Ekscytowanie się Dahmerem jest w opór chore (OPINIA)

Zobacz również:"Elegia dla bidoków", czyli jak Hollywood wyobraża sobie wyborców Trumpa (RECENZJA)
Dahmer - Potwór: Historia Jeffreya Dahmera / Netflix
Dahmer - Potwór: Historia Jeffreya Dahmera / Netflix

Jeffrey Dahmer zabijał wiertarką, zjadał albo rozpuszczał w kwasie ciała swoich ofiar. Ich rodziny wciąż żyją w traumie. Tymczasem serial o tym okrutnym mordercy jest numerem jeden Netfliksa i na naszym binge-watchingu zbija kokosy. Czy wszystko z nami w porządku?

Tak nie można. Dlaczego ten człowiek występuje w krajowej telewizji? Mam tego dosyć! Żyję w jego cieniu. To nie horror na Halloween. To moje życie… Te słowa padają w dziewiątym odcinku serialu Dahmer – Potwór: Historia Jeffrey’a Dahmera. Paradoksalnie stanowią doskonałą ilustrację wielkiej popularności, jaką tytuł obrósł w przeciągu ostatnich tygodni i faktu, że rodziny ofiar muszą przeżywać ten koszmar po raz kolejny. Zawsze w przypadku takich produkcji rodzi się kilka pytań: skąd bierze się zainteresowanie seryjnymi mordercami?

Jak dotąd, najbardziej uderzającym przykładem jest przypadek Charlesa Mansona. Vincent Bugliosi i Curt Gentry w książce Helter Skelter. Prawdziwa historia morderstw Mansona, pisali o czasie, kiedy ukazywało się mnóstwo książek i filmów, które – nawet jeśli nie gloryfikowały – to niekoniecznie przedstawiały go w niekorzystnym świetle. Lata mijały, a moda na Mansona nie ustawała. Morderstwa były przypominane w artykułach, reportażach, programach telewizyjnych. Powstało kilka sztuk teatralnych, a nawet opera wystawiana w nowojorskim Lincoln Center. Guns’n’Roses na swoim albumie zamieścili jego piosenkę „Look at Your Game”. Wreszcie, awangardowi graficy z Kaliforni zaprojektowali nową czcionkę o nazwie „Manson” – wyliczali Bugliosi i Gentry. W posłowiu do książki, napisanym w 2010 roku, podkreślali, że Manson wciąż dostaje najwięcej korespondencji niż jakikolwiek inny skazany w historii amerykańskiego więziennictwa, z czego gros listów przychodzi od młodego fandomu. Na usta autorów cisnęło się jedno pytanie: dlaczego?

To samo pytanie pojawia się na przełomie ósmego i dziewiątego serialu Dahmer. Tytułowy morderca trafia na okładkę Newsweeka i People. Potem powstaje komiks inspirowany jego życiem. Dostaje do więzienia listy od groupies – wysyłają mu pieniądze, kartki świąteczne, prośby o autografy i fanarty porównujące go do Freddy’ego Krugera. On sam staje się halloweenową atrakcją, a dzieciaki przebierają się za niego (kto wie, czy ten obrzydliwy trend nie odżyje po emisji serialu). Dla tych, którzy nie wiedzą: Jeffrey Dahmer zamordował kilkanaście osób. Zwabiał do swojego mieszkania mężczyzn i nieletnich chłopców. Gdy został złapany, policja znalazła u niego m.in. głowę w lodówce i ludzkie serca w zamrażarce. W sypialni leżało kilka czaszek. Był też wysuszony skalp oraz beczka kwasu, w której morderca pozbywał się ciał. Na podstawie resztek na naczyniach stwierdzono, że zjadał niektóre ofiary. Powiedzmy sobie szczerze: ekscytowanie się tym facetem jest chore w opór. A co z faktem, że właśnie stał się twarzą nowego hitu Netfliksa?

Nie wiem, jak to jest u innych, ja po prostu w takich produkcjach się nie odnajduję. Pamiętam uczucie, które towarzyszyło mi kilka lat temu na festiwalu w Berlinie. Poszedłem na Złotą rękawiczkę Fatiha Akina, czyli film o zbrodniach Fritza Honki, mordercy znanego jako rozpruwacz z Hamburga. Niektórzy wymiękli na pierwszej scenie. Film zaczął się od drobiazgowo zilustrowanej makabry – Honka odciął piłą głowę swojej ofiary, resztę poćwiartował i wrzucił do wora na śmieci. Potem była rekonstrukcja kolejnych mordów, preparopwanie ciał w mieszkaniu, a w napisach końcowych pojawiły się archiwalne zdjęcia z autentycznego miejsca zbrodni. Akin widocznie chciał podkreślić, z jakim pietyzmem odwzorował mordy, jednak nie pokusił się ani o rozszyfrowanie ich motywów, ani o nakreślenie społecznego klimatu, który mógł to wywołać. Tym, co mnie uderzało, była też sama perspektywa – na pierwszy plan wysunięto mordercę oddartego z jakiegokolwiek kontekstu, ofiary robiły za kawałek mięsa. Z jakiego powodu ta historia była warta opowiedzenia? Wciąż się nad tym zastanawiam.

