![Harry Potter i Więzień Azkabanu, Czarna Wdowa, Mad Max: Droga Gniewu](https://newonce.imgix.net/uploads/images/45279/blockbustery2_ART.jpg?auto=format&fit=max&w=3840)
Jakby zliczyć zarobek całej dziesiątki, to wychodzi szokująca kwota 9,5 miliarda dolarów. Tyle poniższe tytuły łącznie zarobiły na kinowej dystrybucji.
I więcej nie będziemy się już rozpisywać, bo ten tekst jest kontynuacją poprzedniego, w którym przedstawiamy subiektywny wybór naszych ulubionych blockbusterów ostatnich 20 lat. Miejsca 20-11 znajdziecie tutaj, pierwszą dychę – poniżej.
„Avengers: Koniec gry”, reż. Joe i Anthony Russo (2019)
Największy crossover w historii to do dziś jedno z czołowych wydarzeń w przedpandemicznym okresie popowej kinematografii. W międzyczasie czwarta odsłona Avengersów utraciła koronę dla najlepiej zarabiającego filmu wszech czasów (przyczyniło się do tego ponowne wydanie Avatara), ale stała się także punktem węzłowym dla najambitniejszego blockbusterowego przedsięwzięcia w historii. Koniec gry to w zamierzeniu film największy, najgłośniejszy i przeładowany wszystkim. Samo spojrzenie na obsadę przyprawia o oczopląs. Fakt, że bracia Russo znaleźli sposób na uporządkowanie wszystkich wątków, przedstawienie linearnej fabuły oraz znaleźli sposób, by w sensowny sposób pożegnać postaci, na których barkach opierało się kilkanaście wcześniejszych filmów jest osiągnięciem samym w sobie.
Ostatnia jak dotąd przygoda Avengersów jest ekscytującym doznaniem – równie mocnym w praktyce, co w teorii. Przygodową sagą skupioną na przypływie adrenaliny, wizualnym rozmachu oraz komicznej dekompresji oraz skrojoną pod rozhulany XXI wiek. Cyryl Rozwadowski
„Skyfall”, reż. Sam Mendes (2012)
Można było się spodziewać, że zażre. Ale aż tak? Skyfall był pierwszym Bondem (i 14. filmem w historii), który na samym wyświetlaniu w kinach zarobił ponad miliard dolarów. Poważną rolę odgrywał tu zakrojony na bardzo szeroką skalę marketing; ponure oblicze 007 spoglądało m.in. z reklam Heinekena, Coca-Coli czy Sony. Druga sprawa – piosenka. Po trzech fatalnych, eksperymentalnych wpadkach (Madonna, Chris Cornell oraz pasujący do siebie, jak pizza i ananas, duet Alicia Keys – Jack White) zatrudniono prawdopodobnie największą gwiazdę współczesnej piosenki, dając jej wyśpiewać utwór stanowiący definicję klasycznego popu. Tak, Adele pociągnęła sprzedaż Skyfall i muszą to przyznać nawet największe niedowiarki.
Ale klasyka to w tym przypadku słowo-klucz. Sam Mendes postawił na ekspozycję aspektu tradycji, uciekając przy tym od infantylizowania historii o 007 (przypominanie sobie po latach najstarszych Bondów jest czymś w rodzaju gwałtownego pożegnania się z dzieciństwem; człowiek dopiero teraz uświadamia sobie, jak błahe były to filmy). Bo w Skyfall Bond boryka się nie tylko ze złoczyńcami, ale i... upływem czasu. Dlatego w finale powraca tam, skąd przyszedł, a my siedzimy, oglądamy i zachwycamy się: wow, co to jest za potężny film. Potężny – w sumie trudno o lepsze określenie. Jacek Sobczyński
„Blade Runner 2049”, reż. Denis Villeneuve (2017)
Oryginalny Blade Runner – obok Odysei kosmicznej Kubricka – jest najbardziej wpływowym filmem w dziejach science fiction. Jako przedmiot walk o kreatywną kontrolę pomiędzy reżyserem Ridleyem Scottem a studiem Warner Bros. doczekał się aż siedmiu różnych wersji. A Denis Villeneuve miał tylko jedno podejście, by stworzyć prawdziwy sequel dla historii replikantów, którzy próbują wtopić się w tłum ludzi i żyć ich życiem. Nie zmarnował tego strzału, co więcej, dokonał w dodatku niezwykle trudnej sztuki w utrzymaniu równowagi – zachował wierność oryginałowi z 1982 roku, ale popchnął historię i całe to uniwersum do przodu z pomocą autorskiej wizji.
