Z cyklu rzeczy, które nigdy nie wydarzą się w polskim rapie: Dizkret wypuści jeszcze jakiś solowy kawałek. No i nieaktualne. Bo w tym roku wypuścił; po 22 latach przerwy.
Artykuł pierwotnie ukazał się w kwietniu 2024 roku
Czy zwiastuje większy, solowy materiał? Dlaczego pierwsze zetknięcie z rapem Kaza Bałagane i Belmondo było dla niego takim szokiem? I przede wszystkim – gdzie był, kiedy go nie było?
„Rapy zeszły na bok, w głowie mam remont” – to fragment twojej zwrotki z Followup Belmondo. Co remontowałeś?
Ten remont dotyczył rapu, miałem z nim skomplikowaną relację. Ta relacja zaczęła się od młodzieńczej miłości do hip-hopu, bycia raperem, b-boyem, do poczucia, że nie identyfikuję się już z tym co funkcjonowało w Polsce pod tym szyldem. I to takiego niedojrzałego poczucia, bo jednak nie są to sprawy które w skali życia są jakoś bardzo istotne. Wydawało mi się, że rzeczy, które dla mnie były w rapowaniu całym światem, nie miały w nim znaczenia.
Czyli?
Wychodziłem z założenia, że jeśli się za coś bierzesz, to niech to będzie dla ciebie wyzwanie artystyczne, intelektualne lub warsztatowe. Uważałem, może niesłusznie, że jeśli nie starasz się rapować płynnie i nie używać rymów emce / ręce, to nie powinieneś mieć czego szukać w rapowaniu. Miałem do tego trochę zbyt sportowe podejście, chociaż zawsze istotne było dla mnie to, jak coś finalnie brzmi. Nie byłem też fanem poczwórnych rymów, które ciekawie wyglądają na kartce, ale brzmią kwadratowo na bicie. To znaczy nadal łaków wyłączam po pierwszej nutce i nie szanuję rapowania bez umiejętności, ale nie odmawiam nikomu prawa funkcjonowania w ramach szyldu hip-hopowego, bo mam na to zerowy wpływ.
Miałem przerwę od słuchania polskiego rapu w latach, powiedzmy, 2005 do 2016. Totalnie ominęła mnie era Rasmentalism, Małpy, Weny, Zeusa czy Quebonafide – kiedy trafiałem na ich klipy przypadkiem w internecie, to słyszałem, że istnieje jakaś scena akceptowalnych dla mnie twórców, ale nie zagłębiałem się w to specjalnie. Ominął mnie proces pozytywnej niuskulizacji sceny. Przecież – o tym zresztą mówiłem w książce To Nie Jest Hip-Hop. Rozmowy – ja odradzałem młodemu Taco Hemingwayowi, żeby nagrywał po polsku kiedy poznaliśmy się przed jego pierwszymi wydawnictwami, bo wydawało mi się, że jest zbyt inny i zostanie zjedzony jako studenciak albo zignorowany. Chciałem mu tego oszczędzić. Nie wiedziałem, że scena w międzyczasie tak ewoluowała, chociaż uważam, że on sam zmienił tę scenę potężnie. Niegdysiejsi kontrolerzy prawilności i prawdziwości musieli dostosować się do tego w duchu if you can’t beat them, join them.
Teraz mam z powrotem entuzjazm do rapowania, a scena, mimo wad, jest z pewnością bardziej otwarta na różnorodność. Mój entuzjazm jest dojrzały, inny niż ten, kiedy byłem dzieciakiem, ale to znów entuzjazm do samego aktu pisania tekstów i rapowania. Jestem na zwyżce w moim bipolarnym podejściu do hip hopu.
