Jaki jest sekret tylu wygranych finałów Ligi Europy? 17 przeanalizowanych meczów Manchesteru United – odparł Unai Emery, czyli Mr Europa League. Indywidualnie w Gdańsku miał gorszą drużynę, ale poprzez przygotowanie i plan taktyczny dał jej przewagę. Villarreal, klub z 50-tysięcznego miasta w regionie Walencja, po raz pierwszy w dziejach wygrał znaczące trofeum. Musiał zatrudnić do tego specjalistę od Ligi Europy, wykorzystać słabości lokalnego rywala Valencii i zaufać hiszpańskiej metodzie, stawiając odważnie na akademię. Efekty zobaczyliśmy na północy Polski: tam Villarreal zbierał owoce dwóch dekad pracy, odbierając bilety do przyszłorocznej Ligi Mistrzów.
Nie ma co się czarować, piłka była po stronie Manchesteru United, tak samo jak inicjatywa, bo Villarrealu nie stać na piłkarzy pokroju Bruno Fernandesa, Paula Pogby czy Edinsona Cavaniego. Finansowo i jakościowo to przepaść. Mimo wszystko siódmy zespół ligi hiszpańskiej poradził sobie metodą. W ostatniej rywalizacji sezonu wyrwał się z piekła Ligi Konferencji i sięgnął Ligi Mistrzów po serii jedenastek, jakiej dawno nie widzieliśmy – 21 perfekcyjnie wykonanych karnych, dopóki nie spudłował hiszpański bramkarz David de Gea.
Wszystko przybiera jeszcze bardziej wyrazistych kolorów, kiedy uświadomimy sobie, że Villarreal 23 lata temu po raz pierwszy awansował do LaLiga. Na mapie piłkarskiej Hiszpanii oglądamy go stosunkowo od niedawna. Kiedy na świat w 1997 roku przychodził Pau Torres, jeden z bohaterów finału, Żółta Łódź Podwodna dryfowała jeszcze na drugim poziomie rozgrywkowym. W 1991 roku to był trzecioligowiec, trzy lata później do klubu wszedł José Manuel Llaneza, by pomóc mu przetrwać dzień po dniu, a w 1997 roku w drużynę zainwestował Fernando Roig. Llaneza został jego prawą ręką i to oni naznaczyli epokę.
Nie było jeszcze zwycięzcy Ligi Europy z tak małego miasteczka. 50 tysięcy mieszkańców, którzy nie wypełniliby nawet Old Trafford. Dlatego w Villarrealu tak mocno myślą o lokalnym rynku i próbują tworzyć klub o rysach rodzinnych. Dlatego do Gdańska zabrali Santiego Cazorlę, Bruno Soriano i całe familie piłkarzy, aby uczynić z tego wyjazdu zbiorowe święto. O takim finale śnili od czasów przestrzelonego karnego przez Juana Romana Riquelme w 2006 roku z Arsenalem.
Zawsze za takimi projektami stoi pomysł. I Unai Emery go miał, nie bojąc się pięciokrotnie większego budżetu Manchesteru, 800 mln wydanych na transfery w ostatnich latach czy historii z wypełnioną gablotą Czerwonych Diabłów. Z upływem każdej minuty strach malał, a rósł entujazm i przekonanie, że Villarreal można zapisać na stałe w historii europejskiej piłki. Mieli po swojej stronie szarlatana Ligi Europy, człowieka, który jeszcze nie przegrał dwumeczu w tych rozgrywkach, chociaż miał ich 22. Od 2013 roku wygrał wszystkie i dotarł do pięciu finałów tych rozgrywek. Przegrał jedynie z Arsenalem, a czterokrotnie Unai Emery wyjeżdżał jako zwycięzca. Można mu trochę zarzucać, ale przyszedł do Villarrealu zapewnić pierwsze trofeum w historii i przeniósł go w inny wymiar emocji.
Najmniejszy zwycięzca w Europie czymś musiał się wyróżnić, więc zaczął szkolić na światowym poziomie. Z Villarrealu zawsze wypływali zawodnicy filigranowi, ale niezwykle inteligentni i stworzeni do gry piłką. Na turniejach młodzieżowych należeli do czołówki, a żółte koszulki zawsze wyróżnały się szybkością ruchów oraz grania. W Gdańsku sięgnęli po Ligę Europy z 8 wychowankami na boisku, chociaż łącznie w kadrze mają aż 13 graczy szkolonych w lokalnej akademii w Castellon. Swoje know-how zaczęli teraz wysyłać do wielkich miast Stanów Zjednoczonych, pokazując, jak ważni są ludzie i sama idea.
Na Estadio de la Ceramica, dawnym El Madrigal, nie są nieomylni, lecz uczą się na błędach. Najlepszego piłkarza Gerarda Moreno kupili za 20 mln euro, chociaż wcześniej był już w ich szeregach, ale puścili go za pół-darmo do Espanyolu. Pamiętając odwagę Valencii w Europie i sukcesy na hiszpańskim podwórku, zbudowali drużynę nieco na podobną modłę. Kiedy latem bardziej renomowany kuzyn zdecydował się na masowe wyprzedaże, Villarreal sprytnie podebrał kapitana Daniego Parejo, Francisco Coquelina i jeszcze Étienne'a Capoue, który miał już kontrakt na Mestalla na stole. Nieumiejętność zarządzania 60 kilometrów dalej wykorzystywali częściej – kiedy w Walencji brakowało zdecydowania i pieniędzy, Villarreal wychodził przed szereg. Tak doprowadził do powrotu do regionu Raula Albiola czy Paco Alcacera. Nie oglądali się na hierarchię, tylko zbroili w najlepsze, pamiętając, ile znaczy doświadczenie.
Za tym sukcesem najmniejszego króla Europy po prostu stoi metoda. Pomysł na codzienną pracę. Na przykład Villarreal jest liderem w Hiszpanii w dziedzinie odżywiania, a hiszpańscy naukowcy wymyślili diety, które znacząco skracają czas rekonwalescencji po kontuzjach mięśniowych. „Kiedy nikt o tym nie mówiłem, my korzystaliśmy z lokalnej, ekologicznej żywności, wody osmotycznej czy gotowania w tytanowych naczyniach” – tłumaczy klubowy dietetyk Hector Uso. Rozpisują szczegółowe diety i karmią piłkarzy najlepiej w LaLiga. Mają dla Unaia Emery'ego takie znaczenie jak klubowi fizjoterapeuci. „Nie wiem, ile punktów ugrywamy więcej w sezonie dzięki nim, może jeden, może dwa, może mnóstwo, ale to jadłospis stoi również za naszym przygotowaniem fizycznym” – twierdzi dietetyk.
Anglicy mają pieniądze, Hiszpanie ideę – tym zdaniem karmią się w katalońskiej szkole trenerów, ale zobaczyliśmy to również w Gdańsku. Bo poza czarem Unaia Emery'ego, oglądaliśmy tam ponad dwie dekady pracy na budowę tej marki. Jednej z najlepiej szkolących młodzież w Hiszpanii, najlepiej karmiących, mających dar do okazji transferowych i wyrazisty, lokalny charakter. W miasteczku z 50 tysiącami mieszkańców też można marzyć. I Europa zapamięta o tym na długo.
