Z NOGĄ W GŁOWIE. Dlaczego agenci jako właściciele klubów szkodzą lidze

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
arkaglowne.jpg
WOJCIECH FIGURSKI / 400mm.pl

Menedżerowie piłkarscy przejmujący kluby mogą się znać na piłce lepiej od urzędników miejskich i zatrudniać lepszych zawodników niż oni. I tak psują jednak ligę bardziej niż zwyczajni nieudolni działacze. Przykład Kołakowskich w Arce Gdynia już to pokazuje.

Kiedy Arka Gdynia została przejęta przez Michała Kołakowskiego, byłego agenta piłkarskiego, syna Jarosława, obecnego i prężnie działającego menedżera, przez polską piłkę przetoczyła się tradycyjna przy takich okazjach debata. Wyjątkowo nie miałem przy jej okazji mocno wyrobionego zdania w którąkolwiek ze stron. Nie podobało mi się oczywiście, że - wyjątkowo mało subtelnie - obchodzone są przepisy, bo UEFA zabrania menedżerom prowadzić kluby. Ale byłem w stanie uznać argumenty podnoszone przez zwolenników takiego rozwiązania albo choćby przez tych, którzy nie widzą w nim nic złego. Rzeczywiście nikt nie będzie sobie strzelał w stopę, wystawiając we własnym klubie słabych zawodników. Faktycznie menedżerowie często znają się na piłce lepiej niż działacze polskich klubów, nierzadko urzędnicy pochodzący z miejskiego nadania. Istotnie, da się w Europie znaleźć przypadki, w których menedżerowie, sprawnie poruszając się na rynku transferowym, wiedząc, gdzie zadzwonić i kogo unikać, zbudowali za niewielkie pieniądze całkiem sprawne kluby.

SZKODLIWY CIEŃ WĄTPLIWOŚCI

Już jednak kilka tygodni funkcjonowania Kołakowskich w Arce wystarczyło, bym stał się przeciwnikiem takiego rozwiązania. Pierwszym niebezpiecznym sygnałem był czerwcowy mecz Arki ze Śląskiem Wrocław. W drużynie gości grało dwóch klientów Jarosława Kołakowskiego. Przy stanie 1:0 dla Śląska, trener Vitezslav Lavicka zdjął z boiska Krzysztofa Mączyńskiego, którego nie zmienia praktycznie nigdy i wpuścił w jego miejsce Jakuba Łabojkę, reprezentowanego przez Kołakowskiego. W ostatnich dwudziestu minutach Śląsk stracił dwa gole i zamiast wywieźć z Gdyni trzy punkty, niespodziewanie przegrał.

Byłoby niedorzecznym twierdzić, że to element spisku, który miał dać Arce punkty, bo musiałby jeszcze do niego należeć trener Śląska, wpuszczając odpowiednią osobę. Poza tym Łabojko, który dał się wyblokować we własnym polu karnym przy pierwszym straconym golu, chwilę później omal nie zdobył ładnej bramki przewrotką. Oczywiście, że to nie spisek. Arka wygrała ze Śląskiem, bo to polska liga. Lavicka zdjął Mączyńskiego z boiska, bo uznał, że tak będzie lepiej. Zdarza mu się to rzadko, ale jednak się zdarza. Nie tylko w meczach z Arką. Nie chodzi więc o to, że zawodnicy Kołakowskiego celowo grają źle w starciach z gdynianami. Chodzi o to, że trzeba się w ogóle nad tym zastanawiać. A już sam cień takich wątpliwości psuje ligę.

KONFLIKT INTERESÓW

Jakiś czas później na meczu Wisły, gdy jeszcze wydawało się, że krakowianie będą musieli do końca bić się o utrzymanie, kolega dziennikarz zapytał mnie, czy wystawiłbym Mateusza Hołownię w meczu z Arką. Do tego momentu nie wiedziałem, kto jest menedżerem Hołowni, ale w chwili, gdy padło pytanie, było już dla mnie jasne, że Kołakowski. To bardzo zdrowy i normalny stan, w którym oglądający mecz nie wie, kto jest menedżerem danego zawodnika i nie musi się nad tym zastanawiać. A co, gdyby faktycznie do takiej sytuacji doszło? Gdyby przykładowy Hołownia wiedział od swojego menedżera, że w kolejnym sezonie będzie miał miejsce w jego klubie? Zależnie od rozwoju wypadków – w ekstraklasie albo w I lidze. A każdy woli przecież grać w ekstraklasie. Czy trenerowi Wisły nie zadrżałaby ręka przy wpisywaniu nazwiska zawodnika przed meczem o być albo nie być obu klubów? Czy potrafiłby skupić się tylko na wrażeniu, jakie wywarł na nim Hołownia w poprzednim meczu albo na ostatnich treningach? Czy podświadomie nie skłaniałby się, by akurat w tym spotkaniu wystawić kogoś innego?