Z czasem zacząłem oczywiście dostrzegać ewidentne wady sceny, ale patrzę na nie bardziej z politowaniem niż z frustracją. Zabawne jest dla mnie ślepe kopiowanie Ameryczki i przekładanie stylizacji, klipów, tematów jeden do jednego z USA. Pamiętam, jak sam robiłem to w kontekście amerykańskiego undergroundu lat 90/00 i wiem, że nie jest to droga, by tworzyć rzeczy ponadczasowe. Biorąc pod uwagę przepych, jaki towarzyszy estetyce współczesnego trapu, to w zderzeniu ze słowiańskimi uwarunkowaniami efekt jest dla mnie komiczny. Chociaż cieszę się, że amerykańscy raperzy, a raczej ich styliści i dyrektorzy kreatywni, przesuwają granice tego, jak hip-hop czy rap mogą być opakowane wizualnie.
Bardzo doceniam drogę, którą obrał Łona – konsekwentnie budując własne pole we własnej estetyce, bez ameryczkowania. Podobnie oceniam działalność Kamila Pivota, który ma własny lot estetyczny i stylistyczny; nie ma imperatywu ubierania się jak londyńscy drillowcy, których muzyki słucha.
Byłeś zazdrosny, że ludzie, z którymi dorastałeś – na przykład Pezet czy Mes – zostali w rapie i dobrze im się tam wiodło?
Wręcz przeciwnie. Widziałem, jak bardzo trudne jest utrzymywanie się z rapu w tych czasach empetrójkowych, zresztą oni sami o tym wtedy mówili jeszcze przed streamingami, kiedy nie było infrastruktury, nie istniało pojęcie trasy koncertowej – jedyną porządną był chyba Reebok Hip-Hop Tour. To, że Pezet ma teraz względny komfort ekonomiczny wynika z szeregu czynników i nie sądzę, żebym ja miał w tym momencie taką pozycję jak on. Ale przecież to mogło skończyć się zupełnie inaczej. Nie wszyscy moi koledzy z tamtych lat wylądowali na cztery łapy. Ja jestem szczęśliwy, że tak mi się potoczyło życie i że teraz mogę robić rap na swoich warunkach.
Fajnie, że poruszyliśmy te lata, w których polski rap był w odwrocie. Mało kto pamięta, że byłeś na przełomie 00’s i 10’s powiązany z kolektywem Club Collab. Robiliście imprezy i – generalnie – byliście ciekawym mostem pomiędzy klimatem Fabryki Trzciny i Piekarni a Planem B, elegancją a ulicą.
Z Club Collab było tak, że razem z moim ziomem Jankiem Porębskim (aktualnie managerem Taco i współwłaścicielem 2020 – przyp. red.) byliśmy wkręceni w underground rapowy. Janek pożyczał mi różne płyty, wymienialiśmy się tymi wszystkimi Rawkusami i Ninja Tune’ami. Potem wkręciliśmy się w londyńską scenę broken beatową i okolice Gillesa Petersona, a po jakimś czasie w niuskulowe disco, undergrund house z okolic DFA i milion labeli z tego nurtu. A na marginesach tego – nowojorski dance punk, balearic etc. Ja wtedy nadrabiałem białą muzykę, ale zawsze taką, która wyrastała z korzeni jazzowo-afroamerykańskich. Czytałem Pitchforka, byłem aktywnym forumowiczem Okayplayera, moderowanego przez ?uestlove’a z The Roots. Systematycznie budowałem swoją wiedzę muzyczną. Club Collab to efekt zajawy na beztroską muzykę taneczną. Udało nam się wtedy sprowadzić, głównie ze względu na organizacyjne ogarnięcie Jana, tuziny bardzo fajnych didżejów, producentów.
Ta droga nauczyła mnie czegoś ważnego – jak bardzo przemijalne są mody, wave’y, core’y. Wtedy zapraszaliśmy do Warszawy producentów, didżejów, na których waliły tłumy, grali międzynarodowe trasy po najbardziej cool klubach. A dzisiaj, piętnaście lat później, ci ludzie mają po parę tysięcy monthly listeners na streamingach i funkcjonują w zupełnym zapomnieniu. Przez to nabrałem dystansu do chwilowych mód. Opieranie się o hype, bycie super na czasie jest mega złudne i ulotne.
