Impulsem do przeprowadzki był… ponury widok z okna jednej ze stołecznych siłowni. Najtrudniejsza zmiana? Przestawienie swojego stylu życia. Poznajcie Am1na, właściciela wytwórni Dirty Lens Records, i jego zupełnie niesamowitą historię.
Artykuł opublikowany w lutym 2024 roku
Zaczęło się od tego, że podczas treningu na bieżni Am1n spojrzał za okno. Była zima, walił deszcz ze śniegiem, nad Warszawą brudna poducha chmur. Patrzył, jak ludzie kulą się i uciekają przed deszczem. A potem, nie przestając biec, obrócił się w stronę ściany, gdzie na ekranie wyświetlano film, w którym ojciec i jego dwójka synów najpierw surfowali na egzotycznej plaży, a później na spokojnie zjedli kolację, patrząc na zachód słońca.
Ja wciąż biegłem, biegłem w życiu i na siłowni, a za oknem był deszcz, ludzie za tym oknem też biegli, też w życiu i też pędząc przed siebie. Ten kontrast został we mnie na zawsze. Tamtego dnia zacząłem zastanawiać się, co tak naprawdę znaczy szczęście i czy ten peleton ma metę, a jeśli tak, to co na niej czeka. Chyba pierwszy raz w życiu pomyślałem, że może przyda się zwolnić i zacząć budować to, co widziałem na ekranie – napisał później na Facebooku. Później, czyli już po latach, kiedy mieszkał w Belize, malutkim państwie Ameryki Środkowej. Tym samym, o którym nie tak dawno temu MF Doom nawijał w świetnym singlu z Black Thoughtem i Danger Mouse’em. Nawiązanie do muzyki nieprzypadkowe, skoro Am1n zarabia tam na życie jako właściciel studia nagraniowego Dirty Lens Records.
Warszawa, zima 2023/2024. Też pada śnieg, też jest smutno. I nagle dostajemy maila od gościa, który pisze, że jest Polakiem, mieszka na Belize, nagrywa z lokalsami i czy może nie chcemy, żeby nam o tym opowiedział, zwłaszcza że akurat jest na moment w Warszawie. Ta historia była zbyt osobliwa, żeby ją zignorować. A już parę dni później Am1n pojawił się w redakcji newonce.
Jesteś tam jedynym Polakiem?
W całym Belize mieszka może piętnastu Polaków, łącznie ze mną. Większość to emeryci, którzy przez całe życie żyli w Kanadzie, a teraz, na stare lata, osiedli właśnie tam. Kraj jest anglojęzyczny, z Kanady czy USA możesz dojechać do niego autem – nie musisz tarabanić się łodzią jak na Jamajkę. Możesz mieć ziemię nad morzem, są udogodnienia dla emerytów, którzy chcą ją kupić. Znam praktycznie każdą z tych piętnastu osób.
A ty dużo wiedziałeś o Belize przed przenosinami?
Nie wiedziałem, że istnieje taki kraj. A przecież to bardzo podobne państwo do Jamajki. Ona jest topowym krajem w przemyśle muzycznym jeśli chodzi o reggae czy dancehall, natomiast Belize nie jest znane z niczego. Wynika to z tego, że nie było tam tak rozpoznawalnego artysty jak Bob Marley.
Tam jest ulica. Tam nie ma sztucznych ludzi. Oni są prawdziwi, swoje przeżyli, mają to rastafariańskie spojrzenie, kochają żyć z naturą. Co drugi nawija albo śpiewa, mają to w sobie. Zauważyłem w tym ogromny potencjał.
I stąd pomysł na studio.
Ja zawsze chciałem mieć swoje studio, swoją wytwórnię. W Polsce musiałbym włożyć kupę pieniędzy w to, żeby przebić się na rynku, a tam wygląda to zupełnie inaczej. W Warszawie zarabiałem na życie jako aktor, prowadziłem dwa hostele. Zmiana była ciężka, ale opłaciło się. Co najważniejsze – razem z żoną stworzyliśmy przestrzeń nad Morzem Karaibskim, mamy i studio, i laboratorium.
