Można w ogóle wybrać najlepszy kawałek od Kanye'ego? Albo Kendricka? Oczywiście, że można - a my zrobiliśmy sobie taką zabawę przy weekendzie.
Postawiliśmy przed sobą bardzo trudne zadanie. Bo o ile stosunkowo łatwo jest wskazać najlepszą płytę danego rapera, o tyle znalezienie konkretnego kawałka, którego wybór można racjonalnie i obiektywnie uargumentować, jest praktycznie niemożliwe. Dlatego nie będziemy udawać – ten tekst jest w stu procentach subiektywną oceną dorobku artystycznego wszystkich dziesięciu muzyków, którzy się w nim pojawią.
Klucz doboru nazwisk jest całkiem prosty – na warsztat bierzemy tych, którzy w ostatnich kilku latach narobili najwięcej szumu w amerykańskim mainstreamie hip-hopowym. I nie oburzajcie się, że nie ma tam waszego faworyta, to tylko zabawa.
Kendrick Lamar
Kamil Szufladowicz: No Make-Up (Her Vice)
Wybór ulubionego numeru w przypadku Kendricka jest dla mnie zdecydowanie najtrudniejszy, bo jestem dozgonnym fanem jego twórczości. Dyskografia Lamara pęka w szwach od świetnych numerów (I, King Kunta, Alright, The Art of Peer Pressure…), dlatego postawiłem na najmniej oczywisty wybór. No Make-Up z Section 80 to kawałek jedyny w swoim rodzaju – pełen intymności na linii artysta-słuchacz, przepełniony niezwykłymi emocjami, z bezbłędną egzekucją muzyczną i niesztampowym przekazem (który powraca choćby w HUMBLE.). Ponadczasowy, nieoczywisty, chwytliwy.
Krzysiek Nowak: Bitch, Don't Kill My Vibe
Dyskografia Kendricka, jak wspomniał Kamil, jest jedną z najbogatszych w historii rapu – czegokolwiek by człowiek w niej nie szukał, na pewno szybko znajdzie. Wybranie ulubionego kawałka z tej kopalni złota to wyzwanie powodujące ból głowy, więc wskazuję na Bitch, Don't Kill My Vibe, potężną wypadkową wszystkich zalet Lamara. Stawiam dolary przeciw orzechom, że gdy ta sztuka pojawiła się w sieci, nuciła ją absolutnie każda rapowa głowa. Musi znaleźć się w the best of za 20 lat.
Jacek Sobczyński: These Walls
Trochę seksu, trochę przemocy, a trochę refleksji nad kondycją duchową człowieka: Kung-Fu Kenny powraca do wydarzenia z pięknego Sing About Me i idzie do łóżka z kobietą, której mąż zabił jego przyjaciela. Intryga jak w 90210, ale vibe tego numeru jest absolutnie niesamowity. Gdyby te ściany umiały mówić, na pewno podziękowałyby mu za taki hołd.
A$AP Rocky
Kamil Szufladowicz: L$D
L$D pochodzi z najlepszego albumu Rocky’ego, AT.LONG.LAST.A$AP i jest inspirowane genialnym Enter The Void Gaspara Noego. To osobisty, emocjonalny numer, w którym słychać przywiązanie Rocky’ego tak do kwasów, jak i do kobiet. No i ten klimat, którego do tej pory nie udało się Rocky’emu powtórzyć – czyste złoto.
Krzysiek Nowak: Peso
Wraz z upływem lat Rocky rozwinął swoje skillsy i stał się wielowymiarowy, więc ten wybór może być nieco dziwny, ale co mi tam. Uważam, że Flacko z początku tej dekady to najlepszy Flacko. Ile wdzięku było w tym gostku, który choć nawijał w przećpanej, snujowatej opcji, i tak brzmiał jak gość, który już czuje, że ma świat u stóp. Kwintesencja swagu równa się Peso.
