Transfer do Monachium dla większości piłkarzy jest spełnieniem marzeń o wielkich pieniądzach, sławie i trofeach. Dla wielu jest też jednak ostatnim pozytywnym wydarzeniem w karierze. Bo Bayern potrafi też przygnieść.
Tysiące ludzi, które na koncertach „Die Toten Hosen” wykrzykują, że nigdy nie poszliby do Bayernu Monachium, zwłaszcza gdyby byli młodzi, superutalentowani i po debiucie w reprezentacji Niemiec, czują doskonale, że to piosenka pisana z przymrużeniem oka. Gdy zespół z Duesseldorfu zarzeka się, jak fatalny dla kariery i dla charakteru młodego zawodnika jest Bayern, wie tak naprawdę, że zaklina rzeczywistość. Bo Bayern to jedyny w Niemczech klub docelowy. Ostatnie ogniwo łańcucha pokarmowego. Nie taki, do którego idzie się, by wybić się dalej, tylko taki, w którym w pełni konsumuje się talent – sławą, pieniędzmi, trofeami. Nie ma w Niemczech dzieci, które – jak w piosence – nie wpuściłyby Ulego Hoenessa, stojącego na ich wycieraczce. Niewiele jest takich dzieci na świecie. Jest jednak całkiem sporo takich, które po latach wiedzą, że trzeba było go nie wpuszczać. Bo w piosence jest jednak ziarno prawdy. W Bayernie też da się doszczętnie zrujnować karierę.
PIERWSZY NIEWYPAŁ
Przysłowia są mądrością ludową przede wszystkim dlatego, że często się wykluczają i na każdą okoliczność da się jakieś dopasować. Podobnie jest z cytatami z Hoenessa. Dla piszącego teksty o niemieckim futbolu są często zbawienne. Pomagają potwierdzić praktycznie każdą tezę, dodając jej jednocześnie sporej wagi. Skoro mówi tak były prezydent Bayernu Monachium, człowiek-instytucja w niemieckim futbolu, coś w tym musi być. Hoeness w ciągu pół wieku działalności publicznej powiedział już wszystko. Rzadko dotrzymywał słowa. Czasem może to i lepiej. Gdy w 1980 roku kupował z Borussii Moenchengladbach Karla Del'Hayego, dokonując pierwszego w historii klubu transferu powyżej miliona marek, zapowiedział mu, że zastrzeli się jeśli skrzydłowy nie zostanie podstawowym zawodnikiem Bayernu. Nie został. A Hoeness się nie zastrzelił. Del'Haye dziś figuruje w zestawieniach największych wtop transferowych w historii monachijskiego giganta. I jest matką wszystkich transferów dokonywanych tylko po to, by osłabić konkurencję. Niestety, było takich sporo. Na czym często bardziej niż konkurencja, tracili sami zawodnicy.
Nieudane transfery Bayernu można podzielić na dwie kategorie. Do pierwszej należą zawodnicy, których potencjał błędnie w Monachium oceniono, jednak pobyt w ich klubie nie zniszczył ich karier. Lukas Podolski, Sebastian Rode, Marcell Janssen, Xherdan Shaqiri czy Douglas Costa nie okazali się piłkarzami takiego formatu, jak Bayern oczekiwał, ale po odejściu z Monachium byli w stanie dalej grać na całkiem dobrym poziomie. Jest też jednak grupa zawodników, którzy po niepowodzeniu w Bayernie nigdy się nie podnieśli. Oni mogą całkiem serio zadawać sobie pytanie, jak potoczyłoby się ich życie, gdyby nie wpuścili Hoenessa.
