David Cronenberg – mistrz kina, w którym łatwo się zatracić, ale trudno je polubić – potrzebował ośmiu lat, by wypuścić swój kolejny film.
To nie pierwsza dłuższa przerwa w jego karierze. Po premierze eXistenZ w 1999 roku, Kanadyjczyk zakończył etap, w którym eksplorował cud i absurd budowy ludzkich tkanek, który zrodził większość klasyków nurtu body horror. Przez ostatecznie dwie dekady przyglądał się moralności, naturze przemocy, psychoseksualnym napięciom i władzy. Z różnymi skutkami, bo Wschodnie obietnice i Historia przemocy po wielokroć przebijają mętne i nudne – chociaż dobrze oddające naturę prozy Dona DeLillo, który sporządził literacki pierwowzór – Cosmopolis oraz niezbyt wyważoną Niebezpieczną metodę. Mapy gwiazd z 2014 roku także lepiej przemilczeć.
Niezależnie od wybranej konwencji, Cronenberg wyspecjalizował się w podejmowaniu ryzyka – eksplorowaniu gruntów, na których mało kto ma w ogóle ochotę postawić stopę. I w trzeciej dekadzie XXI wieku, reżyser zdecydował się na manewr pozornie chojracki, czyli ponowne podjęcie tematu cielesnych modyfikacji. Czy po tylu latach przerwy da się dorównać wizjonerskim standardom w prezentowaniu ohydy zabarwionej moralnymi rozważaniami, jakie stanowią chociażby Mucha, Nierozłączni czy Wideodrom? Tak i nie. Ale po kolei.
Zbrodnie przyszłości pokazują, że Cronenberg nadal jest niezrównanym mistrzem opatentowanego przez siebie prądu. Nie tylko posiada ponadczasowy, wizualny pazur pozwalający na obcowanie z cielesnością w niezrównany sposób – ohydą znanego i nieznanego oraz pięknem tego awersu i rewersu. Korzysta z szokujących środków, by opowiedzieć historię unikalną, choć także mętną. Znajdujemy się w nieokreślonym mieście w nieokreślonym czasie. Dowiadujemy się, że niektórzy ludzie doświadczają skutków przyspieszonej ewolucji – ich ciała produkują organy o nieokreślonych funkcjach. Jedni czekają na dalsze efekty tych wykwitów, inni je usuwają w obawie przed nieznanymi skutkami tej metamorfozy.
W tej drugiej frakcji znajduje się Saul Tenser (Viggo Mortensen) – jeden z najbardziej znanych artystów współczesnych, któremu sławę przyniosły wykonywane na żywo operacje usuwania nowopowstałych organów. W obecności publiczności wykonuje je jego partnerka Caprice (Léa Seydoux), które swoje chirurgiczne wykształcenie wykorzystuje w imię sztuki i rozważań na temat ludzkiej kondycji. Działalność obojga twórców staje się z kolei częścią ideologicznej walki pomiędzy enigmatycznymi frakcjami opowiadającymi się po różnych stronach ewolucyjnej dysputy. W ten sposób losy pary splatają się z poczynaniami Timlin (Kristen Stewart) – pracującej w Narodowym Rejestrze Organów urzędniczki, która jest wyraźnie podekscytowana działalnością Saula.
Nakreślona tu oś konfliktu to dla Cronenberga najżyźniejszy grunt. Daje mu okazję do urzeczywistnienia mrocznych, cielesnych fantazji i osadzenia ich w kontekście moralitetu o seksualności oraz dyskursu dotyczącego wolności jednostki i ingerującej w nią władzy. I mimo imponującej scenografii, charakteryzatorskich popisów i wielu dobrych kreacji aktorskich, ciężar ekspozycji i wprowadzenia nas w zawiłości przedstawionego świata spoczywa na dialogach. Czasami więc poszczególne wątki lub rozwiązania zagadek pojawiają się w sposób sztuczny i niejasny.
Nie przyćmiewa to jednak chęci podążania za skomplikowanym rozwojem sytuacji oraz chorej ciekawości dotyczącej kolejnych trudnych obrazów, które pojawiają się na ekranie. Body horror Cronenberga nadal jest sugestywny. Przyprawia o gęsią skórkę, ale też fascynuje swoją obcością. To nadal największa zaleta całego filmu, która dla osób o innej wrażliwości będzie jego największą wadą. Nie da się bowiem zaprzeczyć, że kluczowa dla całej fabuły sekwencja balansuje na granicy przekroczenia.
Przesada, co rusz, miesza się ze skromnością lub niedopowiedzeniem. Wielość postaci sprawia, że duża część z nich nie potrafi odpowiednio wybrzmieć w kontekście całej historii. Ale licuje to z kolei enigmatycznym duchem całego dzieła. Cronenberg potrafi zagrać całe pasaże nut współgrających ze sobą idealnie, by przeciąć to umyślnym fałszem, który przypomina o tym, że cały czas znajdujemy się daleko od strefy komfortu.
Aż żal pisać, że jednej osobie ten film spodoba się bez reszty, a innej zwyczajnie nie. Ale tak jest – polaryzujący odbiór to jednak nadal jedna z najlepszych laurek. Jeśli już niemal 80-letni twórca jest w stanie naruszać status quo nie zniżając się przy tym do taniego skandalu, to jest to wyczyn. Cronenberg przypomina, że działa w sposób wysublimowany, ale jego rozumienie tego słowa jest w stu procentach autorskie.
„Zbrodnie przyszłości” mieliśmy okazję zobaczyć w kinie KinoGram na terenie warszawskiej Fabryki Norblina. Aktualny repertuar kina KinoGram znajdziecie tutaj.
Komentarze 0