A przecież jeszcze niedawno męczyliśmy się na hurtowo wypuszczanych przez serwisy streamingowe produkcjach. Biografie Billie Eilish, Travisa Scotta czy Notoriousa B.I.G. były zwyczajnie nudne.
Zresztą wbrew pozorom zrobienie porządnego filmu muzycznego nie jest łatwe. Bazowanie na archiwalnych materiałach koncertowych to jedno, ale zmontować je tak, żeby widz poczuł chociaż namiastkę tej aury, jaką owiani są słuchacze pod sceną – na tym poległo wielu. Druga sprawa to rzetelne opowiedzenie o bohaterce, bohaterze, zespole albo nurcie; tu niezwykle łatwo zaplątać się w sieci hagiografii, zwłaszcza, jeśli autor filmu jest prywatnie fanem muzyków, o których opowiada. Czy ważniejsza jest postać, czy to, jaką rolę odegrała w rozwoju popkultury? Jak sprawić, żeby nie skrzywdzić jej poprzez dobór konkretnych materiałów archiwalnych?
Bardzo dobrze wybrnął z tego Asif Kapadia, reżyser dwóch biopiców o upadłych divach: Whitney Houston i Amy Winehouse (oba mogliśmy parę lat temu oglądać w polskich kinach). Niezłym wyjściem jest też opowiedzenie o konkretnym wydarzeniu, za którego sprawą można łatwo naświetlić tło społeczno-kulturowe danej epoki; to przykłady słynnego Gimme Shelter, opowiadającego o tragedii na koncercie Rolling Stones w Altamont, ale i chociażby nagrodzonego Oscarem Sugar Mana, niesamowitej historii o człowieku, który stał się gwiazdą na drugim końcu świata i w ogóle nie miał o tym pojęcia.
Amerykańska Akademia Filmowa wyraźnie polubiła muzyczne dokumenty; po Sugar Manie (laureat Oscara w kategorii: Najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny) złotą statuetkę dostały też filmy Amy oraz O krok od sławy, opowiadający o ważnej, ale niedocenionej roli, jaką na scenie pełnią chórzyści. W roku 2022 żadnych szans konkurencji nie dał z kolei Summer Of Soul w reżyserii perkusisty The Roots, Questlove’a. To dobry moment, by przyjrzeć się tym muzycznym dokumentom, które w ostatnich kilkunastu miesiącach odcisnęły najmocniejsze piętno na całym gatunku.
Tak, Edgar Wright, jeden z najbardziej kreatywnych współczesnych twórców kina rozrywkowego, w 2021 roku wydał dwa filmy. Obok ambitnego, ale ostatecznie niewyważonego Ostatniej nocy w Soho ukazało się także The Sparks Brothers – pierwszy dokument w filmografii Anglika. Wright przygląda się w nim grupie, która położyła podwaliny pod współczesny art pop, pisała najbardziej kampowe przeboje lat 70., z pomocą Giorgio Morodera zainspirowała całe pokolenie synthpopowych pionierów, stworzyła jedne z najodważniejszych tematycznie nowofalowych numerów, pokazała jaki potencjał drzemie w Hi-NRG oraz zademonstrowała, że przez pięć dekad można tworzyć na stałym, wysokim poziomie i nie oglądać się na nikogo. To wszystko CV braci Mael, którzy przez więcej niż pół wieku nagrywają jako Sparks i zawsze byli jedynie kultowym zespołem. Wright bawi się konwencją gadających głów z dużą inwencją oraz pokazuje nerdowski nerw, postanawiając opowiedzieć o każdym z 25 albumów duetu. The Sparks Brothers przez ponad dwie godziny jest szalenie zabawnym, ale także wyjątkowo poruszającym portretem muzycznej enigmy, która dużym kosztem robi zwyczajnie swoje. Cyryl Rozwadowski