SMUTNA HISTORIA
Na dobrej drodze, by kimś takim się stać, jest aktualnie Mario Goetze, przed transferem do Bayernu jeden z największych talentów w światowej piłce. Po rozstaniu z Monachium niechciany w Borussii Dortmund i szukający sobie aktualnie klubu znacznie poniżej najwyższej półki. Najbardziej jaskrawym i najbardziej tragicznym przykładem jest z kolei historia Sebastiana Deislera. W mrocznych czasach niemieckiego futbolu, na przełomie wieków, wychowanka Borussii Moenchengladbach, który na dobre rozbłysł w Hercie, uznawano za nadzieję niemieckiej piłki. W Bayernie miał zostać następcą Steffana Effenberga. Nie uniósł jednak związanej z tym presji ani pokładanych w nim przez cały naród nadziei. Przygnieciony przez depresję oraz liczne kontuzje w 2007 roku zakończył karierę, mając ledwie 27 lat. Bayern był jego ostatnim klubem. Dziś ma 40 lat, mieszka we Fryburgu i trzyma się z dala od publicznego życia.
POLSKI PRZYKŁAD
Deisler nie był pierwszy. W latach 90. podobne doświadczenia z pobytu w Monachium miał Alain Sutter, szwajcarski piłkarz ściągnięty z Norymbergi. Hoeness widział w nim przyszłą supergwiazdę. Ale się pomylił. Sutter ze swoją ezoteryczną filozofią życiową nie pasował do twardo stąpającego po ziemi monachijskiego otoczenia, jak Juergen Klinsmann ze swoimi pomnikami Buddy. - W Bayernie straciłem całą radość z futbolu – mówił później Sutter. W wieku 30 lat zakończył karierę w Dallas Burn. W pewnym sensie do tego samego grona przypadków można też zaliczyć Sławomira Wojciechowskiego. Z jednej strony Ottmar Hitzfeld, ciągnąc go niespodziewanie z FC Aarau do Monachium, dał Polakowi szansę zostać mistrzem Niemiec. Z drugiej, już dwa lata po tym, jak grał w barwach Bayernu w Lidze Mistrzów, był piłkarzem RKS-u Radomsko, gdzie w wieku 28 lat na dobrą sprawę zakończył poważną karierę. Później miał przerwę w grze w piłkę, wrócił do Gdańska, pomagał Lechii przebijać się do wyższych lig, ale nigdy nie wyszedł już ponad poziom zaplecza polskiej ekstraklasy.
PRZERWANE KARIERY
Najwięcej tego typu historii Bayern miał jednak w pierwszej dekadzie XXI wieku, gdy talentów w Niemczech wyraźnie brakowało, ale monachijski klub nie miał zamiaru rezygnować ze strategii pozyskiwania najlepiej rokujących młodych zawodników z całego kraju. Najlepiej rokujących, nie znaczy, dających nadzieję wejścia na światowy poziom, na którym wciąż chciał się obracać Bayern. Stąd całkiem spora grupa zawodników, którzy w Monachium zepsuli dobrze zapowiadające się kariery. Andreas Goerlitz, który grał u Juergena Klinsmanna w reprezentacji Niemiec, był w Monachium tak prześladowany przez kontuzje, że w tym czasie nauczył się gry na gitarze i dziś robi karierę w branży muzycznej. Piłkarsko miał jednak problem, by zaistnieć choćby na poziomie Bundesligi. Tobias Rau przychodził z Wolfsburga jako reprezentant Niemiec i kandydat na następcę Bixentego Lizarazu. Po odejściu z Bayernu chwilę jeszcze pograł w Arminii Bielefeld, w której w wieku 28 lat zakończył karierę.
