Rozczarowani będą ci, którzy spodziewali się po filmie Macieja Bochniaka z Maciejem Musiałowskim polskiej 8 Mili. To raczej Bracia Safdie po roku w Krakowie z dialogami pisanymi na zasadzie powiedz coś po ulicznemu.
Diego (Musiałowski) to chłopak, który swoje przeżył, ale po odwyku naprostował się i sfokusował na nagraniu rapowego albumu. Problem w tym, że nagrywa go razem z Mąką (Michał Sikorski) – koleżką z niezwykłym talentem do pakowania się w kłopoty. Raz skroi więc mikrofon ze studia, a innym razem za bardzo zakręci się na ruletce.
Właśnie u jego boku Diego ląduje z kontrabandą na Słowacji, gdzie lokalny ekscentryk z półświatka oferuje mu interes życia. Trzeba tylko na szybko ogarnąć kilo koksu. Ale z tym przedsięwzięciem jest jak z bagnem – im gwałtowniejsze ruchy wykonuje bohater, tym głębiej się w nie zapada. A jego sytuacji nie poprawia romans z influencerką Miki (Nel Kaczmarek), która jest dziewczyną zakapiora Batona (Filip Lipiecki).
Jak Maciej Musiałowski gościł w programie u Vanessy Aleksander, można było z jego słów wyczytać, że zaangażował się w coś na kształt pamiętnego debiutu Eminema na wielkim ekranie. Zanim podjąłem się filmu powiedziałem, że nigdy w życiu nie chcę być aktorem, grającym rapera. Jeżeli miałem to zrobił, chciałem jak najszybciej wkleić się w ten świat – tłumaczył, dodając przy tym coś tam o freestyle'owaniu na streecie i rapie jako przepływie czystej energii.
Tymczasem ten rap we Freestyle'u nie odgrywa roli pierwszoplanowej. Stanowi raczej przyczynę, motywator albo pretekst; muzykę tła. W sumie – całe szczęście. Choć też nie brudzi rąk, co jest zasługą m.in. Alicka z Ćpaj Stajlu, który wziął pod skrzydła aktora-dandysa, zaczytanego na co dzień w Hemingwayu. I to bynajmniej nie Taco.
Musiałowski wspominał w movie:my, że kiedy pojechał do Krakowa w ramach przygotowań do roli, aż zakręciło mu się w głowie od undergroundu. Ale zakręcić w głowie to się może przede wszystkim widzom od natężenia akcji, której pod korek zapisali w scenariuszu Maciej Bohniak i Sławomir Shuty (Paszport Polityki za Zwał). We Freestyle'u dzieje się bardzo dużo – często jednak zbyt niedorzecznie, żeby przejść nad tym do porządku dziennego nawet w konwencji rapowego kryminału. Weźmy choćby tę scenę, jak Diego robi show na spotkaniu wierchuszki krakowskiego świata przestępczego; wywala na stół samarę; pertraktuje z bonzem, który ma na głowie sieć nocnych klubów w sprawie towaru za śmieszne dwieście koła; wygłasza mu mowę motywacyjną. W pamiętnej scenie ze Ślepnąc od świateł Dario Jana Frycza dał przykład, jak w najlepszym przypadku zostałaby rozliczony taki nietakt.
Ewidentnie była tu ambicja nawiązania do stylówy Good Time czy Uncut Gems, ale bracia Safdie to wybitni storytellerzy i mistrzowie dramaturgii, którzy mają jeszcze ten dar, że kryminalne fantazje snują z nienachalnym humorem. A Bohniak zrobił film, który sam siebie traktuje bardzo poważnie – mimo, że fabuły prowadzonej w zawrotnym tempie nie za bardzo da się traktować poważnie i nie za bardzo poważnie da się traktować slang w dialogach. Może więc Musiałowski – sklejony z postacią, przekonujący w metamorfozie – dwoić się i troić jako Diego, ale znajduje się trochę w sytuacji Wojciecha Szczęsnego w meczu z Argentyną.
Ciąży generalnie nad naszym kinem sensacyjnym jakieś fatum. Ponownie nawiązując do futbolu – przypominające klątwę Antoniego Piechniczka i Zbigniewa Bońka, którzy w 1986 roku przeklęli naszą kadrę na 16 lat. Nie doczekaliśmy się więc dotąd godnego następcy Władysława Pasikowskiego, gatunek w odbiorze masowym ma gębę Patryka Vegi, a święto lasu celebrujemy przy każdej premierze, która nie wypada szczególnie cringe'owo. Freestyle? Nie jest ani nicest, ani worst.
Komentarze 0