Zdjęcia Rogera Deakinsa są być może najlepszymi kadrami jakie można było podziwiać w wysokobudżetowej produkcji stworzonej z myślą o multipleksach. Blade Runner 2049 kasowo okazał się lekkim zawodem (ćwierć miliarda dolarów w pierwotnej dystrybucji to niewiele więcej niż budżet całej produkcji), ale zdobył serca wielu krytyków i zagościł na niezliczonych końcoworocznych listach najlepszych filmów. Wskrzesił też całą franczyzę, którą niedługo przyciągnie fanów uniwersum przed małe ekrany przy okazji serialu osadzonego w 2099 roku. Cyryl Rozwadowski
„1917”, reż. Sam Mendes (2019)
Pamiętacie jeszcze początkowe sceny Szeregowca Ryana, kiedy świat zachwycał się kamerą będącą tak blisko, że pozwalającą nam czuć, jakbyśmy byli obok ostrzeliwanych żołnierzy? Tu jest tak przez bite dwie godziny. A Sam Mendes uniknął zarówno estetyzowania wojny, jak i nadmiernego epatowania makabrą.
Fabuła jest prosta: dwóch młodych szeregowców ma dostarczyć wiadomość do swoich dowódców. Żeby to zrobić, muszą przedrzeć się przez linię wroga. Ta inspirowana prawdziwą historią dziadka reżysera opowieść nie byłaby jednak tak emocjonująca, gdyby Mendes nie zdecydował się nakręcić jej jednym, ekstremalnie długim ujęciem (w rzeczywistości 1917 było montowane). Przez to napięcie buzuje od pierwszej do ostatniej sekundy, niby wszystko powinno – jak to w kinie masowym – skończyć się dobrze, ale jednak nie wiadomo.
Naprawdę nie spodziewaliśmy się, że to będzie aż tak rewelacyjne. Zero patosu. Zero grania emocjami pod publiczkę. Opowiedziane tak, jakby to był ostatni film na Ziemi. O takie blockbustery walczyliśmy. Jacek Sobczyński
„Harry Potter i więzień Azkabanu”, reż. Alfonso Cuarón (2004)
Aż ciężko w to uwierzyć, że twórcy I twoją matkę też powierzono ekranizację przygód dorastającego czarodzieja. Ktokolwiek stał za tą decyzją, może sobie bić brawo. Przyszły dwukrotny laureat Oscara za najlepszą reżyserię przedstawił się w ten sposób bardzo szerokiemu audytorium; Cuarón swoim autorskim podejściem umiejętnie skierował całą serię o Hogwarcie na właściwe tory. Więzień Azkabanu postanowił zapoznać podekscytowane odkrywaniem nieznanego świata dzieciaki z początkami dorosłości. Zimna paleta barw, czające się za każdym rogiem zagrożenia oraz postaci o skomplikowanej moralnie konstrukcji ubarwiły filmową franczyzę, która wcześniej była stylistycznie dość typowym fantasy. Harry, Ron i Hermiona musieli się gwałtownie pożegnać z dzieciństwem i zacząć akceptować konsekwencje własnych postępowań – oraz stać się aktywnymi uczestnikami walki o wielką stawkę. Pierwszy prawdziwie dobry film na podstawie sagi J.K. Rowling nadal jest uznawany przez krytyków za najpełniejszą ze wszystkich adaptacji. I całkiem słusznie. Cyryl Rozwadowski
„Mad Max. Na drodze gniewu”, reż. George Miller (2015)
Blockbuster, jakich nie było. Ogląda się Mad Maxa i zastanawia: Jezu, czy ktoś naprawdę wyłożył 185 milionów dolarów na hipnotyczny trip z ślepym, grającym na gitarze elektrycznej chłopem w połączonej roli Scylli i Charybdy? Jeśli gdziekolwiek dokonało się najpełniejsze przecięcie mainstreamu z totalną alternatywą, to właśnie na planie Fury Road. Ciekawe, że na tym samym planie podobno dochodziło też do dantejskich scen z udziałem odtwarzających główne role Toma Hardy'ego i Charlize Theron. Na tyle dantejskich, że przerażona zachowaniem kolegi aktorka miała wynająć ochronę.