Jacek Sobczyński: LVL
Takiego Flacko lubię najbardziej: jeszcze nie supergwiazda a wyszczekany wychowanek harlemskich ulic, do tego kapitalnie płynący na beacie wielkiego Clamsa Casino - chemia między tą dwójką była zawsze bardzo mocna. Świetny są też te linijki, które rozpoczynają się od nawiązania do Kat Stacks; Rocky udowadnia, że potrafi polecieć z wykopem nie tylko w Sztokholmie, ale i przed mikrofonem.
Drake
Kamil Szufladowicz: Take Care
Take Care to Drake’owy klasyk. W pościelowej, śpiewanej stylistyce Aubrey odnajdował się jak mało kto, a ten numer jest kwintesencją jego ballad o miłości i emocjach. No i jest jeszcze Rihanna, która prawie zawsze stanowi wartość dodaną.
Krzysiek Nowak: Hold On, We're Going Home
Czas się przyznać – wielkim fanem Drake'a nigdy nie byłem i nawet mimo najlepszych chęci nie zachwyciłem się koncertem na Open'erze, inaczej niż większość moich kolegów raperów. Muszę mu jednak oddać, że parę razy udało się zagrać na czułej nucie – szczególnie w Hold On, We're Going Home, gdzie delikatna, melodyczna nawijka idealnie współgra z rozmarzonym bitem. Jest okejka.
Jacek Sobczyński: Teenage Fever
Drake to też nie moja bajka. Jeśli już coś wybrać, to z mieniącego się wieloma gatunkowymi barwami mixtape'u More Life. Niech będzie Teenage Fever, bo ta duszna pościelówa z follow-upem do Jennifer Lopez wyszła mu bardzo dobrze. Ale znów - z takich klimatów wolę już Majid Jordan. No nie jest to mój idol.
Travis Scott
Kamil Szufladowicz: Antidote
Antidote to numer z debiutu Travisa – Rodeo, kiedy ludziom myliło się jeszcze czy słuchają Future’a, A$AP Rocky’ego czy może tego newcomera Travisa. I to dzięki Antidote Scott zaczął zyskiwać swoją dystynktywną stylówę, której trzyma się po dziś. Poza tym czuję do tego numeru mocny sentyment, bo była to jedna z piosenek, które przez bardzo długi czas nie wychodziły mi z głowy. So don’t you open up that window…
Krzysiek Nowak: STARGAZING
Za takie tracki należy cholernie cenić nowoczesne rapy. W STARGAZING Travis pokazał, ile znaczy nie tyle sam pomysł na nawijkę czy tekst oddający narkotyczny lot, ile późniejsze przyłożenie się do efektów specjalnych. Jasne, bit robi tu robotę, sprawiając, że mamy do czynienia z ładnie uszytym bangerem, ale najciekawsze rzeczy dzieją się w kolejnych udziwnieniach warstw wokalu. Inteligentnie i ze smakiem.
Jacek Sobczyński: BUTTERFLY EFFECT
Numer - esencja trapowego hitu: łamiący formę radiowego singla (co tam właściwie jest refrenem, a co zwrotką?), klimatyczny, nakładający na siebie kilka wokalnych płaszczyzn. Bardzo trudno słucha się go w oderwaniu od całego ASTROWORLD, dopiero jako element integralnej całości pokazuje, jak mocny i zwarty jest to materiał. Jednak trochę żałuję, że w środę zostałem w Warszawie.
Kanye West
Kamil Szufladowicz: Hold My Liquor
Jak mantra powtarzane na imprezach wersy z Hold My Liquor tracą na swojej głębi. Tego numeru nie można brać dosłownie, bo między wierszami jest genialną opowieścią o zmaganiu się ze swoim ego i dwoma osobowościami. No i ten surowy, genialnie budujący napięcie, Yeezusowy beat, którego autorami są Kanye, Arca, Mike Dean i Noah Goldstein – klasa sama w sobie.
Krzysiek Nowak: Dark Fantasy
Odruchowo miałem wrzucić coś z 808 & Heartbreaks, bo nie dość, że uważam ten album za niemal perfekcyjny, to jeszcze – dla niektórych mocno kontrowersyjnie – zdeterminował na długie lata kierunek, w jakim podążały Stany. Z drugiej strony My Beautiful Dark Twisted Fantasy było i jest niesamowite, a do tego poziomu epickości nikt już nie dobił. Wybieram więc Dark Fantasy, czyli otwieracz z gatunku: dawaj mi resztę, byle szybko.
