Zdjęcia pustyni Atakama w Chile zrobione z drona nie pozostawiają złudzeń – pożerają nas szmaty. Kilkadziesiąt ton tekstyliów ląduje w Ameryce Południowej, gdzie przez setki lat będą się rozkładać. Przemysł odzieżowy w Chinach i Bangladeszu produkuje nowe kolekcje, a my nie nadążamy ich kupować. Piłkarskie kluby nie są w tym diabelskim kręgu ciałem obcym. Co sezon – nowy trykot. W londyńskim Brentford mówią: stop. I namawiają, żeby pójść w ich ślady.
W stolicy Anglii chyba czytają w moich myślach. Akurat przeglądałem domowe zbiory piłkarskich koszulek, zastanawiając się po co trzymam większość z nich, kiedy pojawiła się informacja, że występujący w Premier League Brentford zamierza zagrać w kolejnym sezonie w tych samych domowych strojach. Im więcej o tym czytam, tym bardziej decyzja beniaminka wydaje mi się strzałem w dziesiątkę. Klub nie zarobi na wprowadzeniu latem 2022 roku nowej kolekcji, ale zyskał fantastyczny PR na całym świecie, a przede wszystkim pochylił się z troską nad dwiema kwestiami: kieszeniami swoich kibiców i ochroną środowiska. Czy to będzie movement, czy jesteśmy świadkami jednorazowej akcji?
WSPÓLNA DECYZJA
Dwuletni cykl życia koszulki, cóż – na początek dobre i to. Szczególnie gdy zgłębi się temat i zobaczy, jak świadomi swojej decyzji są działacze Brentford. I to w okolicznościach, w których za nastawienie na zysk nikt by ich nie potępił, w myśl zasad, szczególnie, że dopiero co dostali się za bramy raju i mogą korzystać z czasu prosperity (nigdy nie wiadomo, jak długo zostaniesz w Premier League, patrz: Sheffield United).
Jon Varney, który pełni w Brentford funkcję szefa wykonawczego, stanowczo podkreśla, że to decyzja każdej osoby pracującej w klubie. Niepotrzebne były debaty, głosowania, po prostu rzucono pomysł i wszyscy się z nim zgodzili, co jest genialnym w swojej prostocie dowodem na to, że niekiedy trend można odwrócić łatwiej niż nam się wydaje. Wystarczy jeden impuls.
Za decyzją stoi wsłuchanie się w głosy kibiców. Na tym powinien polegać nowoczesny, cywilizowany dialog. W takich okolicznościach przestaje mnie dziwić to, że fani podczas Brentford Community Stadium dają z siebie tak dużo. Ich doping zdaje się być słyszalny w promieniu dwudziestu kilometrów. A tego typu akcje sprawiają, że lokalna społeczność jeszcze mocniej zacieśnia więzi wokół klubowych barw.
Każdy kto choć raz kupował koszulkę w sklepiku klubowym w Anglii, wie doskonale, jakie to są ceny. Replika trykotu Brentford to koszt około 50 funtów. Niedawno kupiłem sobie koszulkę Declana Rice na London Stadium. Zapłaciłem za nią 85 funtów i zastanawiam się, ile razy tak naprawdę ją założę.
BEZ ZASTANOWIENIA
W mojej kolekcji jest coraz większa liczba koszulek, daleko mi jeszcze do pokrycia połaci pustyni w Chile, ale doszedłem do momentu, w którym każda kolejna stanowi wyrzut sumienia. Jest w niej kilka sztuk ważnych dla mnie z kolekcjonersko-sentymentalnego punktu widzenia – np. ta Milanu z 1990 roku, czy Alana Shearera z Newcastle, ale one akurat są kiepskim przykładem. Bo po akcji Brentford zrozumiałem, że rynek wtórny, czyli tak jak ten reprezentowany przez Classic Football Shirts, wyrządza światu najmniej szkody. Ktoś ma w domu koszulkę, ale ona zajmuje mu za dużo miejsca, a może akurat potrzebuje kasy, tymczasem okazuje się, że może za nią zgarnąć 150 funtów i puszcza w obieg.
Koszulkowy biznes to koło trudne do zatrzymania. Kto nie chce mieć nowego stroju Arsenalu, skoro wypuszczają co roku tak piękne? Albo tego fantastycznego kompletu Liverpoolu, casualowej maestrii z Anfield. Oczywiście, że kupujemy, zakładamy, czasem do dżinsów, jako element garderoby, innym razem jako strój, w którym gramy z kumplami. Nie bierzemy metki, nie deliberujemy nad nią, nie rozwarstwiamy problemów w stylu: „Ojej, ale tutaj dużo sztucznej tkaniny, muszę sprawdzić, jak długo rozkłada się poliester, którego odstawową metodą ich syntezy jest reakcja estryfikacji hydroksykwasów samych ze sobą lub reakcja dioli z kwasami dikarboksylowymi”.
ARSENAL JUŻ TO ZROBIŁ
Rozwiązanie Brentford nie jest zresztą nowością. Choć pewnie większość z nas zapomniała już, że przed paroma laty Arsenal grał w tych samych strojach domowych przez dwa sezony (2012-14).
Często wzdychamy do koszulek, jakie noszono w 1995 czy 2003 roku, głównie dlatego, że już nie pamiętamy, ile strojów pojawiło się po drodze. Ostatnio znalazłem w domu stary magazyn piłkarski i na ostatniej stronie była reklama trykotów Kanonierów. Rok 2009. Szczerze? Zapomniałem już, że Cesc Fabregas i spółka występowali w takich cudeńkach.
W nasze umysły wryły się koszulki Liverpoolu z napisem Carlsberg, Manchester United z reklamą Sharp, czy Arsenalu z JVC. Moda zmieniała się jakoś niespiesznie, sponsorzy – też. Dzisiaj w koszulkowym świecie jest dokładnie tak jak w każdym innym obszarze naszego życia. Nie mamy czasu za niczym zatęsknić. Fajnie, że ludzie z Brentford pomachali nam z tego kołowrotka i na chwilę zmusili do refleksji.
Od tak dawna omijam szerokim łukiem rzeczy w stylu Black Friday, że ostatnio przypadkowo znalazłem się w centrum handlowym w trakcie tegoż szaleństwa. Z rozrzewnieniem przypomniałem sobie, jak w Londynie zobaczyłem po raz pierwszy na czym polegają prawdziwe przeceny – idąc do pracy o szóstej rano spotkałem kilkanaście osób stojących w kolejce przed sklepem. Skusiłem się i ja, kupując dwie czy trzy niepotrzebne rzeczy, ważne, że tanio.
Dzisiaj staram się naprawdę ograniczać do kupowania tego, co potrzebuję. Przeczytałem, że w USA każdego roku na śmietniku ląduje kilkanaście milionów ton różnych tkanin. W raporcie ONZ można przeczytać, że produkcja jednej pary dżinsowych spodni powoduje zużycie paru tysięcy litrów wody. Potem te same dżinsy kończą na pustyni, bo na wysypisku blisko miast tekstylia byłyby szkodliwe, pochodzące z nich toksyny po prostu trułyby ludzi. Ale spokojnie, ta pustynia pewnego dnia do nas przyjdzie.