To też był czas, kiedy na poważnie wszedłeś w branżę kreatywną. Jak to się stało, że już po roku pracy jako copywriter założyłeś własną firmę?
To był dosyć ciekawy moment na rynku – wielkie korporacje zaczynały dostrzegać, że jest coś takiego jak Facebook i że muszą tam coś wrzucać, bo centrale globalne tego wymagały. My wtedy byliśmy w ogniu organizacji różnych popularnych imprez w Warszawie. Dostrzegliśmy z moją wspólniczką, że korzystając z naszego networku wśród fotografów, didżejów, mniejszych marek możemy łączyć te światy ze sobą. W branży kreatywnej, szczególnie w internecie, nie musisz mieć długiego doświadczenia tylko ciekawość i pomysłowość – narzędzia i praktyki zmieniają się tak szybko.
A jak facet, który był artystą, odnalazł się w świecie Excela?
Myślę, że byłem i jestem twórcą, nie artystą. Excela, a raczej Google Sheets, nauczyłem się po 30-tce. Polecam – zajebiste narzędzie do planowania tzw. ruchów. Kreatywność, ale w ramach jakichś ograniczeń, jest bardzo ciekawa. To jak samplowanie w obrębie, nie wiem, kilkunastu sekund. Ale poza tym współprowadziłem biznes, miałem wolną rękę w doborze zleceń, pracy z konkretnymi ludźmi… Wymyślałem multimedialne projekty, łączyłem ze sobą ludzi. Lekko przyszło mi połączenie świata komercji z działaniem bardziej artystycznym, nie musiałem łamać sobie kręgosłupa, bo nigdy nie pracowałem dla marek, które uważałem za nieetyczne.
Twój powrót był takim niby zaskoczeniem, ale jednak nikogo nie zaskoczył. Były pojedyncze kropelki deszczu: gościnki u Erosa, Belmondo, VNM-a, HVNCVOTÓW… Jak do tego wszystkiego doszło?
Jeszcze sporo przed pandemią poznałem muzykę Belmondo i Kaza Bałagane. I pierwszy raz od dawna usłyszałem coś, co dało mi do myślenia – każdy, kto lubi, wie, na czym polega fenomen. Potem Hot16Challenge – zwróciło moją uwagę, że generalny poziom rapowania od strony warsztatowej był dość dobry, a przynajmniej mnie zaskoczył in plus. Widziałem, że dzieje się coś, co jest jakościowo lepsze niż się spodziewałem.
Ci wszyscy ludzie, u których pojawiałeś się gościnnie, sami się odezwali?
Tak. Z Belmondziakiem przeciąłem się zarówno przez wspólnych kolegów, jak i przez projekt spotu reklamowego, który robiliśmy dla jednej z sieci komórkowych. Pomyśleliśmy, że fajnym easter eggiem będzie umieszczenie w jednej ze scen Belmondziarza w szlafroku – i tak też się stało. Okazało się, że Belmondo to gość, który był w stanie zadzwonić i zarapować z pamięci jakiś mój tekst z płyty Starego Miasta, która miała prawie tyle lat co on. Mega mózg. Zakolegowaliśmy się, a potem zaprosił mnie do gościnki na płycie Hustle As Usual. Kawałek z Belmondo to trochę jak wejście do ulubionego filmu, stajesz się częścią uniwersum, które obserwujesz, cytujesz z kolegami. Zgodziłem się, chociaż miałem wobec siebie wysokie wymagania, którym na szczęście udało się sprostać.
Ero odezwał się i zaproponował zwrotkę, co było strasznie miłe. Ero jest chodzącym hip-hopem, zajebistym writerem, jesteśmy z tego samego pokolenia, słuchaliśmy tej samej muzyki. I zobacz – nawet w czasach trapu on, i generalnie całe JWP, mrówczą pracą i konsekwencją wyrobili sobie dużą fanbazę; nie tylko u boomerów, ale i małolatów. Potem odezwał się VNM, jeszcze później Barto z Soulpetem… Te zwrotki były dla mnie treningiem, przecież ja nie nawijałem przez kilkanaście lat.
