Tryptyk sycylijski został zamknięty wraz z wydaniem Akademii Sztuk Pięknych, która niedawno pokryła się trzecią platyną. Louis Villain poszedł na swoje pod koniec ubiegłego roku; teraz przychodzi moment na solowy debiut Aviego.
Przy obecnym natężeniu generycznych brzmień i nieustannym obruchiwaniu tych samych klisz na wagę złota okazuje się na tej scenie inność; wyróżnik. Już pal licho – osobowościowy i wizerunkowy, techniczny czy językowy. Akurat autor Małego Księcia unikalny jest na każdym z wymienionych poziomów. Bo nie nawija tylko recytuje wiersze, pakuje fragment Gdybym spotkał ciebie znowu pierwszy raz do refrenu Leśmiana; jeszcze ma ten wąs a'la Freddie Mercury i – generalnie – urok belfra z dwudziestolecia międzywojennego, choć przecież w jego tekstach sentymentalizmu jest tyle samo, co powidoków z półświatka; wersów o ścierwie gorzkim, szybkich wózkach i pięknych kobietach, i drogich hotelach. I stylowej braggi, do której posiada legitymację, bo od czasu Zbioru Pieśni Sycylijskich wypracował taką pozycję, że może rzucać sobie na pierwszej solówce: Połowa branży też by tak chciała/A nie może się utrzymać jak Anży Machaczkała.
Jego album zostaje spięty klamrą, nabierając przy tym cech niemal materiału konceptualnego. W Intrze pada pytanie: kim chciałbyś zostać jak dorośniesz?, a w Outrze: czego najbardziej żałujesz w życiu? Mały Książę rozgrywa się w rozdźwięku pomiędzy odpowiedziami. Stanowi pewnego rodzaju rozliczenie z przeszłością, którego Avi w początkowych numerach dokonuje przez pryzmat dzieciństwa. Porzuca ten zabieg szczęśliwie w dalszej części płyty, bo – mimo supernośnego refrenu w utworze tytułowym – wtórne to i przewidywalne.
Potem następuje już jednak tendencja wzrostowa. Na trackliście m.in. gorzki Leśmian jakby wprost z repertuaru Pezeta, który zresztą w tym utworze się pojawia; Amaretto z tym apenińskim arpeggio w beacie SHDØWA i NoFuka – fantazja o filmowym romansie, gdy mosty są spalone jak Ponte di Ferro; kolejna fantazja – C’est La vie – tym razem o Paryżu (ze zgrywaniem dość wyświechtanych emblematów), bo w Warszawie jak nie psy, no to Kolska.
Najlepszy jest Avi, gdy wiezie się szeroko Gelendą, a towarzyszy mu muzyka @atutowego, przypominająca trochę to, co Sir Michu zrobił w Nie Banglasz Tedego. W złowrogich Cierpieniach Młodego Dilera, gdzie Louis Villain dał beat przywodzący na myśl W Branży Pezeta. Tyle, że z podkręconym tempem i miarową stopą, a sama narracja oscyluje wokół toposu typu Ślepnąc od świateł; w następującej potem wizycie w klubie, gdzie oni mają oczy, jakby wzięli pigułę, a kelner donosi rum jak bernardyn (Fred Astaire z Oskarem).
Highlightem bez wątpienia jest ta pocztówka ze stolicy – Warsaw Vice, co przynosi Aviemu i Kazowi Bałagane tym większą chlubę, że temat niby wyświechtany, a jednak udaje sie coś z niego wycisnąć. Choćby przy pomocy prawidła Czasem lepiej kupić nowe zęby/Niż w nie, kurwa, wetrzeć kawalerkę na Grzybowskim wśród innych zgrabnych linijek. Wspaniały jest ten imperialny drill Swizzy'ego i Worka – Przełęcz, czyli success story dla ziomów w ortalionie i dla tych ziomów w bawełnie. No i piorunujący finał – Requiem, gdzie Avi dokonuje jakby podsumowania ostatecznego namecheckując Koheleta, ale w ostatnich wersach wjeżdża z buta: Z nieba zlatują zastępy; chyba to po mnie/Jak porządnie odeśpię, to jeszcze wrócę ponownie. Wreszcie Nieskończoność – stylowe bragga zbudowane na trudnych doświadczeniach.
Jest więc Mały Książę wydawnictwem nierównym, ale mocny w peakach; sankcjonującym Aviego jako postać niebanalną – osiedlowego inteligenta, którego świetnie się słucha, gdy robi słodko-gorzkie introspekcje. I gdy układa takie punchliny, jak ten najefektowniejszy: W Raszynie nikt nie miał za lekko/Udało się mi i gówniarze z paletką...