Vulture culture. Felieton o albumie Kanye’ego Westa i Ty Dolla $igna

Zobacz również:Steez wraca z Audiencją do newonce.radio! My wybieramy nasze ulubione sample w trackach PRO8L3Mu
Kanye
Rachpoot/Bauer-Griffin/GC Images

Sztuka staje się życiem, a życie sztuką. To diagnoza nieszczególnie odkrywcza, a jednocześnie do biografii Ye pasująca jak ulał. I choć niektórzy wieścili już tej historii koniec, akcja wciąż się kręci jak sępy wokół ofiary; pikuje do truchła i na powrót się wznosi.

Vulture Culture to tytuł debiutanckiego albumu brytyjsko-jamajskiego wokalisty Ghetto Priesta. Gra słowna z terminem, oznaczającym kulturowego złodzieja, a jednocześnie jedna z lepszych diagnoz tego, jak funkcjonuje cywilizacja skrajnego indywidualizmu, późnego kapitalizmu i… mediów społecznościowych. Napędzany dopaminą, wartki strumień informacji – zazwyczaj bez żadnej wartości – przybrał obecnie formę, w której trudno stwierdzić, kto jest rzeczonym sępem. Są nimi bowiem jednocześnie odbiorcy contentu i jego twórcy; dystrybutorzy i udziałowcy rynku, z których każdy jest zazwyczaj też odbiorcą, twórcą, dystrybutorem i nierzadko też udziałowcem... Dawny podział na dziennikarskie hieny i diabolicznych inwestorów, którzy manipulują bezwiedną masą, wysypał się w momencie, gdy każdy stał się poniekąd dziennikarzem, a wielu również (mikro)inwestorami. I choć zachodnia cywilizacja nieustannie stara się ten obieg jakkolwiek uregulować (społecznie za sprawą różnych form bojkotu; medialnie przy pomocy wszelkich dyrektyw etycznych i systemowo – jak choćby w trakcie niedawnego przesłuchania Zuckerberga przed Kongresem) to dyskutują o tym właściwie same sępy; odbiorcy, twórcy, dystrybutorzy i nierzadko też udziałowcy.

Jak może być człowiek w ogóle winny? Przecież wszyscy jesteśmy tu ludźmi, jeden jak drugi. Słowa z Procesu Kafki pobrzmiewają w głowie ilekroć człowiek zastanowi się, jak daleko to zaszło. Kiedy wchodzi na główną stronę jakiegokolwiek serwisu informacyjnego; gdy rodzice wznoszą w Waszyngtonie portrety dzieci, które popełniły samobójstwo przez cyberbulling; jak słucha Vultures 1. Po tym bowiem, jak u schyłku 2022 roku Ye znów dotarł do krańca swojego światopoglądowego rajdu i rozbił się o mur antysemityzmu, zostały zastosowane wobec niego wszelkie powyższe metody. Społecznie został przez wielu scancellowany, medialnie zmiażdżony i wyciszony, a system rozwiązał z nim większość intratnych kontraktów i dał mu shadowban. Niespełna półtora roku później, stojąc znów na szczycie streamingowych rankingów popularności, on mówi światu: Na co się tak gapicie? Wszyscy jesteście dupkami. Wiecie dlaczego? Bo nie macie odwagi sięgnąć po to, czego chcecie. Potrzebni wam tacy jak ja. Zawsze możecie pokazać mnie paluchem i powiedzieć: to zły człowiek! I co z tego? Dzięki temu jesteście lepsi? Wcale nie; ale umiecie się ukrywać i kłamać. Ja nie mam takiego problemu, bo zawsze mówię prawdę… nawet kiedy kłamię. Powiedzcie dobranoc złemu człowiekowi. Ostatni raz macie okazję zobaczyć kogoś takiego.

Człowiek z blizną

Taka wypowiedź padła w 1983 roku z ust Tony’ego Montany – tytułowego Scarface’a z ikonicznego filmu Briana De Palmy. Grany przez Ala Pacino, kubański traficante w latach dziewięćdziesiątych wyrósł na jednego z najważniejszych bohaterów ludowych amerykańskiego środowiska rapowego. Ucieleśnienie kapitalistycznego snu o potędze, kariery od zera do (anty)herosa i hasła get rich or die tryin’. Albo może raczej get rich and die tryin’ to get richer. I choć Ye – w swojej niewzruszonej wierze w boga – nigdy nie mianowałby się złym, to z Tonym wiele go łączy. O ile bowiem Montana w rapowej ikonografii pojawił się w momencie postępującej gangsteryzacji gatunku, to do środowiskowej świadomości przemawiał nie tylko za sprawą trzymanego w ręce gnata, ale też przyrodzonego mu wyobcowania i determinacji. O swój awans społeczny walczył siłą – na przekór systemowi i wszystkim dupkom, a towarzyszące mu w tej batalii przekonanie o własnej słuszności przybrało w pewnym momencie fanatyczny wręcz wymiar; gdy z odbezpieczonym karabinem i twarzą całą w kokainie uwierzył w swoją nieśmiertelność.