Jacek Sobczyński: Flashing Lights
Chociaż w sumie najchętniej dołożyłbym od siebie świetne This Way Dilated Peoples, w którym Kanye udzielał się gościnnie. Ale dobra, lećmy z tematem, bo to, w jaki sposób jest we Flashing Lights budowane napięcie, jak doskonale miesza się tam groza ze zmysłowością, zasługuje na wyróżnienie. Słucha się tego jak dokumentu o mrocznych sekretach Hollywood. Coś wspaniałego!
J. Cole
Kamil Szufladowicz: No Role Modelz
First things first, J. Cole na 2014 Forest Hills Drive był przekotem. No Role Modelz to kwintesencja jego stylu – ponadczasowy, uniwersalny przekaz, z którym trudno się spierać, podany w bardzo przyjemnej, dobrze skleconej formie. Cole stworzył swego rodzaju prostą filozofię życiową, choć dziś filozofuje trochę zbyt często.
Krzysiek Nowak: God's Gift
Teoretycznie w tym tracku z Cole World: The Sideline Story nic się nie zgadza: pitch jakiś płaskawy i źle wyważony, podkład zbyt hukliwy, a treść ni to do końca braggowa, ni to do końca o czymś głębszym. Przepis na katastrofę? Wręcz przeciwnie, minusy dały ogromny plus. Jedna z przyjemniejszych zagadek XXI wieku.
Jacek Sobczyński: No Role Modelz
Nie wiem co mogę dodać do tego, co napisał powyżej Szufla: więcej takich bangerów z doskonałymi, mądrymi tekstami, a świat stanie się lepszy. Szczególnie życiowy jest ten fragment tekstu o zostawianiu szczoteczki do zębów w domu swojej drugiej połówki; z siedziby Dreamville do Polski nie jest tak daleko, jak może się wydawać.
Childish Gambino
Kamil Szufladowicz: Redbone
Danny Glover to człowiek orkiestra – tu wyreżyseruje serial, tu napisze scenariusz, tu nagra płytę rapową, tu neo-soulową, a w międzyczasie zagra genialną rolę jako aktor. Z dokonań muzycznych najlepiej wyszedł mu projekt Awaken, My Love!, a w szczególności Redbone, które uderza w każdą strunę ludzkiej wrażliwości muzycznej. Do niczego nie można się tu przyczepić: jest charyzma, jest niesztampowość, jest świetny wokal, są kozackie instrumenty. Jeśli tego nie widzicie, to Childish już sam wam powie: don’t you close your eyes.
Krzysiek Nowak: Bonfire
Glover to ziomek z gatunku krawaty wiąże, usuwa ciąże. Dasz mu jakąkolwiek materię, a on weźmie ją po swojemu i prędzej czy później wygra życie. Wydaje się, że najmniej dotąd został doceniony w stand-upie, ale i to się pewnie kiedyś zmieni, jeśli będzie chciał – w Bonfire leci jak demon, a liryki ma takie, że każdy wers jest osobnym cackiem. Peak raperskiej formy, bez dwóch zdań.
Jacek Sobczyński: Feels Like Summer
Czy to jeden z najlepszych letniaków w historii hip-hopu? Nie dość, że wspaniały, marzycielski snuj, to jeszcze z alarmującym przekazem, który urzeczywistnił nam się choćby podczas czerwcowych upałów. Lata lecą, a na absolutnym topie wciąż znajdują się tracki, które mówią o czymś.
Tyler, The Creator
Kamil Szufladowicz: IFHY
I don't fuckin' hate it, I just love it. Wolf to bardzo ważna dla Tylera płyta, gdzie zachował jeszcze wewnętrznego chama z Odd Future i nabył coś z niepoprawnego, emocjonalnego marzyciela. Jest tam miłość, jest wkurwienie – i to nie tylko w warstwie tekstowej, a muzycznej, wokalnej i już zupełnie ogólnie – klimatycznej. Piosenka w parze z teledyskiem tworzą tak świetny twór, że nic tylko słuchać i oglądać na pętli.
