Postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę do lat 90., kiedy to premiera każdej ich kolejnej płyty była świętem porównywalnym z obchodami 420 w Los Angeles... ale i zajrzymy do współczesności, bo Cypress, a zwłaszcza DJ Muggs, to wciąż bardzo dobra marka.
Ich nazwa i insygnia pojawiały się na polskich murach w latach 90. tak często, jak żadnego innego rapowego składu – no, może poza Wu-Tang Clanem. Cypress Hill swój ikoniczny status zawdzięczają cechom, które wyróżniały ich nie tylko spośród westcoastowych formacji hiphopowych, ale na całej rymowanej mapie Stanów Zjednoczonych. I choć u schyłku zeszłego wieku oryginalność była jednym z głównych motorów napędowych ówczesnego środowiska, to niewiele grup w jej pielęgnowaniu poszło tak daleko, jak skład B-Reala, Sen Doga, DJ Muggsa i – chwilę później – Erica Bobo. Co natomiast pomogło im się wyróżnić na tle innych ekip?
Something for the Blunted
Wydaje mi się, że marihuana zawsze była integralną częścią rapowej subkultury; odniesienia do niej pojawiały się jednak tylko w undergroundzie. Po Narkotykowej Wojnie, w wyniku której Reagan sklasyfikował marihuanę jako narkotyk pierwszego stopnia, jej wizerunek bardzo się pogorszył, mocno niepokojąc rodziców słuchaczy rapu, więc my… chcieliśmy go ocieplić – mówił w jednym z wywiadów B-Real. Cała dyskografia Cypress Hill może posłużyć za reklamę tej najbliższej ich sercom używki.
Liczba ganja tjunów, jakie przez ponad trzy dekady swojej obecności na scenie wydali ci pacjenci Doktora Greenthumba, jest nieporównywalna do katalogów jakichkolwiek innych muzyków – z wyłączeniem może rastafariańskich śpiewaków rodem z Jamajki – a ich wpływ na to, jak bardzo zmienił się medialny i społeczny odbiór trawki w ostatnich latach, jest równie trudny do zmierzenia, jak pewny i oczywisty. Bo jeszcze zanim Dr Dre wydał The Chronic, Snoop zjarał swojego pierwszego spliffa w klipie, a ogromna część sceny zniknęła w gęstym słodkim dymie, to właśnie tych trzech przejaranych jeźdźców walczyło już o dobre imię Marii. Jak? Pisząc kolejne teksty, kręcąc klipy i dołączając do swojego drugiego albumu listę informacji, które miały podważyć wiele ogólnie przyjętych sądów na temat trawki.
Latin Lingo
Zanim jeszcze B-Real, Sen Dog i DJ Muggs zadebiutowali w 1991 roku swoim legendarnym krążkiem Cypress Hill, hip-hop pokazał już swoje latynoskie oblicze za sprawą takich MC’s jak – prywatnie będący bratem Sen Doga i z początku współtworzący skład Cyprysowego Wzgórza, a często nazywany ojcem chrzestnym latynoskiego rapu – Mellow Man Ace czy Kid Frost. Ale to właśnie ci opisywani przez nas marijuano locos dali latynoamerykańskiej społeczności głos, którego ta wcześniej nie miała na bitach.
Od dwóch dwujęzycznych (jak przystało na funky bilinguals) numerów ze swojego debiutanckiego albumu, przez cały nawinięty po hiszpańsku krążek Los grandes éxitos en español, po – niekoniecznie już taki fajny – szlagier z Pitbullem i Markiem Anthonym pod tytułem Armada Latina – autorzy klasycznego tracka Latin Lingo zawsze o swoich korzeniach mówili z dumą. I pistoletem w ręku. Co akurat w tym przypadku nie jest bez znaczenia, gdyż zamieszkali w Stanach Latynosi często mówią, że z rasizmem spotykają się nie tylko ze strony białych, ale również czarnych. I choć takie składy jak Delinquent Habits czy Beatnuts w międzyczasie – bądź chwilę później – na swoich płytach i koncertach również machały flagami Meksyku czy innych środkowo czy południowoamerykańskich państw, to właśnie Cypress Hill mają największe zasługi dla nieoczywistego i dalekiego od demagogii rozpowszechnienia hasła chicano power pośród rapowej społeczności.
(Rock) Superstar
Pierwsze kasety Cypress Hill kupowaliśmy w sklepach płytowych w połowie lat 90., wybierając je zawsze spośród dziesiątek płyt leżących w sekcji rock/metal. Pełne czaszek i kości, mroczne, gotyckie okładki ich albumów nie były jednak jedynymi tropami, które mogły nakierować na podobne tory, gdyż właściwie od samego początku swojej drogi twórczej B-Real, Sen Dog i DJ Muggs przyznawali się do swoich fascynacji ciężkimi gitarowymi brzmieniami i chętnie współpracowali z reprezentantami sceny hardcore’owej. Nie bez kozery na kultowym soundtracku do filmu Judgment Night pojawiają się oni w aż dwóch numerach – nagranym wraz z Sonic Youth I Love You Mary Jane i zrealizowanym wspólnie z Pearl Jam Real Thing. Nie bez powodu współpracowali z takimi składami, jak Biohazard czy Kottonmouth Kings. I nie bez znaczenia jest też w tym względzie to, że swój singlowy numer z piątej płyty nagrali w dwóch wersjach – (Rap) Superstar i (Rock) Superstar.