Nagrywasz z lokalsami, ale zapraszasz też artystów z Polski – każdy może tam przyjechać, wynająć studio i nagrać coś w zupełnie innej rzeczywistości.
Zgadza się. Nagrywał u nas Nick Sinckler, miał pojawić się Tede, ale były kłopoty z dokumentami, które trzeba wypełnić, żeby móc wjechać do Belize. Oczywiście zależy mi na tym, żeby pojawiali się też inni polscy artyści – jesteśmy otwarci na propozycje. Tylko jedna rada – nie przyjeżdżaj z gotowymi tekstami. Przejdź się po dżungli, posiedź na plaży, odpocznij. Tam jesteś ty z samym sobą – i tekst sam się pojawi. Stąd pomysł na laboratorium muzyczne, to jest idealne miejsce na zwalczenie kryzysu twórczego.
W Belize mieszka 400 tysięcy osób. To jest jedyny kraj w Ameryce Środkowej, poza angielską Gujaną, który jest anglojęzyczny. Wydaje mi się, że kooperacje z ludźmi stamtąd mogą wkręcić naszych artystów w te tryby. Pomóc w zdobyciu publiki w Ameryce Środkowej. Bo my sami z językiem polskim nie przejdziemy tej bariery językowej na świecie. W Ameryce jest tak, że jak coś nie jest po angielsku, to nie bardzo w to wierzą. Co innego feat polsko-angielski, wtedy już są zaciekawieni.
Opowiedz trochę o tym, jak to się wszystko kręciło.
Odkąd zaczęliśmy działania na Belize to trwało trochę czasu, żeby się ze wszystkim ogarnąć. Tak konkretniej kręci się od roku. Mamy ludzi pod swoim brandem, lecimy na spokojnie. I te zasięgi rosną. Nasza robota zaczyna przynosić zyski, jeden z moich raperów ma już sponsoring, robi promocję muzyczną dla jakichś polityków i nagrywa u nas. Mamy sprzęt, kamery, światła, działamy jako firma produkcyjna dla innych twórców. Każdy może na przykład zrobić u nas teledysk. Jak ktoś z Polski zajara się i odezwie, żeby zrobić u nas wideo, zapraszamy! Wystarczy zagadać na Instagramie albo napisać maila.
Mamy genialne warunki – po lewej dżungla, po prawej dżungla, przed tobą Morze Karaibskie. Obok swoje wyspy mają Leonardo DiCaprio, Bill Gates, moim sąsiadem jest Ringo Starr z The Beatles. Jeśli ktoś kojarzy rap z przełomu lat 90. i 00., to pewnie pamięta Shyne’a, wydawał w Bad Boy Entertainment Puffa Daddy’ego. Dzisiaj kandyduje na stanowisko premiera Belize – bo królem jest tam Karol, to kolonia brytyjska. I Shyne promował wielu belizyjskich artystów, Universal podpisał z nimi kontrakty. Nawet na moment ściągnął tam Drake’a, żeby przyjechał i zobaczył, jak wygląda Belize.
Łatwo zapraszać tam twórców ze Stanów?
Po tamtej stronie świata Europa nikogo aż tak bardzo nie obchodzi. Dla nich inspirujące są te kraje, które nie są zjedzone przez system, stąd Amerykanie czy Kanadyjczycy jarają się Belize. Zapraszamy ich, pokazujemy zdjęcia, filmy. Możemy zaprowadzić w takie miejsca, jakich turyści nie znają, zorganizować fajne featuringi. Przecież na Belize są takie widoki, że od ręki można zrobić masę treści na social media. Słuchaj, 10 minut od studia mam piramidę Majów. Zresztą rozmawiam już z jednym bardzo znanym amerykańskim artystą, który chce do nas przyjechać i coś nagrać.
Czy muzyka z Belize różni się od jamajskiej?
