Jeśli prezes PZPN nie wierzy w selekcjonera, niech nie przedłuża z nim kontraktu. Zasługi trenera nie są na tyle wielkie, by miały go przed tym bronić. Jeśli jednak w niego wierzy, niech nie uzależnia tego od wyników Ligi Narodów. Bo to dla kadry szkodliwe.
Poprzedni mundial był szóstym wielkim turniejem z udziałem Polaków w moim życiu. Pięć z nich skończyło się dla naszej reprezentacji odpadnięciem po fazie grupowej. W kwestii piłkarskiej wszyscy urodzeni na początku lat dziewięćdziesiątych należymy do straconego pokolenia. W 2002 roku, gdy chodziliśmy do podstawówki, jeszcze wierzyliśmy, że Emmanuel Olisadebe jest czołowym napastnikiem świata, a płaszcz Jerzego Engela rzeczywiście ma magię. Dziś zbliżamy się do trzydziestki i dalej polski udział w mundialu oznacza dla nas mecz otwarcia, mecz o wszystko i mecz o honor. Czy rywalem jest Portugalia Luisa Figo, czy Niemcy Michaela Ballacka, czy Kolumbia Jamesa Rodrigueza.
MENTALNOŚĆ KARŁA
W 2018 roku coś we mnie pękło. Przed rosyjskim turniejem uwierzyłem, że to już inna drużyna, inne pokolenie. Nie podbijaliśmy świata Mariuszem, tylko Robertem Lewandowskim. Trenerem nie był Paweł Janas, lecz Adam Nawałka, między którymi różnicę było widać nie tylko po matach rozkładanych na murawie w Saint-Etienne. Byliśmy po Euro 2016, jedynym w XXI wieku udanym turnieju. Udanym, choć im dłużej czasu od niego mija, tym bardziej go żałuję. Wtedy wściekałem się na tych, którzy ośmielali się mówić, że możliwe było jeszcze więcej. Dziś coraz wyraźniej przyznaję im rację, że taka konfiguracja kadry, trenera i drabinki może się długo nie powtórzyć. Dlatego po mundialu w Rosji mentalnie porzuciłem wszelkie nadzieje na podbijanie turniejów w sposób konwencjonalny, czyli liczenie, że gdy trafimy na Ekwador, Kostarykę, Koreę, czy Senegal, po prostu zagramy od nich lepiej w piłkę, bo mamy lepszych piłkarzy. Nie zagramy, bo zawsze coś się wydarzy. Albo źle zaśpiewa Edyta Górniak, albo zamkną dach, albo trener zmieni taktykę, albo piłkarze będą robić przed gwizdkiem zdjęcia stadionu. Zawsze coś. Nawet jeśli moglibyśmy nie mieć mentalności piłkarskiego karła, czas jej nabrać, bo inaczej nic się nie uda.
TĘSKNOTA ZA DYSCYPLINĄ
Z tymi gorzkimi myślami patrzyłem w trakcie turnieju na Szwedów. Właśnie wyeliminowali z udziału w mistrzostwach Włochów, wygrali grupę, której faworytami byli Meksykanie i Niemcy, przepchnęli bogatszych w talent Szwajcarów i już byli w najlepszej ósemce na świecie, choć nie mieli ani połowy piłkarza z umiejętnościami Zlatana Ibrahimovicia, czy choćby Henrika Larssona. Banda wysokich chłopów ze świadomością własnych ograniczeń. Wiedzących, że w piłce lepszy wygrywa stosunkowo rzadko. Że turnieje często nagradzają tych, którzy nie popełniają błędów w obronie, są solidni, dobrze wykonują stałe fragmenty gry i dobrze się przed nimi bronią. Nie trzeba wcale zrobić tak wiele, by zajść daleko. Nie trzeba mieć w składzie Kazimierza Deyny, czy Zbigniewa Bońka, jak nas przez lata karmiono. Za naszego życia widzieliśmy masę drużyn po prostu solidnych, które osiągały zadziwiające rezultaty. Matką ich wszystkich jest oczywiście Grecja z 2004 roku, ale turnieje widziały też jej mniej doskonałe wcielenia, czyli Kostarykę z 2014, Paragwaj z 2010 czy Ukrainę z 2006. Żadna z tych drużyn nie miała piłkarsko nic, czego nie miałaby też Polska 2018. Miały jednak solidność, taktyczną dyscyplinę i świadomość własnych ograniczeń, a to zanosiło je dalej niż posiadanie Lewandowskiego czy Piotra Zielińskiego. Zresztą w 2016 roku Polska doszła do ćwierćfinału nie tyle dzięki temu, że miała czołowego napastnika świata, tylko dlatego, że w pierwszych czterech meczach straciła tylko jedną bramkę. To był przykład, ile można osiągnąć samym porządkiem na boisku.