Krzysiek Nowak: Yonkers
Pewnie to nieco piernikowa gadka, ale jak jesteś nastolatkiem, to wszystko do ciebie mocniej przemawia. Tak właśnie było z Yonkers, czyli pierwszym kawałkiem Creatora, w którym się zadurzyłem. Wiąże się z nim zresztą historia z gatunku nie do uwierzenia. W 2012 roku byłem na festiwalu Oya w Oslo jako korespondent i udało mi się zająć miejsce pod samą sceną na koncercie Odd Future. Szalałem tam jak zły w nabytym rano wikińskim hełmem na głowie, po czym chwilę po Yonkers Tyler zaczął się drzeć i gestykulować, żebym oddał mu swoje nakrycie głowy. Tak też zrobiłem, a on zagrał w nim resztę koncertu. Później próbowałem go odzyskać na pamiątkę, ale się nie udało. Finał był taki, że później zdjęcie Tylera-Wikinga było jego profilowym w mediach społecznościowych. Się człowiek zapisał w historii rapu, nie ma co...
Jacek Sobczyński: EARFQUAKE
To co, że takie świeże. Niesamowicie podoba mi się ta przemiana Tylera z naćpanego gazem z zapalniczek szajbusa spod supermarketu w L.A. w równie naćpanego - ale już miłością - nieco pokracznego szansonisty, w którego kawałkach bardzo wiele się ze sobą nie zgadza, ale razem, całościowo, wszystko zgadza się aż za dobrze. Być może nie zdajemy sobie jeszcze z tego sprawy, ale to chyba jest droga, którą idzie współczesny rap.
Nicki Minaj
Kamil Szufladowicz: Pills N Potions
Zdecydowanie kupuję Nicki w nieco bardziej miękkiej wersji, niż zwykle. Feministyczna, twarda i bezwględna wersja raperki przyrosła do niej już na stałe, ale to właśnie w tych emocjonalnych, popowych numerach sprawdza się dla mnie najlepiej, a Pills N Potions się do nich zalicza.
Krzysiek Nowak: Black Barbies
Energetyczna, przerysowano-skrzekliwa poza Nicki to od początku nie moja bajka, więc gdy szukam w jej katalogu czegoś dla siebie, stawiam na spokojniejsze wrzutki. Ostatnio najczęściej gości u mnie kawałek Black Barbies, będący remixem Black Beatles Rae Sremmurd. Kobieca przewózka zawsze spoko.
Jacek Sobczyński: I Lied
Szukanie jakiegokolwiek kawałka w dorobku Nicki, który w ogóle jakkolwiek lubię, to jak wybór mniejszego zła. Najmniejszym są chyba - podobnie, jak u chłopaków - popowe wałki, no to wybieram mocno przestrzenny I Lied. Plus oczywiście zwrotka z Monstera...
Schoolboy Q
Kamil Szufladowicz: By Any Means
To zabawne, że mój ulubiony numer Schoolboya pochodzi z jego, w mojej opinii, najgorszego albumu. By Any Means reinterpretuje legendarną mowę Malcolma X i uwspółcześnia ją – dopasowuje do realiów wychowanego w Kaliforni rapera. Do tego z bardzo chwytliwym refrenem opartym na anaforze z gościnnym udziałem Kendricka Lamara.
Krzysiek Nowak: Collard Greens
Trzeba mieć ogromne cojones, żeby puścić jako singiel coś nieźle odklejonego od większości swoich dotychczasowych numerów. Tak właśnie postrzegam rzucenie w eter w 2013 roku Collard Greens, z tłukącą, blipową produkcją i niespodziewanymi zmianami tempa. Piękna to była sprawa z Kendrickiem, nie zapomnę jej nigdy.
Jacek Sobczyński: Blank Face
Uwielbiam tę bujającą gitarkę, choć Bogiem a prawdą - 90% klimatu zrobił tu Anderson .Paak. A że wolę jego od Q, wybór nasuwa się sam.