Jak opowiedzieć w rzetelny sposób historię zespołu, który w jakiś sposób wynalazł muzykę alternatywną? Nie wystarczyłoby kilka sezonów serialu. A Todd Haynes, reżyser eksperymentalnej fabuły I’m Not There. Gdzie indziej jestem o Bobie Dylanie oraz czułego Carol, postanowił zmieścić w dwóch godzinach niezwykłą aurę artystowskiej bohemy Nowego Jorku drugiej połowy lat 60. I udało się. Factory Andy’ego Warhola, być może pierwszy dom influencerski w historii, zostaje ukazane równocześnie w pociągający, ale także szczery sposób. Haynes prezentuje Lou Reeda, Johna Cale’a i innych innowatorów w sposób romantyczny, ale także ludzki. Podstawową siłą jego dzieła jest jednak warstwa wizualna – mistrzowski montaż oraz korzystanie z przestrzeni kadru w unikalny sposób. O The Velvet Underground & Nico mówi się, że ta płyta oryginalnie nie sprzedała się świetnie, ale każdy, kto ją kupił założył potem zespół. Z tym filmem może być całkiem podobnie. Cyryl Rozwadowski
To nie tyle dokument, ile… No właśnie: stand-up? Show na pograniczu wykładów TEDx? Ad-Rock i Mike D, dwaj żyjący członkowie Beastie Boys, spotkali się pewnego dnia z widownią w brooklyńskim Kings Theatre. Z tym spotkaniem nie przesadzamy, bo faktycznie wyglądało to tak, jakby zebrali wokół siebie tysiące ziomków i wspólnie wspominali historię Beasties. Ale za tą gawędziarską fasadą kryje się znacznie więcej; od historii prawdziwej rewolucji, jaką wywołali w połowie lat 80., przez poczucie wstydu za parę linijek i parę incydentów, których się dopuścili, po autentyczny, nieskrępowany żal za nieobecnym już MCA, zmarłym w 2012 roku współzałożycielem zespołu. Dokumentalne fragmenty wideo z życia Beastie Boys przecinają się z zapisem spotkania, na którym raperzy przedstawiają widowni swoją historię. Zagrało doskonale – głównie ze względu na charyzmę, bezpośredniość i dowcip głównych bohaterów. Nie wyobrażamy sobie, żeby ktokolwiek z polskich artystów miał w sobie tyle dystansu co oni. Jacek Sobczyński
Szalony rok 1969: Woodstock, lądowanie na Księżycu, masakra w willi Romana Polańskiego… I zupełnie skromny Festiwal Kultury Harlemu, nazywany Woodstockiem dla Afroamerykanów, a odbywający się w nowojorskim parku Mount Morris. Impreza, która rozmyła się w zbiorowej pamięci aż do momentu, kiedy ?uestlove dokopał się do archiwalnych zapisów koncertów i złożył z nich dwugodzinny film dokumentalny. Ale zaraz, można właściwie zrobić dobry dokument na bazie koncertów? Można! Nie trzeba wielkiego wysiłku, by w przedstawianych na ekranie występach dostrzec coś więcej niż tylko muzykę. Chodzi o więź łączącą gwiazdy z szalejącą pod sceną afroamerykańską publicznością; i jedni, i drudzy poczuli, że w erze systemowego rasizmu to jest ten moment i ta przestrzeń, żeby zespolić się za pośrednictwem muzyki. I wspólnie zaprotestować przeciwko dominacji białych oraz – chociaż na moment – wzajemnie się uspokoić, bo nie były to spokojne czasy. Druga sprawa jest taka, że te koncerty były doskonałe, a już energia, z jaką na scenę wparowali Sly & The Family Stone, rozsadziła ekran. Trudno wskazać inny film z tak rewelacyjnym rytmem. Nic dziwnego, skoro za kamerą stał bębniarz. Jacek Sobczyński
Nie widzieliście jeszcze takiego docsa. W czasach, gdy platformy streamingowe wypuszczają filmy o wykonawcach z pojedynczą płytą w dorobku i kiedy każda z tych produkcji wygląda jak kręcona od sztancy, a Biggie miesza się z Bille Eilish, Lil Peepem czy Johnem Coltranem – amerykański dokumentalista Brett Morgen serwuje coś, co definiuje gatunek na nowo. Bez gadających głów. Bez kadrów z dzieciństwa. Bez udziału wszystkich tych ludzi, którzy albo się kiedyś z bohaterem przecięli, albo ich inspirował i trzeba pozapychać czasówkę ich wypowiedziami. Narracja linearna, ale fragmentaryczna; żadnej Wikipedii. Jest tylko on, David Bowie – pisaliśmy w naszej recenzji Moonage Daydream. Podtrzymujemy – to naprawdę ogląda się jak dziwaczny, zrobiony z rozmachem sen; takiej formy nie miał dotąd żaden muzyczny dokument. I niech już żaden nie będzie miał, bo Bowie był tylko jeden. Jacek Sobczyński
Komentarze 0