Spirytus movens GM2L odpalił swój patologiczny generator memów, korzystając już z ambony mainstreamowej. Czy jest w tym coś ponad rozrywkę apetyczną jak – uwaga, cytat – spocona torba?
W ciągu ostatnich dwóch dekad Diho zapisał rozdział grafficiarski i wyruszył za ocean jako obieżyświat-pasjonat, żeby następnie znaleźć się w awangardzie movementu, który okazał się jednym z najbardziej wpływowych dla sceny, jaką znamy obecnie. Na tej scenie, gdzie zasięgowy prym wiedzie jego wspólas – Malik Montana, blisko czterdziestoletni raper od dawna nie wychodzi z roli zapijaczonego stand-upera, który – jak sam się ładnie przedstawił przed milionami słuchaczy – ma zakwasy od ruchania i kutasa tak długiego, że odbija go kolanem. I nie znajduje końca ten jego hedonistyczny spektakl, który wywołałby rumieniec wstydu nawet u najbardziej rozpasanych mistrzów ordynarnej ceremonii.
Spoiler alert, jeśli chodzi o Morda nie szklanka: bohater niezmiennie tankuje Bociana; chuja ma dłuższego niż kość piszczelu; kobiety tytułuje wyłącznie szmatami, sukami, dziwkami i świniami; zaprasza na kiełbasę z większą nawet ochotą niż Henryk Kania – zanim go zatrzymali w Argentynie. Bo ten album ma w sobie coś z produkcji typu Salo, czyli 120 dni Sodomy czy Ludzka stonoga, których twórcy badali niejako wyporność na ekstremum. Z tą różnicą, że Diho kręci prędzej wariację na temat Kac Wawa, do której scenariusz mógłby napisać najprawdziwszy orangutan.
Cipy rozjebane jak na porodówce/Dostała pałę jak na kartkówce. Pierwsza z brzegu rymowanka; akurat z numeru Antonio Banderas. Nie ma to jak kiełbasa w trasie podana w przydrożnym hotelu/Spoconą torbę jej wpycham do mordy jak surfer w chałupach na Helu – pada niedługo później. Ja znam się na szmatach, ale nie znam się na ciuchach/Jej miednica pęka jakbym zgniatał karalucha – otwarte zostaje zaraz obrazowo Nie ma sprawy. I taki to jest cinematic universe – kreślony z determinacją i konsekwencją godną lepszej sprawy. Bo idzie już parsknąć z bezsilności, gdy sentymentalna pościelówa Robiłaś to najlepiej szybko przynosi mrożące: Ona do buzi bierze główkę, jakby jadła kalafiora/Kuśka ciągle stoi, jak w muzeum eksponat...
Trzeba oddać Diho, że ma dryg do earwormowych linijek. Gdyby było inaczej, Naaajak nie zapisałoby się w memosferze; No to cyk nie siadłoby przed rokiem tak jak siadło. Umiejętności w prostacki lolcontent też nikt popularnemu Orangutanowi nie zabierze. Okazjonalnie można mieć z tego jakiś ubaw; jak Mielzky, który niedawno wyciągał na Twitterze aforyzmy: Poznałem kiedyś prawdziwą artystkę, co cipę miała jak shar pei/Za słabo trzepała mi gruchę, więc na święta kupiłem jej hantle czy Jak miałem ciężki okres, pomagałaś w niedoli/Jedną ręką waliłaś mi konia, drugą lepiłaś pierogi. Na długości blisko czterdziestominutowego materiału robi się z tego jednak odrażające doświadczenie (bez kitu – im mniej komicznie, tym bardziej upiornie). Szczególnie, że Diho – potrafiący zmobilizować się do porządnego pisania; weźmy Facetime – uprawia tu regularny lazy writing, waląc do znudzenia porównaniami; jak coś tam, jak srośtam.
Wielka szkoda, że na marnację poszły beaty o takim rozmachu jak Przy aparaturze od Swizzy'ego i Syru, którzy generalnie w bardzo wysokiej formie zameldowali się na Morda nie szklanka. No i wielka szkoda, że Diho – postać charyzmatyczna po słowiańsku, intrygująca w bejowskim gawędziarstwie, dysponująca magnesem w delivery – nie pokusił się o rzetelne rzemiosło; jakiekolwiek przełamanie; wyjście poza najtańsze szokowanie i karmienie niskich instynktów. Brakuje jeszcze trochę, będę walił denaturat? Brakowało jeszcze trochę i skończyłoby się waleniem Domestosa dousznie. Marek Fall
Mało w historii polskiego rapu było ekip tak kolorowych jak GM2L. Właściwie tylko Spółdzielnię widziałbym na tej linii komiksowych wręcz postaci, których przerysowanie nie osuwa się w karykaturę, a barwność i balansowanie na granicy żartu nie odbiera im wiarygodności. Skoro więc Malik jest capo tej ekipy i afgańskim gangsta-loverem, Bibič – bośniackim królem bazaru, a Josef i Alberto – prasko-angolskimi drillerami, którzy równie chętnie jak na scenę wyjdą do oktagonu, Diho musiał zostać Polakiem – przejaskrawionym i wyolbrzymionym jak reszta jego załogi. Tym Polakiem, co wódę wali, nie koniak; któremu śpiewają sto lat; który chyba by sobie dojadł. O ile jednak rzeczony model nadwiślańskiego życia imprezowego kojarzy się zwykle z przydrożnymi tancbudami, wakacjami w Mielnie i światem… według Kiepskich, nasz krajowy Orangutan musiał sprawić, żeby zrobiło się tu jakby luksusowo. Zamiast więc łoić Absolwenta – łoi Bociana; zamiast łoić w wytartym dresie i flaneli – łoi w hotelowym szlafroku; zamiast łoić na ławce czy kanapie z Bodzio – łoi w Rolls-roysie; łoi właściwie wszędzie, gdzie się znajdzie, bo też supermocą jego ekipy jest to, że na salonach i streecie czuje się równie dobrze i pewnie. Gdziekolwiek by się nie znalazł, Diho robi też za przysłowiowego wuja z wesela i prowadzi swoją erotomańską gawędę. Gadkę, którą da się zwykle usłyszeć, jak już co poniektórzy panowie się dobrze porobią i zaczną wykładać definicje dobrego seksu zbudowane na niemieckim punishment pornie, a niekoniecznie na własnych doświadczeniach.