Podobne pytanie kotłuje się w głowie, gdy siadam do Dahmera. Nie tak dawno powstał o nim fabularny film Mój przyjaciel Dahmer z Rossem Lynchem w głównej roli. Poza tym znalazłem przynajmniej trzy inne fabuły (w tej z 2002 roku Dahmera grał Jeremy Renner) i jakieś pięć razy tyle dokumentów. W dodatku nadprodukcja serii true crimes zdaje się wyczerpywać temat. Jedne nie szukają żadnych wentyli, głoszą prostą prawdę, że zbrodnie seryjnych morderców to po prostu wrodzone zło. Inne, doszukują się podłoża w warunkach społecznych i wychowaniu, które może to zło wygenerowały. Dahmer stoi jedną nogą tu, drugą tam, co znaczy, że nie da się wyciągnąć jakichś przesadnie odkrywczych wniosków.

Rozdwojenie to zresztą hasło wywoławcze tego serialu, któremu cały czas trudno się na coś zdecydować. Z jednej strony, twórcy starają się opowiedzieć o Tonym Hughesie i szesnastu innych mężczyznach, którzy zaufali przypadkowo spotkanemu Dahmerowi. Najciekawiej serial wypada właśnie wtedy, gdy próbuje przyjąć ich perspektywę i zarazem coś więcej o nich powiedzieć. Na przykład to, że byli to ludzie spychani na margines. Kiedy policjanci zarzucają Dahmerowi, że specjalnie wybrał jedną z najgorszych dzielnic miasta zamieszkaną przez imigrantów, do której rzadko zajeżdżały patrole, żeby łatwiej mu było polować na ofiary, ten odpowiada: tylko na to było go stać. Policjanci byli zresztą do jego mieszkania wzywani miesiącami, ale lekceważyli to. To metafora problemów społecznych, które nękają nasz naród – powie ktoś o morderstwach Dahmera. Niekompetencja policji, zaniedbane społeczności, lekceważenie czarnych i śniadych młodych mężczyzn – zwłaszcza gejów. Miasto jest zdruzgotane mordami, ale mamy lata biedy, bezrobocie, dyskryminację, brutalność policji.

Jak na serial, który według zapowiedzi miał oddać głos ofiarom, twórcy kreślą uproszczony i miejscami schematyczny obraz – poza tym, że byli to młodzi geje z mniejszości etnicznych, niewiele się o nich dowiadujemy (z tego powodu Netflix musiał usunąć tag LGBTQ z serialu). Wyjątkowo często przyjmuje się za to spojrzenie sprawcy. Twórcy unikają gloryfikowania mordercy i jego zbrodni, pomijają obrazy przemocy, ale samo stawianie go w centrum opowieści, to moralnie ambiwalentna decyzja. Istnieje podejrzenie, że stało się tak, bo nie podjęto próby konsultacji z rodzinami ofiar. Rita Isbell, siostra zamordowanego Errola Lindseya, twierdzi, że nikt w sprawie serialu się z nią nie kontaktował. Bliscy innych ofiar też to potwierdzili. W skali rzeczy absolutnie niedopuszczalnych w produkcji filmowej, to jest jakiś wyższy level.

To jest może trochę inny przykład, ale jakoś mi się rymuje – kiedy Paul Greengrass robił podejście do filmu o masakrze na wyspie Utøya, szczegółowo tłumaczył rodzinom ofiar, co chcę nakręcić, i dlaczego zależy mu, żeby to powstało akurat teraz. Nie inaczej było w przypadku Lotu 93.

Ludzie stojący za Dahmerem ni w ząb nie kumają tej delikatnej materii. Mistrzami subtelności nie są też admini socialowych kont Netfliksa, którzy z serialu o prawdziwych zbrodniach i prawdziwych ofiarach śmieszkują sobie w najlepsze. Nic tak nie umila wieczoru, jak seryjny morderca – to jeden z kilku komentarzy, które Netflix zostawił pod postem promującym serial. Czy to już dno, czy da się spaść jeszcze niżej?

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Mateusz Demski – dziennikarz, krytyk, bywalec festiwali filmowych. Pisze dużo o kinie na papierze i w sieci, m.in. dla „Przekroju”, „Przeglądu”, „Czasu Kultury” i NOIZZ.pl. Ma na koncie masę wywiadów, w tym z Bong Joon-ho, Kristen Stewart, Gasparem Noé i swoją babcią.
Komentarze 0