wybrano go do zaszczytnego miana Player of the Year.
Patrząc na błąd popełniony przez Łukasza myślałem sobie o tym, co spotkało kiedyś Jerzego Dudka w Liverpoolu, gdy gola strzelał mu Diego Forlan z Manchesteru United, albo o Tomaszu Kuszczaku pokonanym przez kolumbijskiego golkipera w Chorzowie strzałem z kilkudziesięciu metrów. Obaj byli naprawdę świetnymi bramkarzami. Inaczej nigdy nie graliby w Premier League, w takich klubach, nie odegraliby ważnych ról w sezonach, w których ich zespoły sięgały po triumf w Lidze Mistrzów. Dudek – wiadomo, heroiczny bój w karnych w Stambule, Kuszczak zaś kilka ważnych spotkań United w drodze do moskiewskiego finału wygranego z Chelsea w 2008 roku. Obu często jednak, nawet po upływie tylu lat, przypominane są tamte błędy, Jurkowi rzadziej, bo spektakularność wyczynu w finale Champions League poniekąd „skasowała” wszystkie jego wcześniejsze wpadki.
Myślałem też o Arturze Borucu, tyle cudownych meczów w kadrze (Niemcy, Austria!), ale wpadki w Belfaście czy w meczu przeciwko Stoke City (gol Asmira Begovicia). Zmierzam do tego, że to okropna robota. Choćbyś sto razy wykonał coś perfekcyjnie: skrócił kąt, perfekcyjnie szybko zareagował, wygrał pojedynek w powietrzu z ważącym sto kilo napastnikiem, mierzącym blisko dwa metry, na koniec zostanie to. Błąd. Błędy zdarzają się największym, najlepszym, nawet Alisson bawił się głupio piłką w meczu przeciwko Leicester City i Liverpool stracił przez to bramkę. Więcej już tego nie robił. Dziś jest uznawany za najlepszego golkipera świata, także przez Fabiańskiego.

Praca sędziego i zawód bramkarza są w pewien sposób połączone, miny czają się wszędzie. Pomyślałem także, patrząc na piłkę lecąca w kierunku bramki Fabiańskiego po strzale Salaha i całą tę fatalną implikację zdarzeń, że często dobrym ludziom, rzetelnie wykonującym swój zawód, perfekcjonistom, zdarzają się rzeczy złe i to poczucie niesprawiedliwości jakoś mnie ukłuło. To oczywiste, że błędy są wkalkulowane w zawód bramkarza, on się na to pisze od pierwszego wejścia między słupki. Ale na koniec zostaje sam. Byle kto i byle gdzie może go obrazić, opluć, zwyzywać. Idealnie odzwierciedla to przykład Lorisa Kariusa w finale przeciwko Realowi Madryt. Bramkarz Liverpoolu w zasadzie tym jednym występem skasował swoją karierę. Przez chwilę było kuriozalne, może nawet śmieszne, ale na dłuższą metę brzmi okrutnie.
Myślę sobie także, że Fabian ma pecha. Trafił do Swansea zaraz po tym, kiedy drużyna z Walii osiągnęła apogeum. Nie było mu dane zostać częścią drużyny, która zdobyła Puchar Ligi, a ofensywną grą zachwycała publiczność, znanej jako Swansealona. Zyskał tam status ikony, ale ostatecznie ekipa spadła z Premier League. W West Hamie minął się z krótką epoką Slavena Bilicia, gdy błyszczał Dimitri Payet i rozpalał marzenia o Lidze Mistrzów. Za chwilę może być kolejny spadek. Co za paradoks, że z Arsenalem, w którym – z różnych przyczyn – nie mógł wejść na taki poziom, jaki prezentował po odejściu z The Emirates, żegnał się wzniesieniem Pucharu Anglii. Kariery piłkarskie kreślą przedziwne scenariusze.
West Ham stracił w tym sezonie 48 bramek, ma jedną z najgorszych defensyw w lidze. Jeśli dołożymy do tego 44 interwencje Fabiańskiego, z łatwością możemy sobie wyobrazić scenariusz, w którym drużyna Moyesa, a wcześniej Manuela Pellegriniego jest już w bardzo ciemnym lesie. 11 bramek straconych po stałych fragmentach wystawia jak najgorszą notę defensorom. Ofensywa nie jest lepsza, nawet na Anfield, gdzie Młoty zagrały naprawdę dobry, momentami otwarty mecz, piłkarze z przednich formacji nie umieli skoncentrować się pod bramką gospodarzy w kluczowych momentach.
Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach, a przede wszystkim znający się na piłce, nie przekreśli dorobku Polaka po tym jednym meczu, po którym osobiście uderzył się w pierś i przyznał nie do tej jednej, ale dwóch zawalonych bramek, co zezłościło zresztą, w pozytywnym sensie, kapitana WHU Marka Noble'a. Ten bowiem wie dobrze, ile razy Łukasz ratował im skórę. Po kilku dniach poczytałem sobie zresztą komentarze fanów Młotów pod postem Fabiańskiego na Instagramie przed meczem z Southampton. Okazuje się, że większość wciąż szanuje pracę Polaka, emocje opadły.
Być może szok, jakiego doznali w poniedziałek potęgował fakt, że reprezentant Polski nie popełnia błędów. W tej jednej akcji z Salahem stał się trochę „ofiarą” swojej dobrej lub bardzo dobrej, równej dyspozycji na przestrzeni ostatnich kilku lat. Niekiedy tego typu sytuacje trzeba szybko rozładować i iść dalej, świetnie robił to zawsze ś.p. sir Bobby Robson.
Dwie dekady temu Shay Given z Newcastle w jednym meczu pozwolił Marcusowi Bentowi z Ipswich Town dwa razy posłać piłkę do siatki między nogami. Te dwa „kanały” wywołały oczywistą ekscytację wśród pismaków, którzy już smażyli nagłówki do kolejnych wydań. Jeden z nich zapytał Robsona na konferencji: „Co dalej?!”, jakby spodziewał się co najmniej publicznej egzekucji golkipera. – Nic, muszę kupić bramkarza z trzema nogami – wzruszył ramionami Bobby i wszyscy się pośmiali, po czym rozeszli do domów, mogąc spokojnie czekać na kolejny błąd jakiegoś bramkarza. Bo ten jest pewny. Jak śmierć i podatki.
