Z kin schodzi film o Bobie Marleyu, a już zaraz jego miejsce zajmie biopic Amy Winehouse. Na biografiach muzyków łatwo się wyłożyć, ale… nie w tych przypadkach.
Paradoks muzycznych biopiców polega na tym, że są i łatwe, i niełatwe w realizacji. Dlaczego łatwe? Bo historie wielu gwiazd, zwłaszcza tych, którzy za mocno ślizgały się po życiowym parkiecie, to gotowe materiały na filmowe scenariusze. Zwłaszcza że stoją za nimi armie fanów, co jest naturalnym handicapem przy box office’owych wyścigach. A niełatwe, bo słowo biografia często rymuje się z hagiografia (czyli – żywoty świętych). Gwiazdy – lub w przypadku zmarłych: ich rodziny – lubią zbyt mocno ingerować w scenariusze, w końcu to oni posiadają prawa do spuścizny artystycznej twórców. Dlatego niewygodne wątki są nagle pomijane lub rozwadniane. I dlatego w efekcie powstają filmowe mamałygi, które trudno przełknąć. Nie podajemy tytułów, bo przecież każdy widział w życiu przynajmniej jedną tak lukrowaną muzyczną biografię, że aż bolą zęby.
Niedawna premiera Bob Marley: One Love i nadchodzący wielkimi krokami Back to Black. Historia Amy Winehouse (w kinach od 19 kwietnia) zachęciły, żeby przyjrzeć się tym bardziej udanym biografiom wielkich gwiazd muzyki. Żeby zanadto nie grzebać w historii – wybraliśmy tylko premiery XXI-wieczne. Od razu odpowiadamy na pytanie: a co z Bohemian Rhapsody i Elvisem? Jakby to ładnie powiedzieć – jesteśmy mocno umiarkowanymi fanami tych filmów. Co innego ta dziesiątka:
10. Straight Outta Compton (2015)
All Eyez On Me? Nie. Notorious? Też nie. Za to ta biografia ikon rapu faktycznie się udała, choć znów – można kręcić nosem, czy aby współprodukujący Straight Outta Compton Dr. Dre i Ice Cube nie wybielili swoich postaci. Ale jeśli ktoś nie zna historii wzlotu i upadku formacji N.W.A. i nie do końca łapie konteksty tego, dlaczego ten zespół był ważny w tym czasie i w tym miejscu (Los Angeles, przełom lat 80. i 90.), to tu wszystko sprawnie opowiedziano. I najważniejsze – to nie jest Wikipedia. Czuć w bohaterach F. Gary’ego Graya (który przedtem wyreżyserował m.in. Friday czy teledyski Ice’a Cube’a, Dr Dre i Outkast) autentyczne zacięcie do wyrwania się z getta przez muzykę. Wiedzieli, że tylko ona może im w tym pomóc – i o tym tak naprawdę jest Straight Outta Compton.
9. Rocketman (2019)
Trochę odpowiedź na Bohemian Rhapsody; film miał swoją premierę pół roku po biografii grupy Queen. I też opowiada o ikonie brytyjskiej muzyki rozrywkowej – Eltonie Johnie. Tyle że Rocketman ma w sobie to, czego brakowało Bohemian Rhapsody – nutę szaleństwa. Reżyser Dexter Fletcher leci na pełnej: dragi, imprezy, rozpusta napędzają Rocketmana, choć faktycznie, początek ma jeszcze rys brytyjskiego kina społecznego; w końcu Elton John wywodzi się ze zwykłej, przedmiejskiej rodziny. I gdzieś tam ta ułożone przedmiejskość i jego glam nie szły ze sobą w parze. Natomiast całościowo jest uczciwy – bez ogródek mówi, że słynne hasło sex, drugs & rock’n’roll naprawdę zbudowało sporą część muzyki rozrywkowej. I są momenty, w których Fletcher usiłuje rozgrzeszyć Eltona Johna, ale widz i tak wie swoje. Bo mało która gwiazda pop ma mocniejszy życiorys niż ten miły starszy pan, który tak pięknie żegnał księżną Dianę.