I tutaj należy się wszystkim trigger warning, bo ja się wychowałem na 2 Live Crew, Too Shorcie i Kool Keithie, a nie każdy do takiego trybu nawijania o jebaniu – nie ma w tym przypadku mowy o żadnej miłości fizycznej, współżyciu czy innym bzykaniu – przywykł i nie każdy będzie w stanie to przełknąć. Słuchanie o podbojach Diha przypomina mi trochę chwile, gdy za małolata widziałem pornosy z Ronem Jeremym. Z rzadka było to śmieszne, często dosyć straszne, ani przez moment podniecające, ale... trudno było to wyłączyć, bo niestety albo stety wychowałem się w latach dziewięćdziesiątych i transgresja fascynuje mnie po dziś dzień. Transgresja natomiast ma swoją scenę. Czasami płacą ją sami twórcy, zazwyczaj niestety ich współpracownicy, a niekiedy też odbiorcy. Taki męski, uprzedmiotawiający i po wielokroć przemocowy sposób gadania o kobiecym ciele nie jest przecież niczym nowym. Czy na warsztat weźmiemy góralskie przyśpiewki, erotyki Kochanowskiego, czy wszelkie formy muzyki chodnikowej, skrępowana katolickim gorsetem, ominięta przez rewolucję seksualną Polska od wieków znajdowała sobie różne wentyle, żeby trochę poświntuszyć. I tutaj wjeżdża Diho cały… w szlafroku, snując masarskie fantazje, bazując na ciągłych porównaniach (ile razy pada na tej płycie spójnik jak wiedzą chyba tylko Obliczenia i analizy w rapie) i nieustannych przekroczeniach. Z rzadka jest to śmieszne, często dosyć straszne, ani przez moment podniecające, ale… trudno to wyłączyć, bo w najlepszych momentach tej płyty – choćby w świetnym Przy aparaturze – pojawia się właśnie rzeczona transgresja, której na polskiej scenie dotykali tylko nieliczni – Pih, Jimson czy Młody Zgred. W takim natłoku pornograficznych wątków z jakim mamy do czynienia na Morda nie szklanka, prędko jednak do tego przywykam i czuję się jakbym oglądał 365 dni czy inne Dziewczyny z Dubaju – skrojony pod sprzedażową kontrowersję produkt zrobiony zbyt małym nakładem sił, finansów i – co najbardziej dotkliwe – kreatywności.
Największą bolączką szóstego albumu Diha jest bowiem to, że jest on w ogóle… albumem. Beatów jest wiele mocnych, nośnych, a niekiedy też zupełnie osobnych (Syru wciąż niewystarczająco doceniony); numerów, które wcześniej nie wyszły, a przydadzą mi się do powtórnego odsłuchu – ledwie kilka. Nawet te parę potężnych singli wytraca siłę rażenia, gdy wszystko jest o tym samym.
I teraz ktoś pewnie zapyta, że czego ja niby oczekuję od troglodyty?! A w pytaniu tym odbije się największa supermoc Diho, czyli to, ile osób uwierzyło w to, że jest tym orangutanem, którym tak bardzo lubi się mianować. Ja tymczasem widzę go jako bystrego chłopa, który nawet pijany słów ma dobry zasób, a swój własny, prymitywistyczny styl wykuwał przez długie lata... asłuchalności. Bo ten nasz (nad)Polak – rap kuma lepiej niż większość się wydaje. Bacznie studiując jego amerykańską historię dobrze wie, że musi on być jak najbardziej kolorowy, kontrowersyjny i – podobnie jak u źródeł na Jamajce – jak najczęściej o jebaniu. Bardzo prędko też skumał jednak, że polska rap gra – łatwa robota i jak wielu inteligentnych ludzi jest nieco leniwy, więc wydając swój kolejny album idzie na łatwiznę. Jak… Polak. Filip Kalinowski
Komentarze 0