IDEALNY SELEKCJONER
Dlatego w lecie 2018 doszedłem do wniosku, że idealnym selekcjonerem byłby Czesław Michniewicz. Miałem okazję w dwóch klubach obserwować go w codziennej pracy. Najpierw, gdy w beznadziejnej sytuacji przejmował Podbeskidzie Bielsko-Biała, a później, gdy przejmował beznadziejnych piłkarzy w Bruk-Becie Termalice Nieciecza. W błyskawicznym tempie potrafił z obu drużyn zrobić najbardziej niewygodnych dla każdego rywali w lidze. Michniewicz nie zakładał, że jego stoper nie popełni błędu. Zakładał, że popełni. I że ten, który będzie go asekurował, też go popełni. Pracował w końcu z bardzo słabymi piłkarzami. Ustawiał ich tak, że był zawsze przygotowany na najgorsze, dzięki czemu by strzelić im gola, pomylić się musiało trzech zawodników w jednej akcji. A to nawet w słabych drużynach zdarza się stosunkowo rzadko. To była definicja zasieków. Za jednym krzakiem wyrastał następny. I następny. Powstawała gęstwina.
OPARCIE NA KONTRACH
Z przodu obie drużyny bazowały na szybkich kontratakach, co przecież idealnie leży w polskiej naturze i w indywidualnych umiejętnościach nielicznych graczy, którzy potrafili coś więcej. Nie przez przypadek to właśnie u Michniewicza Robert Demjan został królem strzelców ekstraklasy. Absolutnie cała ofensywa zespołu była skrojona pod niego. Skoro działało z Demjanem i Chmielem albo z Gutkovskisem i Stefanikiem, z Lewandowskim i Zielińskim działałoby jeszcze lepiej. Michniewicz wydawał mi się o tyle dobrym pomysłem, że zawsze lepiej działał na krótką metę niż na długą. Potrafił błyskawicznie nauczyć zespół trzech-czterech prostych rzeczy i się ich trzymać. Nie jest to przypadek Waldemara Fornalika, który gdy da mu się dowolnych zawodników na kilka miesięcy, zawsze zrobi z nich drużynę. U Michniewicza jest ryzyko, że w kilka miesięcy się z zawodnikami i ich szefami pokłóci, a wszyscy będą siebie mieli wzajemnie dość. Ale gdy da mu się ich na kilka dni, nauczy ich więcej niż ktokolwiek inny. To idealna umiejętność selekcjonerska w czasach, gdy kadry spotykają się coraz rzadziej i na coraz krócej. Częstotliwość zgrupowań mogłaby być znakomita, by wyeksponować największe zalety Michniewicza, a nie zdążyć wyjść na wierzch jego wadom. Miał też inne zalety. Sprawdził się już jako selekcjoner, żyjąc w rytmie kadry U-21, gdzie pracował nie tylko z ligowcami z Bielska, czy Niecieczy, lecz także z piłkarzami grającymi w najsilniejszych ligach. No i nie byłoby ryzyka, że medialna rzeczywistość Warszawy go przytłoczy, co zawsze trzeba rozważać w przypadku nominacji selekcjonerskiej.
OPARCIE O INDYWIDUALNOŚCI
Nie trzeba dodawać, że w związku z tym nie byłem zachwycony powierzeniem reprezentacji Jerzemu Brzęczkowi, ani tą przerażającą niechlujnością i absolutnym brakiem jakichkolwiek grupowych mechanizmów, jakie pokazywała na boisku przez większość eliminacji do Euro. Na Euro wciągnęło nas to, że Lewandowski radził sobie z obrońcami z Macedonii i Izraela, a Glik z Bednarkiem z ich napastnikami. Nie wytworzyliśmy jednak nic, co kazałoby sądzić, że przetrwamy jako grupa, jeśli hiszpańscy stoperzy wyłączą naszą największą gwiazdę z gry. Albo, że poradzimy sobie ze Szwedami, na których akurat wpadliśmy. Od losowania prześladowała mnie wizja Lewandowskiego bezradnie odbijającego się od perfekcyjnie nastawionych na niego rzemieślników ze Szwecji. Czerwcowe Euro U-21 utwierdziło mnie natomiast w przekonaniu, że to, co u Michniewicza działało w Niecieczy, może też działać na turniejach międzynarodowych. Nie wtedy, gdy przepaść w umiejętnościach jest gigantyczna. Jego drużyna wyglądała jednak we Włoszech mocniej niż suma jej części. A prawie każda polska reprezentacja na dużym turnieju w XXI wieku była słabsza niż suma jej części. To już był więc krok w dobrą stronę.
SZKODLIWE ZDANIA
Nie dawałem się więc zwodzić dobrym wynikom kadry Brzęczka. Pochwaliłbym decyzję Zbigniewa Bońka, gdyby dzień po awansie powiedział, że selekcjoner wykonał zadanie, ale żeby odnieść sukces na turnieju potrzeba czegoś innego i powierzył kadrę Michniewiczowi. A napisałem te wszystkie akapity tylko po to, by nakreślić, jak bardzo sceptyczny jest mój stosunek do obecnego selekcjonera. Skoro już to wiecie, mogę powiedzieć, dlaczego tak bardzo nie podobają mi się najświeższe wypowiedzi prezesa na temat tego, czy Brzęczek na pewno poprowadzi Polskę na Euro 2021. - Odpowiem jak Klos: ja się nie zmieniłem, ale zmieniły się okoliczności – powiedział w „Super Expressie”, pytając dodatkowo, co będzie, jeśli będziemy jesienią wysoko przegrywać w Lidze Narodów.