Gdy Bayern zaczynał się sportowo odbudowywać i przygotowywać do znakomitej dekady Louisa Van Gaala, Juppa Heynckesa i Pepa Guardioli, talentom było jeszcze trudniej się przebić. W klubie zaczynały się już pojawiać gwiazdy w rodzaju Francka Ribery'ego, Miroslava Klosego czy Luki Toniego. W ich otoczeniu wciąż jednak biegali czasem zawodnicy, którzy nie dorastali do nich poziomem. Najbardziej zaskakujący jest chyba przypadek Tima Borowskiego, który w Werderze Brema był czołowym środkowym pomocnikiem Bundesligi i dobrze spisywał się w reprezentacji Niemiec. Klinsmann zapragnął mieć go w Monachium, jednak dla Borowskiego nie skończyło się to dobrze. Odszedł po nieudanym roku i w Werderze już nigdy nie nawiązał do dawnej formy. Karierę zakończył, mając 32 lata. Dalej gra Alexander Baumjohann, młodzieżowy reprezentant Niemiec wyciągnięty w 2008 roku z Borussii Moenchengladbach. Kariera całkowicie mu jednak po pół roku spędzonym w Monachium przygasła. Nie poradził sobie w Schalke, rozczarował w Hercie i dziś jako 33-latek gra w Sydney FC. W Bayernie lekko rozminął się z Janem Schlaudraffem, który w 2007 roku był rewelacją sezonu w spadającej z ligi Alemannii Akwizgran, skąd wypromował się nawet do reprezentacji Niemiec. W Bayernie uciułał jednak tylko trzynaście meczów, zanim został sprzedany do Hanoweru. Spędził tam w Bundeslidze jeszcze kilka przeciętnych lat i w wieku 31 lat dał sobie spokój z futbolem.
NOWE ROZDZIAŁY
Życie cały czas dopisuje kolejne rozdziały tych historii. Wydaje się, że do grona zawodników, którym Bayern zniszczył piłkarskie życie, można zaliczyć Jana Kirchhoffa, który zaliczył sezon u Guardioli. Zanim przyszedł z Moguncji, regularnie grał w Bundeslidze i w niemieckiej młodzieżówce. Na fali gry w Bayernie trafił jeszcze do Schalke i schyłkowego Sunderlandu w Premier League. Po zejściu do II-ligowego Boltonu Wanderers wrócił do Niemiec, ale nie przebił się w FC Magdeburg w 2. Bundeslidze i dziś w wieku 29 lat gra w III-ligowym KFC Uerdingen. Niebezpiecznie podobnie zaczyna wyglądać nie tylko kariera Goetzego, ale też w mniejszej skali Sebastiana Rudy'ego – przed transferem do Monachium reprezentanta Niemiec i jednego z najciekawszych pomocników w Bundeslidze, dziś niechcianego ani w Schalke, ani w Hoffenheim. 23-letni Sinan Kurt, o którego Bayern stoczył kilka lat temu walkę z Borussią Moenchengladbach, z której ostatecznie go wyrwał, po nieudanych pobytach w Hercie Berlin i WSG Tirol, jest obecnie bez klubu. Nie brak głosów, że podobne losy czekają Janna-Fiete Arpa, który przed rokiem przeniósł się z Hamburgera SV do Bayernu i nie odgrywa w nim żadnej roli oraz Alexandra Nuebela, jednego z najbardziej obiecujących niemieckich bramkarzy, który od lipca przeniesie się z Schalke do Monachium i najprawdopodobniej będzie zmiennikiem Manuela Neuera. Na rozstrzygnięcie tych historii potrzeba jednak jeszcze trochę czasu.
PODPALONA WILLA
Tego typu przypadki zwykle dotyczą zawodników z Niemiec, ale podobne nieszczęścia w Monachium przytrafiały się też graczom z zagranicy. Najgłośniejszym przykładem z ostatnich lat jest Renato Sanches, objawienie Euro 2016, które od czterech lat nie może do końca znaleźć dla siebie miejsca w klubowej piłce – obecnie próbuje w Lille. Podobnie było w przeszłości z Juliem dos Santosem, paragwajskim talentem czy Vahidem Hashemianem, który w ciągu sześciu lat od transferu do Bayernu uzbierał w Bundeslidze mniej goli niż w ostatnim sezonie przed przeprowadzką. Wszyscy oni mogą sobie jednak pomyśleć, że ich życie w Monachium i tak mogło się potoczyć znacznie gorzej. Tak, jak było w przypadku Brena. Pozyskiwano go za 12 milionów euro jako następcę Lucio. Zasłynął jednak przede wszystkim tym, że podpalił wynajmowaną przez siebie willę, za co spędził dwa i pół roku w monachijskim więzieniu. Tak spektakularnie kariery w Monachium nie zrujnował sobie nikt.