8. 8 Mila (2002)
Niewiele wiadomo tu o istocie tytułowej 8 mili, czyli niewidzialnej granicy oddzielającej część miasta, w której żyją biedni, od tej bogatszej. Więcej, można odnieść wrażenie, że wszyscy bohaterowie 8 mili – zarówno Rabbit i jego ekipa, jak i ich bogatsi antagoniści – są ulepieni z tej samej gliny, mieszkają w tych samych rozlatujących się budach. Brakuje kontrastu, brakuje wydobycia tego, co w Detroit najciekawsze, czyli postępującej agonii biedniejącego z dnia na dzień miasta – wymądrzaliśmy się wiele lat temu po ponownym seansie filmu Curtisa Hansona. Natomiast trzeba uderzyć się w pierś – tam, gdzie 8 Mila nie dowoziła społecznie, tam nadrabiała muzycznie. Sceny freestylowych walk robią potężne wrażenie nawet po latach. Eminem dobrze wciela się w początkującego rapera Bunny’ego Rabbita, chociaż i tak każdy wie, że to film o nim. A marazm, jaki wisi nad wszystkimi bohaterami, Curtis Hanson oddał jak wytrawny dokumentalista, chociaż przedtem nigdy nie kręcił kina dokumentalnego.
7. 24 Hour Party People (2002)
Tu wyjątkowo nie umieściliśmy filmu o jednym konkretnym muzyku, ale... całym ruchu skupionym wokół dziennikarza Tony’ego Wilsona, założyciela wytwórni Factory Records, która sprawiła, że Manchester trochę niespodziewanie stał się najważniejszym muzycznym miastem na Wyspach. Reżyser Michael Winterbottom bardzo dobrze oddał na ekranie to uczucie karnawału wolności, jakie zapanowało w wyspiarskiej muzyce lat 80. Nagle wychowani na Beatlesach sięgali po punk, a wychowani na punku – po rave. Jest sporo o słynnym klubie Hacienda. Jest fantastyczny soundtrack, na którym Happy Mondays sąsiadują z Joy Division, Sex Pistols i New Order. I jest Steve Coogan w znakomitej roli Tony’ego Wilsona, trochę śliskiego typa, ale przede wszystkim szczerego fana muzyki. Film jak impreza, chociaż z gorzkim zjazdem na finał. Bywa i tak.
6. Ray (2004)
No dobrze – może i te rozmowy Raya Charlesa ze zmarłą matką trącą kiczem. Ale tu się robi uniwersalną, hollywoodzką biografię, a nie dokument. I jako solidny film masowy Ray po prostu się sprawdza. Także dlatego, że muzyk, choć brał udział w konsultacjach, wcale nie zamierzał zrobić ze swojego życia przypowieści o świętym. Jest o tym, że życie go nie oszczędziło, o byciu ofiarą segregacji rasowej, traumie po śmierci brata i postępującej chorobie (Ray Charles był przez większośc życia niewidomy), ale jest też o łataniu traum romansami i ćpaniem. I o surowych realiach XX-wiecznej Ameryki, gdzie czarni mieli systemowo pod górkę. A i tak całość na barkach trzyma Jamie Foxx, który za swoją koncertową rolę Raya Charlesa otrzymał Oscara.
5. Spacer po linie (2005)
I znów, jak w przypadku Raya, wyjątkowo solidna hollywoodzka produkcja. Tym razem na tapet trafiło życie Johnny’ego Casha, największego gwiazdora country w historii gatunku. Opowiedziane – co ważne – przez pryzmat jego związku z piosenkarką June Carter, dlatego Spacer po linie jest w sumie bardziej historią obyczajową niż regularnym biopicem. Aczkolwiek to, co powinniście wiedzieć o Cashu, znajdziecie na ekranie. A oprócz tego dwie bardzo dobre role Joaquina Phoenixa i Reese Witherspoon; i ona, i on zostali wybrani do tego projektu przez… prawdziwych Casha i Carter. Którzy niestety nie doczekali premiery filmu, umierając w roku 2003 – ona w czerwcu, on we wrześniu. Phoenix i Witherspoon zostali też nominowani za swoje kreacje do Oscarów, ale złotą statuetkę otrzymała tylko ona.
4. Dreamgirls (2007)
Zespół The Dreamettes, dziewczyńskie trio, które pieczołowicie wydeptywało sobie ścieżkę na zdominowanej przez mężczyzn scenie, nigdy nie istniał. Ale The Supremes, gwiazdy legendarnej, detroickiej wytwórni Motown, już tak. I to o nich jest ten film, choć ze względów prawnych trzeba było wymyślić nowe postacie i nowy band, oczywiście wszystko na tyle podobne do oryginału, że wczuci od razu wiedzieli, o kogo chodzi. Widać, że Dreamgirls to adaptacja broadwayowskiego musicalu – muzyka autentycznie wylewa się z głośników, a reżyser, Bill Condon, nie stracił czutki po oscarowym Chicago. Znowu stworzył bardzo dobre kino, gdzie piosenki płynnie napędzają i opowiadają całą historie… No tak – jak to w musicalu. Ale tu soundtrack ma flow niemal didżejskiego setu; zgrabnie płynie, oddając konkretne emocje postaci i wywołując konkretne emocje widzów. Beyonce pokazała w Dreamgirls, że potrafi grać. Eddie Murphy – że umie śpiewać. Chociaż i tak wszystkich skasowała ówczesna finalistka American Idol, występująca w głównej roli Jennifer Hudson. To był jej film.