Trochę tak. Jest bardziej zdywersyfikowana, samo Belize składa się z dużego procentu ludzi, których przodkowie byli tam niewolnikami, są Mennonici, Majowie, ludzie ze wschodnich Indii, Chińczycy, Libańczycy… Tych ludzi jest tak dużo, że to się wszystko miesza. Także muzycznie. Młodzi robią rap, jest dużo reggae, to jest ich religia. A część osób słucha muzyki latynoskiej, głównie hitów – Bad Bunny’ego itp. Jak ktoś chce sprawdzić tamtejszy rap to polecam Instagram Hip Hop Belize. Na Belize słucha się dużo muzyki z Jamajki, z USA. Tam często na imprezach lecą takie totalne hity, Michael Jackson, Whitney Houston.
Ostatnio poznałem Kena Lazarusa, tego od piosenki Sugar Sugar. Mieszka wioskę obok mnie, możliwe, że coś razem nagramy. Jest młoda scena, artystów jest od groma. OT Genasis, ten od I’m in love with the coco, jest na przykład z Belize. Big Bang – polecam go sprawdzić, mega ciekawe flow. Albo Garifuna Collective, czyli ludzie, którzy przyjechali tam z Afryki. Goście grają na bębnach, laski twerkują na ławkach. I to wszystko na środku ulicy. Oni nie robią tego na pokaz, tak po prostu żyją.
Jakby ktoś z Polski chciał nagrać z kimś z Belize to nie ma setek managerów, ludzi od wizerunku itp, łatwo dotrzeć do tych artystów. Podbijasz przez internet – i już. Nie mogę zagwarantować, że artysta odpisze, ale jak ktoś znajdzie belizyjskiego rapera i mu się spodoba, to niech napisze do mnie i jest spora szansa, że się uda. A potem zapraszamy do studia – wszystko nagramy, zmiksujemy, zrobimy klip, załatwimy nocleg. Mamy na tyle duże doświadczenie, że nawet potrafimy ogarnąć tani lot. Wiemy, jak to zrobić szybko, niedrogo i wygodnie. Można przyjechać z własnym realizatorem – według życzenia.
A jak Belize wygląda na co dzień?
Ludzie czasem mnie cisną o to, żebym napisał im, jak tam jest, bo chcą podróżować, a nie wiedzą, jak to w ogóle wygląda. Dlatego założyłem fanpage Życie na Karaibach i tam wszystko opisuję. To życie jest o 180 stopni inne niż w Polsce. Wiesz – jak na przykład zatrudniam robotników, to oni zawsze przed pracą muszą spalić wielkiego gibona. Ja na początku byłem w szoku, jak to, ja ich zatrudniam a oni palą? To było myślenie białego turysty. Tam po prostu tak się żyje, tego się trzeba nauczyć. Tak jak u nas się pije, tam się pali – a tak jak u nas pali, tam się pije. Jarają praktycznie wszyscy, zioło hodują w ogródkach. Ludzie dają sobie weed wzajemnie, raczej nie ma handlu. Niezależnie od wieku. W Belize policja nie ma alkomatów, nie ma limitów prędkości. Bo prawie nikt nie pije alkoholu i wszyscy wolno jeżdżą. Włączają reggae w radiu i spokojnie, 60 km/h.
Mental szczęśliwych ludzi?
Tam jest ciepło i nikt nigdy nie zamarznie. To jest ogromna wartość, której my w Polsce nie rozumiemy. Co by się nie stało, w jak złym położeniu byś się nie znalazł – zawsze możesz przespać się w dżungli i jesteś bezpieczny. Możesz zjeść kokosa z drzewa, złowić rybę – i już jesteś najedzony. Tam nie ma potrzeby żebrania. Możesz mieszkać w dżungli, wykopać studnię, zbudować domek z drzewa i już żyjesz, dlatego oni tam mają spokój wewnętrzny. Druga sprawa – to jest raj podatkowy, tam nie płacisz podatków za dom. Jak nie masz hajsu, możesz zwrócić się do kraju, żeby dał ci kawałek ziemi. I on ci daje. Ludzie mają wywieszki przed domami – sprzedaję burgery, przekopię ziemię itp. Każdy wie, czym się zajmują sąsiedzi.
Jak kogoś miniesz i spojrzysz w oczy, to zawsze powiesz: cześć. Następnym razem – cześć, co słychać? A za trzecim razem już jesteście znajomymi. Taki tam jest mental.
Komentarze 0