To właśnie miłość do ostrych riffów i moshpitowej energii rockowych koncertów skłoniła ich zapewne, by skaperować do składu perkusistę – Ericka Bobo Correę. I to też ona zaprowadziła ich na manowce, kiedy samplowali The Clash w swoim równie hitowym, jak tandetnym numerze What’s Your Number?. I choć nie zawsze tego typu crossovery wychodziły im na dobre, to ich zasługi dla ukonstytuowania całego rap-core’owego, czy też później nu-metalowego, nurtu są nie do przecenienia. A otwartość, z jaką podchodzili do tego typu międzygatunkowych mezaliansów, miała też zapewne wpływ na to, jak chętnie w późniejszych latach współpracowali z różnej maści elektronicznymi producentami, spośród których należałoby wymienić na pewno Roniego Size’a i Rusko.
Can’t Get the Best of Me
Greatest Hits from the Bong, Super Hits, Collections, Strictly Hip Hop: The Best of Cypress Hill, The Essential Cypress Hill – kompilacji największych hitów dobywających się z Cyprysowego Wzgórza jest ogrom, jednak dla nas największą siłą B-Reala, Sen Doga, Muggsa i Bobo były zawsze pełne albumy, nie pojedyncze chwytliwe tune'y. Pomiędzy największymi szlagierami na każdej ich kolejnej płycie czaiły się bowiem prawdziwe perełki, a odsłuch ich albumów zawsze był niesamowicie klimatyczną podróżą. To właśnie w tych mniej znanych trackach tubalny głos Sen Doga wybrzmiewał bardziej dobitnie, talent B-Reala do pisania angażujących i obrazowych storytellingów błyszczał w pełnej krasie, a DJ Muggs mógł odpłynąć nieco dalej, w tak bliskie jego uszom psychodeliczne rejony. Spośród wszystkich składaków w dyskografii Cypress Hill najbliższy naszym odtwarzaczom jest więc krążek Unreleased and Revamped, a twórczości tegoż – najmniej zachodnio brzmiącego spośród wszystkich ówczesnych reprezentantów West Coastu – bandu zawsze najchętniej słuchamy w całości. Od pierwszych taktów intra, po ostatnie fazy sampla kończące każdy z ich pierwszych trzech, klasycznych albumów. W chmurach dymu, przy zgaszonym świetle, z basem rozkręconym do oporu.
Muggs is Dead
Gdy zapytamy jakiegokolwiek starego fana rapu o jego ulubionych producentów rapowych złotej ery, to pewnie zastanowi się czy na pierwszym miejscu dać DJ’a Premiera, czy Pete'a Rocka, a później w jakiej kolejności ustawić za nimi Large Professora, Diamonda D, Havoca czy RZĘ. Tymczasem obok Prince'a Paula DJ Muggs jest chyba najbardziej niedocenionym beatmakerem lat 90. A przecież to, co nazywamy dzisiaj boombapowym brzmieniem nigdy nie nabrałoby swojego ówczesnego kształtu, gdyby Lawrence Muggerud nie stworzył takich klasycznych bitów, jak Jump Around House of Pain, Time 4 Sum Aksion Redmana czy wszystkich singli z dwóch pierwszych albumów Cypress Hill. Te funkujące linie (kontra)basu, równie surowe jak skoczne bębny i dopalające całość wszelkiej maści dęciaki, piszczały czy gwizdki, to spadek po Muggsie, który w historii hip-hopu zapisał się złotymi literami. A do tego wypada dodać wywiedzioną z progresywnego rocka słabość do zwichniętych, psychodelicznych klimatów, zapożyczony z metalu ciężki, mroczny szlif i… wszystkie kolejne odsłony projektu Soul Assassins czy kolaboracyjny album z Trickym i Greasem.
O zasługach Muggeruda dla ewolucji, jakie przechodził rapowy sound w latach 90. najlepiej zresztą świadczy ilość hołdów, które od dekad już składają mu w swoich produkcjach wszelkiej maści światowi beatmakerzy. Spośród nich należałoby tu wymienić nasz lokalny smaczek, czyli dwa wydawnictwa cyprysowego alter-ego DJ’a Eproma - Sztigara Bonko. A sam Muggs znajduje się ostatnio w rewelacyjnej formie, o czym pisaliśmy tutaj. Zresztą Back in Black Cypress Hill to też taka płyta, jakiej oczekujemy od weteranów. Z klimatem, z pomysłem, bez dziaderskiego odcinania kuponów.
Komentarze 0