Ale to nieistotne w kontekście całości. Dostaliśmy blockbuster stuprocentowo autorski, kreujący konkretną wizję świata, która – zdaniem wielu naukowców – naprawdę może się spełnić. Film nieprawdopodobnie intensywny, chwytający za twarz, będący osobnym światem. Oglądałoby się kapitalnie, gdyby nie to, że jest to tak realne. Jacek Sobczyński
„W głowie się nie mieści”, reż. Pete Docter (2015)
Już od pierwszego Toy Story wiadomo było, że Pixar potrafi w swoich produkcjach opowiadać o rzeczach uniwersalnie ważnych. W głowie się nie mieści to być może zamach na temat najbardziej ambitny – podstawę uczuć, myśli i wspomnień każdej osoby. Pete Docter wraz ze swoją ekipą postanowił opowiedzieć o spadkach nastroju i poczuciu obcości w sposób wcześniej niewidziany – rzeczy zwykłe i trudne zamienił w wielką kolorową przygodę. I wyszedł im film wielopłaszczyznowy – ekscytujący jako widowisko dla dzieci niemal w każdym wieku oraz intrygujący dla dorosłych, chcących zrozumieć własne pociechy oraz mogących zidentyfikować się z przedstawionymi sytuacjami. Wizualny powab i narracyjna lekkość W głowie się nie mieści to niedościgniony standard wysokobudżetowej animacji. Film o wszystkich i dla wszystkich, który faktycznie działa i nadal zachwyca. Cyryl Rozwadowski
„Incepcja”, reż. Christopher Nolan (2010)
Nie powinno dziwić, że Christopher Nolan zdominował całe to zestawienie. Brytyjsko-amerykański filmowiec stał się bowiem symbolem przecięcia wysokobudżetowych widowisk i ambicji na płaszczyźnie konceptualnej. Pogrywanie sobie z widzem ćwiczył już w Prestiżu i Memento, ale to Incepcja jest prawdziwym popkulturowym fenomenem, memem i pod wieloma względami trudnym do doścignięcia wzorcem mariażu przekminionej do przesady intrygi, wizualnego rozmachu oraz prostej w gruncie rzeczy fabuły o ludzkich uczuciach. Nolan złapał wszystkie sroki za ogon i poprzeczkę zawiesił tak wysoko, że nikt jej nawet nie musnął (a próbował to zrobić także on sam przy okazji Tenet i – jak bohater tego filmu – pojechał do tyłu).
Incepcja to rzadki przykład filmowej koncepcji, która infekuje kulturowy zeitgeist podobnie jak Matrix czy Szósty zmysł, ale ma także wystarczająco mocne zaplecze, by obronić się jako klasyczny heist movie oraz dramat psychologiczny o pogodzeniu się z rozstaniem i przygotowania do gotowości na wejście w nową relację. Cyryl Rozwadowski
„Mroczny rycerz”, reż. Christopher Nolan (2008)
Nolan dotknął Boga – znacie inny tak doskonały blockbuster? No dobra, znamy, ale o tym za moment. Już pomijając fakt, że to policyjny thriller pełną gębą, a Joker w interpretacji Heatha Ledgera jest jednym z najbardziej przerażających i fascynujących jednocześnie szaleńców w historii kina, ale Christopher Nolan pokazał też, jak trudno jest pokonać nie przeciwnika, a swoje własne demony. Z nimi zmagają się i Batman, i Joker, i Dent, którzy nie potrafią zrozumieć samych siebie, dlatego w zapalczywym szale niszczą wszystko dookoła. Film bez słabych punktów. Jacek Sobczyński
„Władca Pierścieni. Powrót Króla”, reż. Peter Jackson (2003)
Tu nie mogło być innego pierwszego miejsca. Można byłoby powiedzieć o Władcy Pierścieni (okej, ten Powrót Króla jest umowny, odczytujcie to jako jedynkę dla całej sagi) wszystko, powiedzmy tylko jedno: to jest jedyny film z całej 20-tki, w którym dzieje się magia kina. Jacek Sobczyński