A czy ten powrót nie jest warunkowany tym, że osiągnąłeś fajną pozycję w biznesie i teraz możesz poświęcić trochę czasu na muzykę?
Są ludzie, którym wiedzie się gorzej niż mnie, a nagrywają trzy płyty rocznie. Może i te fakty się ze sobą zbiegają i faktycznie mam możliwości, żeby to, co robię, w końcu brzmiało i wyglądało tak, jak chcę.
Ten rap z pozycji sytego gościa to nie pułapka?
Akurat jeśli chodzi o rapowanie, to ja czuję się totalnie jak debiutant i w pewnym sensie nim jestem. Myślę, że nowe zwrotki, nowe numery pokazują, że mi zależy i jestem, jak to się mówi, hungry. Nie można mi zarzucić, że są to rzeczy pisane na odpierdol, żeby raz w roku była płyta.
Chodzi mi o to, że pułapką może być twój wiek i doświadczenie – na zasadzie: posłuchajcie, teraz przyjdzie weteran i powie wam, jak powinno być w życiu.
To się nigdy nie wydarzy, bo ja nie wiem, jak powinno być w życiu. A po drugie – mam wrażenie, że jak jesteś twórcą, który stara się zaistnieć na scenie, bo wie, że od tego zależy jego sytuacja ekonomiczna, to możesz pójść na wiele daleko idących kompromisów, milczeć na wiele tematów. Możesz za bardzo kalkulować. Nie przeceniałbym szczerości młodych twórców – karierowiczostwo to plaga.
Ja mam wrażenie, że cokolwiek nie nagrasz, to i tak będzie przyjęte życzliwie. Starsi powiedzą: o, Dizkret, klasyk…
Nie jestem w stanie zmapować, kto mnie kojarzy, a kto nie. Ale wiesz – ja nie będę jechał na nostalgii, romantyzowaniu starych czasów. Nie będę nawijał, że najlepsze czasy już były, bo wcale tak nie uważam. Generalnie – jak podobała ci się moja muzyka kiedyś, to ta nowa raczej też ci się spodoba. Ale jakbym mógł mieć jakiś wpływ na odbiór, to chciałbym, żeby był oderwany od tego, co robiłem kiedyś. To jest inny gość, uważam, że dziś rapuję dużo lepiej niż 20 lat temu.
Wychodzę z założenia – jak coś publikuję, to uważam, że jest to dobre i przeszło moją kontrolę jakości. Nie mam wrażenia, że ja po tych latach przerwy na nowo próbuję rapować, bo wiem, na czym polega rapowanie, robiłem to jako jeden z pierwszych w Polsce. Jak ktoś napisze, że mu to nie siedzi, to oznacza, że ma inny gust niż ja i tyle.
Będzie cała płyta?
Są dwie ścieżki, którymi chcę podążać. Po pierwsze – jest pomysł na album, który będzie się nazywał Fajne jak na Polskę i mam na to spójny pomysł. Jest to taki, jak to się teraz mówi, project. Ale będą też pojedyncze numery, single spoza tego projektu o innych charakterze i ambicjach, jednym z nich jest numer Rewanż, który jest moim podziękowaniem dla truskulowych głów, które, szczególnie przez ostatnie lata, zachęcały mnie do powrotu na scenę. To jest numer, który zdekodują tylko rdzenni hip-hopowcy i b-boye. Nie ma tu ambicji dotarcia do szerokiego słuchacza, to jest pokaz mojego entuzjazmu do rapu. Może mniej szczeniackiego entuzjazmu, ale ja nie jestem zmęczony rapem. Ja jestem znów nim zajawiony.
Komentarze 0