W zeszły weekend żadna defensywa w Hiszpanii nie rozegrała tak złego spotkania jak Sevilla z Barceloną, gdy piłkarze Julena Lopeteguiego stracili trzy gole, a powinni znacznie więcej. W sobotę terroryzował ich Robert Lewandowski, we wtorek Erling Haaland. I mimo wzorowej atmosfery na Estadio Ramon Sanchez Pizjuan, w czerwonej części miasta wylewa się gigantyczna frustracja. 1/12 punktów i dwanaście straconych bramek nie przystoi drużynie z poziomu Champions League. Logika nakazuje cierpliwość, aby przebudowana drużyna złapała odpowiednie flow, ale instynkt podpowiada, że trzeba spoglądać w kalendarz i zastanawiać się, kiedy Sevilla poszuka trzęsienia ziemi.
Nikogo nie dziwi, że w ciągu czterech dni Sevilla poległa z Manchesterem City oraz rozpędzoną Barceloną. To powinno być wliczone w koszty trudnego terminarza. Bardziej niepokoi jednak, kiedy drużyna grającą i aspirująca o Ligę Mistrzów traci siedem bramek w obu spotkaniach, a powinna znacznie więcej. Z Katalończykami mogła przegrać nawet trzy razy wyżej, a z Anglikami dwa razy wyżej. To były testy najwyższej próby, lecz pokazujące, ile takiej marce jak Sevilli brakuje do futbolu z pierwszego szeregu.
Doświadczony Fernando oraz młodziutki Tanguy Nianzou dostali lekcję futbolu od Roberta Lewandowskiego. Podobnie kilka dni później na tym samym obiekcie przetestował ich Erling Haaland, chociaż wtedy już na stoperze musiał się siłować z nim 20-letni wychowanek José Ángel Carmona. W obu przypadkach Andaluzyjczycy próbowali odwrócić złą kartę, ale mieli paliwo na co najwyżej 20-30 minut. Później tylko wyciągali piłkę z siatki, a z trybun niosły się krzyki nawołujące do dymisji Julena Lopeteguiego.
Sam szkoleniowiec nie ponosi pełni winy za ten stan rzeczy. Jest nieco ofiarą całego letniego zamieszania, gdy Sevilla wyprzedała podstawowy i fundamentalny duet stoperów w postaci Julesa Kounde i Diego Carlosa. Cała przebudowa wygląda na grubymi nićmi szytą. Isco raz Adnan Januzaj nie przeszli okresu przygotowawczego, Kasper Dolberg został sprowadzony bardziej jako napastnik na sztukę, Marcao jeszcze nie zadebiutował przez kontuzję, a 20-letni Nianzou zbierający ochłapy w Bundeslidze przez trzy sezony musi z miejsca wziąć odpowiedzialność za całą obronę.
Jeśli porównamy zmiany kadrowe pozycja po pozycji, Sevilla po prostu jest słabszą drużyną. A do tego czuć, że brakuje tam zarówno chemii, jak i pewności siebie, o jaką Julen Lopetegui walczy. Prawda jest taka, że to Monchi wykonał gorszą robotę niż zwykle. Być może za kilka miesięcy ta kadra zacznie nadawać na tych samych falach. Jak sam ironicznie powiedział: „Z upływem sezonu Jesus Navas będzie wydawał się piękniejszy, Papu Gomez wyższy, a En Nesyri zyska więcej włosów”. Ale na ten moment frustracja w dzielnicy Nervión jest potężna. I kibice domagają się głowy trenera albo preydenta. Monchi jest dla nich zbyt ważną postacią, nietykalną, o statusie legendy, więc na niego nikt nie chce podnieść ręki. Ale w rzeczywistości to do jego koszyka lądują błędy początku sezonu.
Nikt nie wymaga od Sevilli, aby zatrzymywała Erlinga Haalanda, Kevina De Bruyne czy Bernardo Silvę, bo to potrafią nieliczni. Ale jest źle, kiedy przegrywa z Osasuną i beniaminkiem Cadizem, a jedyny jak dotąd punkt ugrywa na Realu Valladolid dopiero przystosowującym się do poziomu najwyższej ligi. Do przerwy na reprezentację Lopeteguiego czeka kilka finałów. I wszystkie na wyjeździe z dala od Sewilli. Lekarstwem mogą być wyjazdy na Espanyol, na Kopenhagę w Lidze Mistrzów albo na rozpędzony Villarreal. Po przerwie na kadrę terminarz nie oszczędza, bo już czekają Atletico, dwukrotnie Borussia Dortmund i Athletic.
Nikogo nie zdziwi, jeśli w październiku Sevilla będzie miała już nowego szkoleniowca. Nawet jeśli nie jest to wina Julena Lopeteguiego, który wygrał Ligę Europy i historycznie trzy razy z rzędu awansował do Champions League. Czasem trenerzy bywają zakładnikami swojego sukcesu albo tego, że nie zeszli ze sceny niepokonani we właściwym momencie. Ten związek na poziomie emocjonalnym i energicznym bardzo szybko się wyczerpuje. I chociaż zasługi oraz logika nakazują pozwolić Julenowi pracować, w piłce zawsze trzeba szukać kozłów ofiarnych, aby wprowadzić nową motywację i energię do szatni.
Gra Monchiego na ryzyku może przestać się opłacać. Funkcjonowanie na większych wydatkach niż przychodach również, zakładając regularną sprzedaż piłkarzy. Słynny dyrektor sportowy może opowiadać, że każdy podziwia model Sevilli, bo tak w rzeczywistości jest, ale każda formuła ma swoją datę ważności. Jeśli tak dalej pójdzie, Monchi będzie się zabierał za sprzątanie i masowe oszczędności, które już teraz wprowadza. Czasem nie sprzyja terminarz, czasem przespane lato, ale prędzej niż później w Sewilli zapowiada się trzęsienie ziemi. Może nie takie jak w Chelsea, bo tu sygnałów alarmowych jest zdecydowanie więcej, ale równie mocne.