Ja zwiedziłem kawał świata. Widziałem Mokotów, Powiśle, Pragę, ulicę Targową, niech pan sobie wyobrazi. Tam byli ludzie i tam były morza południowe. Przy jednym stoliku. W filmie Jak to się robi te słowa padały z ust Jana Himilsbacha. W buty księcia naturszczyków, legendarnego birbanta i gawędziarza wchodzi Żyto na płycie z Noonem. Jego miejska poezja i penerskie opowieści zostają zderzone z kunsztownością kompozycji, co skutkuje najbardziej zjawiskowym wydawnictwem ostatnich lat na polskiej scenie hip-hopowej.
W jednym z wywiadów towarzyszących mitycznemu powrotowi Mikołaja Bugajaka do rapu na wysokości projektu HV/NOON, producent opowiadał o tym, jak decydującymi faktorami przy poszukiwaniu współpracowników są dla niego głos i oryginalność. Obie te właściwości znalazł w Michale Żytniaku, który do tego rapa jest z innego świata. Wydał dwa albumy w połowie ubiegłej dekady, ale niewiele z tego wynikło przez lenistwo i niehigieniczny tryb życia; dał radę, chociaż talent zmarnował - trafił na zajęcia z malarstwa i niejako przez przypadek został rozchwytywanym artystą sztuki marginesu.
Po latach wyszło na jaw, że materiał z Noonem wisiał w powietrzu od dawna. Gdyby Żyto był konsekwentny w decyzji o porzuceniu nagrywania, Morza Południowe nigdy by się nie wydarzyły. Dał się jednak na mówić na udział w ekskluzywnym singlu dla U Know Me i głód został rozbudzony. - W listopadzie i grudniu w studiu prawie każdego dnia powstał nowy beat, a popołudniami nagrywaliśmy. Na moich oczach Michał z rapera o doskonałym warsztacie, który klei się do bitu, rozwinął się w kompletnego hip-hopowego artystę. Wyjątkowa wyobraźnia, brawura, plastyka, którą dysponuje, otworzyły również mnie na praktycznie każdy kierunek - wspominał Bugajak.
Żytniak stawiany był na straconej pozycji w tym radyklanym zderzeniu osobowości. Tymczasem stosując - rzucane pozornie na odpierdol - strzępki zdań i najprostsze rymy robi literaturę, jakiej nie było tu od Art Brut. Przypominałby Sokoła z pierwszych płyt WWO, gdyby dezynwoltura i uproszczenie formy nie szły u niego tak daleko. Jego rap wydaje się zrobiony z dykty jak to państwo, ale faktycznie staje się nośnikiem wartkich mikrostorytellingów; przynosi - prezycyjnie nakreślone - kadry jak z filmu; porusza w tych momentach, gdy zwiewna poezja zastępuje osiedlową przewózkę. Morza Południowe są przy tym idealnie zbalansowane między zwartą narracją i pisaniem na patencie, a strumieniem świadomości.
Żyto z premedytacją robi z siebie chamidło. Jak w Zaza. Chłopaki zrobili Polo na nowo. Przerobili do napadów. Ja myślę jak w tym miesiącu nie zapłacić do ZUS-u podatków. Rano wkurwiony trochę, bo wykupili mi butów model. Jak spotkam w nich lamusa w Vitkacu, to sobie je z niego ściągnę. Równocześnie stać go jednak na przejawy zaskakującej subtelności jak wtedy, gdy kończy jeden z numerów: Ciężko coś ustalić. Zacząłem znowu palić. Przez chwilę myślałem, że zbliżasz się w oddali albo gdy pisze w Mewie: Czekałem na mannę z nieba. W tym czasie wiatr kieckę pannie podwiewał. W Toli mnoży przykłady bezwstydnego rymowania, na które mało kto zdecydował się bez mrugnięcia okiem. Papierosa poli, jak na balkonie stoi. Obok niej stoi stolik. Kiedyś ją bolało, teraz już nie boli… Ale przecież to zabieg podporządkowany kreacji postaci, która wypada równie sugestywnie i dojmująco, jakby odpowiadał za nią Maleńczuk w erze Mirka Jankowskiego. Porywa się na precyzyjne opowiadania, dzieli je na role, igra z planami czasowymi (Diabeł ubiera się w Stone Island, Ciecz); wznosi się na wyżyny podwórkowego humanizmu, szukając sensu w upływie czasu i wydarzeniach ostatniego roku (Słońce i plaża), a w międzyczasie z ironią w głosie wspomina wieśniarę z imperium, które na poczcie nie ma kodu (Ladk Zdrj).
Naprawdę intrygujący dysonans zachodzi jednak na przecięciu jego spoken wordów z muzyką Noona. I staje się to jasne już w pierwszych sekundach, gdy wprowadzający skit zostaje zestawiony z filmową aranżacją smyczkową jak u Jóhanna Jóhannssona. W dalszej części odbicie znajdują właściwie wszystkie fascynacje Bugajaka, przerobione przez niego na przestrzeni całej dyskografii. Echa beatów z Muzyki poważnej, abstrakcyjne Wyspy Brytyjskie, powłóczyste ambienty, dubowa pulsacja i minimale, a wreszcie - minorowa elegancja kameralistyki, którą Mikołaj eksplorował na etapie Dziwnych dźwięków i niepojętych czynów. Zachwyca biegłość Noona w budowanu napięcia; bogactwo tych utworów, która objawia się choćby w warstwie rytmicznej Cieczy; umiejętność pogodzenia ulicy z awangardowym przedsięwzięciem. Bo przecież pod Morzami Południowymi częściowo mógłby podpisać się nawet Ben Frost, a Żyto wparowuje tu jak Daniel Olbrychski do Zachęty.
Reakcja na single wskazuje na to, że część odbiorców odbije się od ŻYTO/NOON. Cześciej - ze względu na grubo ciosane delivery tego pierwszego; rzadziej - ze względu na akademickie podejście tego drugiego. Ale choćby miał ich słuchać ten tysiak w Polsce, to wciąż będzie zjawisko; zbudowane na przeciwieństwach, osobne, nieprzystające w żaden sposób do średniej krajowej. Teraz nowe nowe światy się otwierają. Puszka pandory została, kurwa, otwarta. Tu są ludzie i tu są Morza Południowe.