WAŻNY PROBLEM ETYCZNY

To rozmowa o problemach hipotetycznych i etycznych, ale w każdej chwili może przecież do takiej sytuacji dojść. Arka spadła z ligi, więc z ekstraklasy problem w sposób naturalny zniknął. Ale za chwilę z tym samym będzie się zmagać I liga. Może też dojść do tego, że ktoś faktycznie pomyli się na korzyść klubu swojego menedżera w jakimś ważnym meczu i dostanie łatkę sprzedawczyka. Powstanie skandal wokół całej ligi, podczas gdy to będzie po prostu błąd, jakich setki popełniają co weekend zawodnicy w polskiej lidze. Temu akurat błędowi przypisane zostanie jednak szczególne znaczenie. Bo wydarzy się w bardzo niefortunnym momencie.

INGEROWANIE W LIGĘ

Zagrożenie płynące z sytuacji, w której menedżer prowadzi klub piłkarski, pokazała też niedawna burza wokół pomysłu opublikowanego przez Krzysztofa Stanowskiego na weszlo.com, by przyspieszyć o rok reformę ekstraklasy, po fakcie utrzymując w lidze Arkę Gdynia czy Koronę Kielce. Kilka dni później Tomasz Pasieczny, skaut Arsenalu, dobrze zorientowany na polskim rynku, napisał na Twitterze, że takie rozwiązanie jest mocno rozważane, co wywołało burzę i zostało zdementowane przez Zbigniewa Bońka (co nie musi oznaczać, że było nieprawdziwe). W normalnych warunkach taką koncepcję można by po prostu uznać za pomysł, z którym można się zgadzać lub nie. Można uznawać zmienianie reguł w trakcie gry za skandaliczne lub twierdzić, że to przepisy służą nam, a nie odwrotnie. To już kwestia światopoglądu. Jednak w momencie, gdy wiemy, że jednym ze spadkowiczów, który miałby skorzystać na takiej reformie, jest Arka Gdynia prowadzona przez Kołakowskiego, mającego spore wpływy i znajomości w polskim środowisku, propozycja przestaje podlegać zwyczajnej ocenie trafności, a zostaje odbierana jako próba ingerowania w zasady ligi przez jednego z jej uczestników.

Wierzę, że był taki pomysł i wierzę, że nie wejdzie w życie, bo oznaczałoby to największy kryzys zaufania kibiców do ekstraklasy od czasów afery korupcyjnej. Obecność Kołakowskich w Arce sprawia jednak, że od teraz po każdym tego typu pomyśle, trzeba się będzie zastanawiać, kto na nim zyska i dlaczego forsuje akurat takie rozwiązanie. To prowadzi do chorego poczucia wszechobecnych spisków i obawy, że wydarzenia rozstrzygają się tak naprawdę gdzie indziej niż na boisku. A stąd już tylko krok do uznania, że emocjonowanie się taką ligą nie ma sensu.

Urzędnicy miejscy pewnie faktycznie znają się na piłce słabiej od menedżerów, ale przynajmniej gdy spadną z ligi, zwykle nie zaczynają się zastanawiać, do kogo można by zadzwonić, żeby to jeszcze jakoś odkręcić. Urzędnicy miejscy mogą sprowadzać do klubu słabszych piłkarzy, ale przynajmniej nie trzeba się zastanawiać, dlaczego sprowadzili akurat tych i jaka intencja im przyświecała. Jeśli ktoś popełni błąd w meczu z klubem, którego prezesem jest urzędnik miejski, można po prostu uznać, że zagrał słabo. Bez zastanawiania się, komu powierzył prowadzenie kariery. Problem z menedżerami prowadzącymi kluby piłkarskie nie dotyczy więc spraw merytorycznych, lecz etycznych. To akurat w tym przypadku ważne, bo wpływa na wiarygodność rozgrywek. Dla ligi o tak niskim poziomie piłkarskim wiarygodność jest wszystkim. To wiara, że wyniki ekstraklasy są szalone, bo pochodzą z maszyny losującej, a nie sterującej, pozwala setkom tysięcy ludzi się nią interesować. Menedżerowie stojący na czele klubów mogą tą wiarą chwiać. A tym samym szkodzą lidze.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.