I tutaj wracamy do Westa, a dokładnie do Mike’a Tysona, który mówił swego czasu: Shit Kanye say is basically affirmations what people say for success and it sounds insane because that's what motherfuckers do. But he sounds insane and that's sounds of a leader. No doubt he's got some mental fuckin' issues, most leaders do. A delusional issue, „I'm a God”. Słowa te Ye zsamplował w utworze Hoodrat, a świadomość tego, że Iron Mike również od lat boryka się ze zdrowiem psychicznym dodaje im dodatkowej wagi. Wyobcowanie i determinacja to tymczasem słowa klucze do zrozumienia klinczu, w którym – zupełnie niepodważalny – geniusz Kanye ściera się nieustannie z jego społecznym nieprzystosowaniem. Albo – wróć – nie zrozumienia a zwykłej ludzkiej empatii, wybrzmiewającej w dojmująco retorycznym pytaniu Who’s not entertained by my pain? Empatii, którą współczesny dyskurs terapeutyczny nieustannie podkreśla, podczas gdy – napędzane przez czerwone kropki powiadomień – vulture culture jest jej zupełnie wyzbyte. Pozbawione jej są medialne relacje z kolejnych rantów Ye w social mediach; pozbawiona jest jej mainstreamowa branża fonograficzna czy też cały show-biznes; pozbawiony jest jej również sam West, który obiema rękami mógłby się zapewne podpisać pod wersem, który na jego krążku z Ty Dolla $ignem nawija Bump J: I don't have no rapper friends, I hang wit' the vultures.

Igrzyska śmieci

How I'm anti-Semitic? I just fucked a Jewish bitch. To bodajże najczęściej omawiany wers z Vultures 1 i jeden z nielicznych na tej płycie komentarzy do zarzewia całego niedawnego Kanye gate (bo przypisów do skutków tej sprawy jest ogrom). Zastanawiający się obecnie nad rapem – głównie z powodów finansowych – medialny główny nurt oczekiwał refleksji i przeprosin, a dostał… rap. Z buta potraktowany, równie wulgarny jak anegdotyczny, przypis do życia Westa zamknięty w formie follow-upu do Central Cee, który w Doja nawijał: How can I be homophobic? My bitch is gay. Obaj zupełnie nie rozumieją, że jedno drugiego nie wyklucza, a wręcz często się uzupełnia, ale… świetnie rozumieją rap, który do kajania się, żalenia i tłumaczenia nigdy się nie nadawał. I choć za wcześnie jest jeszcze, żeby analizować medialną recepcję Vultures 1, to recenzja na jedną gwiazdkę w The Times może być symptomatyczna. Wywodzący się z rockowego paradygmatu, dziennikarz muzyczny Will Hodgkinson pisze tam o pozbawionej wszelkiego uroku katastrofie i najbardziej męczących hip-hopowych kliszach. Wypada po raz wtóry przytoczyć cytat z Ice’a T, który powiedział kiedyś, że rap jest naprawdę zabawny, ale jak cię nie śmieszy, to może cię nie lada przerazić. Rap to gniazdo sępów. Rap to przepychanka, nie rozmowa – równie bezwzględna, jak też nieco zabawna i zazwyczaj szybko się rozchodząca po kościach, walka o łopatkę w piaskownicy.

Taki rap wypełnia Vultures 1 i w tym miejscu dochodzimy do kolejnego klinczu, w którym tkwią tym razem media głównego nurtu, nie Kanye, ale to on jest wzorcowym wręcz przykładem ich problemu. Co ambitniejsze (bądź przebiegłe) media bowiem starają się aktualnie wznieść ponad otaczające je vulture culture i – dialogując ze współczesnym dyskursem terapeutycznym – wypracować pewne dyrektywy etyczne. Idąc tym tokiem myślenia, powinny więc one w ogóle przestać pisać o tym gnieździe sępów, jakim jest rap, ale… nie mogą, bo to się klika; tego oczekują odbiorcy i udziałowcy. Zaczyna się więc lawirowanie i – co gorsza – tak bardzo nieterapeutyczne, kardynalne ocenianie. Jednym zdaniem; bez szerszego kontekstu; tak, żeby się dobrze czytało.

