Z jednej strony szkoda, że nie możemy go obejrzeć na kinowym ekranie, bo natężenie barw i dźwięków jest tu obezwładniające. Z drugiej - to hołd złożony tanim filmom sensacyjnym ery video. A te nierozerwalnie łączą się z domowymi seansami.
I tak naprawdę nie wiadomo, co o Uncut Gems (polski tytuł - Nieoszlifowane diamenty) napisać, żeby nie pozbawić was przyjemności z oglądania. Im mniej wiecie o filmie, tym lepiej. Ale spróbujmy.
Na pierwszym planie jest tu Howard Ratner, żydowski jubiler z nieprawdopodobną umiejętnością do ładowania się w kłopoty. Hołdując zasadzie na przypale albo wcale Ratner zdradza żonę, przepuszcza pieniądze na zakłady bukmacherskie, pakuje się w przeróżne interesy z szemranymi typami... Ten typ tak ma - trudno nie odnieść wrażenia, że to jedna z tych osób, które potrafiłyby zepsuć nawet stalową kulę. Jednak cały czas udaje mu się utrzymać na powierzchni, chociaż lawiruje coraz mocniej. Zwłaszcza gdy do jego sklepu puka koszykarz Kevin Garnett (grający samego siebie) i jego świta. I tak uruchamia tornado, w którym znajdzie się miejsce i dla zakładów na mecze NBA, i mistycznego, afrykańskiego kamienia, i podejrzanych deali o wielką stawkę, i The Weeknda (również grającego samego siebie).
Uncut Gems to kolejna odsłona nowojorskich opowieści braci Benny'ego i Josha Safdie. Reżyserski tandem uwielbia stawiać swoich bohaterów w sytuacjach praktycznie bez wyjścia; w poprzednim Good Time była to historia fatalnego napadu, w Bóg wie co - uzależnienie od heroiny i straceńcza miłość. Do tego postacie nie grzeszą rozsądkiem, w imię własnych słabości popełniając wszystkie możliwe błędy, jakie tylko uda się popełnić. U Ratnera to przede wszystkim uzależnienie od pieniądza, nawet jeśli te znajdują się w jego rękach tylko przez moment, bo do głosu dochodzi drugi narkotyk - hazard. I właśnie nieoczywisty pierwszy plan sprawiają, że te filmy ogląda się tak świeżo. Poza tym niesłychana dynamika i wyjątkowe zdjęcia; dawno nikt tak pięknie nie portretował w kinie nocnej metropolii, a Uncut Gems jest krzyżówką Nicolasa Windinga Refna, Martina Scorsese i kina sensacyjnego z kaset VHS; dystans braci do sztuki najlepiej podkreśla wybór zamykającego film utworu.
Ale nie to jest najlepsze. Nie pamiętamy produkcji, w której natężenie dźwięków i obrazów byłoby tak intensywne; są sceny, w których bracia Safdie dosłownie nakładają na siebie kilka ścieżek dialogowych i elektroniczny (świetny!) soundtrack Daniela Lopatina. Kakofonia niesamowita, ale z uzasadnieniem; to wszystko ma symbolizować chaos w głowie głównego bohatera, zmuszonego do życia na krawędzi, od decyzji do decyzji. A propos Howarda Ratnera - wszyscy chwalą grającego go Adama Sandlera, chwalimy i my, bo niegdysiejszy bóg złej komedii pokazał po raz kolejny, że gdy tylko ma coś poważnego do zagrania (Punch-Drunk Love Paula Thomasa Andersona czy Opowieści o rodzinie Meyerowitz Noaha Baumbacha), robi to doskonale. Tu jest jadącym po bandzie, ograniczonym wariatem, robi złe rzeczy i trudno mu kibicować, a jednak z jakiegoś powodu właśnie to robimy. Ma Ratner na ekranie rys swojskiego cwaniury, postępującego w myśl zasady Frostiego Rege: nie pasuje cena? To zawsze może być drożej. Niby Brooklyn, a trochę jak na prowincji u Smarzowskiego.
Coś nam się wydaje, że długo poczekamy na lepszą produkcję od Netflixa.