GRA O POSADĘ
W swej naiwności myślałem, że te półtora roku męczenia się z Brzęczkiem było dlatego, że prezes widzi w nim coś więcej niż reszta, że ma jakiś szczególny plan, albo nawet wewnętrzne przeczucie, że będzie dobrze. Że pokłada w nim prawdziwą wiarę. Że myśli sobie: wy sobie szczekajcie, a on wam na turnieju pokaże. Gdyby tak było, prezes mógłby się nawet ucieszyć, że Euro zostało przesunięte. Epidemia nagle dała Brzęczkowi to, czego selekcjonerzy nigdy nie mają. Względny spokój i czas na pracę. W pierwszej edycji Ligi Narodów walczył o rozstawienie w eliminacjach Euro i dobre wejście jako selekcjoner. Później przez rok grał praktycznie tylko o punkty. Nagle pojawiła się na horyzoncie perspektywa kilku meczów z dobrymi rywalami, od których aż tak wiele nie zależy. Idealna okazja, by sprawdzić na tle Włochów Karola Świderskiego, zobaczyć, jak Michał Karbownik poradziłby sobie z Memphisem Depayem, a Krystian Bielik z Miralemem Pjaniciem. Zobaczyć różne warianty funkcjonowania tej drużyny. Nie chodzi o odpuszczanie meczów o punkty, ale o swobodę dokonania dwóch-trzech zmian w składzie, by zobaczyć, co się stanie. O komfort zostawienia Lewandowskiego na ławce i sprawdzenia, kto wyrasta na lidera, gdy tego naturalnego nie ma na boisku. Jednym zdaniem Boniek wszystko to Brzęczkowi zabrał. Wysłał mu sygnał, że jesienią będzie grał o posadę. A skoro tak, nie ma czasu na eksperymenty. Świderski, niech siedzi w Salonikach, bo i tak zagra Lewandowski. Szkoda ryzykować, że test wypadnie źle i selekcjonerowi przejdzie koło nosa życiowa szansa.
BEZ SENTYMENTÓW
Jeśli Boniek w Brzęczka nie wierzy, niech nie przedłuża z nim kontraktu, który wygasa w lipcu. Niech potraktuje przesunięcie Euro jako błogosławieństwo i zatrudni innego trenera. Nie czas na sentymenty, bo właśnie starzeje się na naszych oczach pokolenie, które w polskich warunkach może uchodzić za złote. Jeśli jest coś, co może zwiększyć jego szansę na odniesienie sukcesu, warto to zrobić. Bo to może być jego ostatnia szansa. Zwłaszcza że wygranie najsłabszej grupy w dziejach polskich eliminacji dużych turniejów nie jest aż tak wielką zasługą, by miała powstrzymywać przed rozstaniem z selekcjonerem, któremu się nie ufa. Jeśli w Brzęczka nie wierzy, niech powie to w lipcu i da nowemu selekcjonerowi te kilka miesięcy eksperymentów w Lidze Narodów. Jeśli jednak w niego wierzy, niech nie uzależnia tej wiary od mało znaczącego marketingowego tworu UEFA.
EKSTRAKLASOWA KRÓTKOWZROCZNOŚĆ
Nikt naprawdę nie będzie pamiętał Brzęczkowi wysokiego przegrywania w Lidze Narodów, jeśli pomoże mu to w jakiś sposób w odniesieniu dobrego wyniku na Euro. Złe wyniki w Lidze Narodów to nie jest coś, po czym trzeba by było poświęcać czyjąś głowę. Joachim Loew poniósł kompromitującą klęskę na mundialu, najważniejszej piłkarskiej imprezie na świecie, po czym zajął ostatnie miejsce w grupie Ligi Narodów, jednak szefowie niemieckiego związku nie zakwestionowali jego obowiązującego do mundialu 2022 kontraktu. Nie protestowali, nawet gdy selekcjoner rozpisywał czteroletni plan, w ramach którego nadchodzące Euro jest tylko elementem przygotowań do mistrzostw świata. Dali w ten sposób Loewowi komfort podejmowania niewygodnych decyzji, których efekty będą widoczne dopiero po latach. Brzęczek tymczasem musi działać w trybie ekstraklasowego trenera, który nie wystawi zdolnego juniora kosztem ogranego 30-latka, bo wie, że jedno niepowodzenie może go pozbawić pracy. Od Bońka, pouczającego na każdym kroku ekstraklasowych prezesów, jak powinni działać, można by oczekiwać bardziej długofalowego spojrzenia.