Skepta nawija w tle: About you wanna cancel who?/Fuck with the cult, now the gang's on you/I'm a vampire, got the fangs on you/Now you're dripping blood, a Ye po raz wtóry sam sobie zakłada koronę, która znów zaraz okaże się dla niego za mała i niewystarczająco spektakularna. Ktoś się śmieje, a ktoś inny wkurza; część osób nigdy nie posłucha, bo w październiku 2022 roku wcisnęła Westowi mute, a część już o wszystkim zapomniała, bo tęskniła za starym Kanye.

Proces pokazowy

Cały czas jest o Weście, a przecież Vultures to płyta nagrana w duecie. Trzecia w dyskografii Kanye – po Watch the Throne z Jay’em i Kids See Ghosts z Cudim. Westcoastowy, osiedlowy kantor Ty Dolla $ign jest wprost idealnym partnerem dla od zawsze rozkochanego w (przyspieszonych) soulowych samplach i… bogu Ye. Bo choć dziennikarze muzyczni zwykli nazywać Ty$a raperem, zdecydowanie bliżej mu do kościelnego chórzysty, któremu za ołtarz i organy służyły przez lata ulice South Central Los Angeles. Boga więc widzi on i chwali w pieniądzach, substancjach i kobietach; w – na różne sposoby stymulowanych – wzlotach pod niebiosa i w tym łucie szczęścia, który z gangu Bloods zabrał go na listy Billboardu.

W tej wierze z Westem są braćmi i w takim widzeniu religijności ich wspólny krążek jest albumem gospelowym; hymnem pochwalnym, wyrazem nadziei i zaklęciem odpędzającym wszelkie przeciwności losu. A, że modlitwa w czarnych kościołach Ameryki jest wspólnotowa, nie indywidualna i emocjonalna, nie medytacyjna, to też taki jest wydźwięk tych szesnastu numerów – podniosły i uroczysty. I choć Kanye – wspólnie z niemożliwą do wyliczenia kohortą współproducentów, wśród których znaleźli się min. Timbaland, JPEGMAFIA i SHDØW – ze swadą korzysta ze wszystkich współczesnych, post-Yeezusowych patentów studyjnych, to można zaryzykować stwierdzenie, że tak chwytliwego, melodyjnego i – nostalgicznie patrzącego na czasy Dropout/Registration/Graduation – krążka nie nagrał od czasów skończenia tej szkoły, czyli od 2007 roku. Burn w mig ukoi smutki wszystkich, którzy tęsknili za starym Kanye. Stars jest chyba najbardziej udaną pieśnią kościelną w jego dyskografii, a… przecież w 2019 roku wydał on całe Jesus is King. Oparte na spitchowanym samplu z Jamesa Blake’a Talking jest wzorcowym przykładem tego, jak Ye obchodził się niegdyś z próbką, a zrealizowane wspólnie z muzycznym mentorem Westa, czyli No I.D. Good (Don’t Die) – emblematem piękna drzemiącego w prostocie. Nie ma tutaj chaosu rządzącego Dondą, wsobności Ye czy wiecznego niedokończenia The Life of Pablo. To natomiast, czy jest to efekt kalkulacji i chęci udowodnienia całemu światu, że nawet scancellowany Kanye wciąż jest królem, można tylko przypuszczać.

Crazy, bipolar, antisemite/And I'm still the king – nawija Ye w zamykającym ten album numerze i pośród wszystkich afirmacji ta brzmi szczególnie osobiście. Jakby sam musiał się o tym trochę przekonywać. I być może to właśnie niepewność sprawiła, że Vultures 1 jest tak spójne i nośne. To ona powściągnęła cugle maksymalizmu i – nie zawsze skutecznie się realizującej – wszechpotęgi Kanye. To ona pogłębiła jeszcze jego wyobcowanie i determinację. A w tym, że nic z tego nie wybrzmiewa w jego wersach, nie widzę zupełnie nic dziwnego. West jest raperem, a rap to vulture culture w soczewce. I kultura, która niekiedy wypluwa z siebie dzieła skończone, jednak najważniejszy od zawsze jest dla niej proces – rozumiany jako lot koszący przez rymy, beaty i życie; artystyczny dorobek całej ludzkości i biografię jednego konkretnego człowieka; trasa wiodąca szlakiem nadziei i kompleksów, traumy i odwagi, nieustannej suplementacji dopaminy i pogardy dla społecznego status quo. W niewielu przypadkach droga ta jest równie fascynująca jak w przypadku Ye. Imponująca i zatrważająca; oburzająca i zachwycająca; budząca uśmiech, konsternację, żal, zazdrość, smutek i czystą radość ze słuchania przynajmniej niektórych z jej zapisów.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz muzyczny, kompendium wiedzy na tematy wszelakie. Poza tym muzyk, słuchacz i pasjonat, który swoimi fascynacjami muzycznymi dzieli się na antenie newonce.radio w audycji „Za daleki odlot”.
Komentarze 0