3. I’m Not There (2007)
Dla jednych najwybitniejsza muzyczna biografia XXI wieku, a kto wie, czy nie najlepsza w historii. Inni wyłączają po połowie, kompletnie nie kupując wizji reżysera Todda Haynesa (autor m.in. obecnej niedawno na ekranach kin Obsesji). No bo tak – o Bobie Dylanie opowiada się tu tak, że w sumie to wiele wiadomo, ale tak naprawdę nic nie wiadomo. W samego artystę wciela się aż szóstka aktorów: Christian Bale, Heath Ledger, Richard Gere, Ben Whishaw, Marcus Carl Franklin i… Cate Blanchett. Co jest? Chodzi o to, żeby uchwycić w tak zwartym formalnie podgatunku jak biografia, tę nieprzystawalność Boba Dylana do wszelkich kanonów, podkreślić jego osobność. Nie rozwiewać mitów, ale swobodnie wplatać je w faktografię. Pokazać, jak wielkim był kameleonem. O Dylanie nigdy nie wiedzieliśmy wszystkiego. I pewnie nigdy nie dowiemy się wszystkiego, za to I’m Not There pokazuje, że – jakby tak ująć to w najprostszy sposób – dobrze żyć w tych samych czasach, w których Dylan żyje i dalej tworzy.
2. Co jest grane, Davis? (2013)
Tak, to jest biografia. Chociaż mało znanego dziś muzyka. Dave van Ronk był folkowym piosenkarzem, dość dobrze rozpoznawaną postacią nowojorskiej sceny muzycznej lat 60. Miał jedną przypadłość – wręcz obsesyjne pragnienie zachowania niezależności, alergię na jakiekolwiek kompromisy. Żył z muzyki i żył muzyką, nawet jeśli wiązało się to z chronicznymi kłopotami finansowymi. Bracia Coen, autorzy m.in. To nie jest kraj dla starych ludzi i Fargo, w Co jest grane, Davis? ciekawie ugryźli format muzycznego biopica. Poprzez historię tygodnia z życia nieistniejącego muzyka, opartego rzecz jasna o postać muzyka jak najbardziej istniejącego, sportretowali tak naprawdę zbiorową figurę niezależnych twórców, poświęcających się w imię swojej sztuki. Tytułowy Llewyn Davis może spać kątem u przyjaciół, ale nie zmieni stylu i nie będzie robił muzyczki pod masy. Nawet jeśli ma do tego predyspozycje; scena z udziałem Justina Timberlake’a i Adama Drivera to jest po prostu arcydzieło. Popkultura przerobiła już wielu takich Davisów i dobrze, że ktoś w końcu oddał im tak piękny hołd.
1. Control (2007)
Dużo jest w tej dziesiątce dobrych filmów. Ale tylko Control jest tak wyjątkowy, że równie dobrze mógłby funkcjonować jako osobny obraz, w oderwaniu od swojego głównego bohatera, lidera Joy Division Iana Curtisa, zmarłego śmiercią samobójczą w wieku zaledwie 23 lat. To tak naprawdę nie jest ani film o Joy Division, ani o samym Curtisie. To znaczy – jest. Ale mniej w nim muzyka, a więcej człowieka; gościa z robotniczej części Anglii, na którego nagle spadła wielka sława, ale raz, że nie umie sobie z nią poradzić, a dwa – dalej chce żyć normalnym życiem. Film powstał na bazie książki żony Curtisa, Deborah, Joy Division i Ian Curtis. Przejmujący z oddali, jednak jego twórcy, Antonowi Corbijnowi, udało się dotrzeć także do kochanki wokalisty, holenderskiej dziennikarki Annik. Wspomnienia dwóch bliskich Curtisowi kobiet tworzą kino, które od pierwszych sekund wywraca serce na drugą stronę. Ten film jest jak muzyka Joy Division – efektowny, ale przy tym przejmująco, bezbrzeżnie smutny.
Zobacz także:
Please don't stop the music: właśnie przeżywamy renesans muzycznych dokumentów
Przedwczesna śmierć, nałogi, wykorzystywanie. Smutne losy aktorów kultowego filmu „Kids”
Oscary coraz bliżej? Te 8 kultowych filmów nigdy nie dostało żadnej nominacji