Dzień po tym, jak XXXTentacion zginął od kul na Florydzie, sprzedaż jego muzyki wzrosła o 1 603 procent. Nie minęło wiele czasu, a Sad! zostało pierwszym pośmiertnym numerem jeden od czasu Mo Money Mo Problems Biggiego. Niby: śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą, ale artystów kochamy szczególnie mocno, kiedy odejdą. I to żadna nowość.
Kiedy w styczniu 2016 roku David Bowie przegrał walkę z chorobą nowotworową, jego ostatni album Blackstar błyskawicznie znalazł się na pierwszym miejscu Billboardu. Po pół wieku od fonograficznego debiutu i 25 studyjnych płytach artysta w końcu doczekał się jedynki w Stanach Zjednoczonych. To znaczy – tak naprawdę to się właśnie nie doczekał. W 2009 roku nie minął miesiąc od śmierci Michaela Jacksona, a Los Angeles Times informowało, że w tym czasie jego wydawnictwa rozeszły się na całym świecie w nakładzie przekraczającym 9 milionów egzemplarzy. Dzień po tym, jak Chester Bennington popełnił samobójstwo, Linkin Park zanotowali wzrosty w serwisach streamingowych na poziomie 7 000 procent. Przedawkowanie Prince’a zapewniło mu tytuł najlepiej sprzedającego się artysty 2016 roku w Stanach Zjednoczonych (8 milionów album-equivalent units). Mało tego – jego Purple Rain wróciło na Billboard 200 po ponad 33 latach od dnia premiery.
Żałobny hype dotyka także hip-hopu. Przed kilkunastoma dniami odszedł Mac Miller i od razu sprzedaż Swimming wzrosła o prawie 700 procent. To jeszcze nic. Na listę bestsellerów po raz pierwszy weszły dwa jego mixtape’y, Best Day Ever oraz Macadelic. Jeszcze większe szaleństwo nastąpiło po zabójstwie XXXTentaciona: historyczne wprowadzenie 9 piosenek na Billboard 100 oraz równie historyczny sukces Sad!, o którym wspominaliśmy we wstępie. To pierwszy pośmiertny numer jeden od 1997 roku.
W zasadzie nie ma w tym nic niestosownego. Trudno przypisywać przecież złe intencje słuchaczom, gdy chcą oddać hołd artyście albo dotyka ich ekspresowa nostalgia. Inna sprawa, że na skutek gorliwości fanów czy mediów (akurat tutaj często trzeba mówić wprost o cynizmie) to zjawisko obrasta w patologię. Nie bez znaczenia pozostaje rola internetu, który działa w takich sytuacjach jak globalny gabinet psychoterapeutyczny i supermarket w jednym.
W dewiacjach przodują zwłaszcza spadkobiercy artystów i wydawcy. Pierwszy przykład z brzegu? Choćby plotki o tym, że na krążku Michaela Jacksona Michael z 2010 roku w kilku utworach śpiewa ktoś zupełnie inny. Albo pogrzebowy merch XXXTentaciona. Kwestią czasu pozostaje też premierowy longplay rapera z Florydy.
Z tymi posthumous albums też jest zagwozdka etyczna; zwłaszcza że wypadałoby wprowadzić pewne rozgraniczenie. Czym innym jest przecież przypadek Life After Death, które ukazało się kilkanaście dni po śmierci Notoriousa B.I.G., a czym innym Pac's Life, szósty (!) pośmiertny krążek 2Paca. Nie brakuje takich płyt, bez których trudno wyobrazić sobie historię popkultury (ho ho). Weźmy The Dock of the Bay Otisa Reddinga, Closer Joy Division, The Don Killuminati: The 7 Day Theory Tupaka czy From a Basement On The Hill Elliotta Smitha. Z drugiej strony, słuchając Made in Heaven Queen albo Xscape Jacko, odechciewa się żyć. Czy Freddie Mercury i Michael Jackson podpisaliby się pod takimi zestawami piosenek?
A skoro jesteśmy przy zagwozdkach etycznych, wypada jednak wejść na cienki lód i poruszyć temat, który stoi w pewnej sprzeczności z tym, o czym pisaliśmy wcześniej. Czy rzeczywiście nie ma nic niestosownego w reakcjach fanów na śmierć swoich idoli? Otóż jest - w momencie, gdy na przykład starają się zrobić autorytet moralny z typa, który zasłynął m.in. pobiciem dziewczyny w ciąży. Rozdział twórcy i jego dzieła to temat na osobną dyskusję, a przed dylematem, co robić, kiedy utalentowany artysta jest równocześnie kawałem skurwiela – stawały mądrzejsze łby od nas. Pewnie jednak wszyscy zgodzimy się, że jako odbiorcy kultury mamy dość przerażającą skłonność do puszczania płazem rozmaitych świństw niektórym ludziom wyłącznie dlatego, że akurat lubimy ich piosenki albo filmy. Jeżeli dzisiaj XXXTentacion ma być dla kogoś autorytetem, to nietrudno wyobrazić sobie, że świętego będzie trzeba robić także z R.Kelly’ego jak już kopnie w kalendarz; mimo że chłop aktualnie przetrzymuje w swoich posiadłościach seksualne niewolnice.
W polskiej kulturze obowiązuje zasada, żeby o zmarłych mówić dobrze albo wcale, ale to po prostu zaszło za daleko. Z szacunku dla ofiar i dla zwykłej przyzwoitości wypadałoby żebyśmy chociaż przed samymi sobą potrafili przyznać, że zrobiliśmy króla popu ze zwariowanego (domniemanego) pedofila, a rapowego GOAT-a z (domniemanego) gwałciciela.