„Furiosa” nie powinna była w ogóle powstać (RECENZJA)

furiosa
fot. kadr z filmu "Furiosa"

Widzieliśmy już kolejną część głośnej sagi Mad Max autorstwa George’a Millera.

Artykuł pierwotnie ukazał się 21 maja 2024 roku

Co to był za seans! Michał Walkiewicz pisał na Filmwebie o poemacie destrukcji, bo rzeczywiście, George Miller przy użyciu ryku silników i odgłosów uderzeń metalu o metal ułożył sobie na stare lata nowy autorski język artystyczny. Oglądało się to jak sen dzieciaka marzącego o apokalipsie; dziwaczny teatrzyk z powykręcanymi postaciami jako emanacją lęków przed nowym, upiornym światem. Nikt nigdy nie przeciął tak mocno blockbustera z eksperymentem, arthouse’u z B-klasowym zabili go i uciekł. Miller na serio dotknął rąbka szaty Absolutu.

Oczywiście – mówimy cały czas o Mad Maxie: Fury Road. Którym Furiosa trochę chce być, a trochę niekoniecznie.

Tak źle, tak niedobrze

I pies jest pogrzebany w samym pomyśle. Obojętnie, od jakiej strony George Miller by nie ugryzł kolejnej części sagi Mad Max, wyszłoby źle. Gdyby poszedł w kontynuację superefektownego, tańczonego w kałużach benzyny baletu zemsty, rozpisanego jak w Fury Road, zaraz byłyby zarzuty o zjadanie własnego ogona. Gdyby zrobił z Furiosy kino nieco bardziej konwencjonalne, ludzie narzekaliby, że nie jest tak, jak w poprzedniej części. W sumie to reżyser wybrnął z tego dość sprytnie – połączył po prostu obie te szkoły.

furiosa
fot. kadr z filmu "Furiosa"

Natomiast czerwona lampka zapala się już na samym początku, kiedy głos z offu składa nam raport o stanie świata – generalnie to ludzie ludziom zgotowali ten los, ale atmosfera złowieszczego patosu, w jaką wprowadza Miller, przyprawia o dreszcze; facet mógł zwyczajnie przedawkować Biblię przed wejściem na plan. Szczęśliwie, choć ryzyko istniało, nikt tu nie bawi się w postapokaliptyczny Stary Testament. Biblijnym Edenem nie jest Zielone Miejsce Wielu Matek, gdzie mała Furiosa zrywa z drzewa owoc, by po chwili paść ofiarą porywaczy. Stawką jest bowiem walka o władzę na Pustkowiach. Najważniejszymi graczami – znany z poprzedniej części Immortan Joe (Lachy Hulme, który zastąpił w tej roli zmarłego w 2020 roku Hugha Keays-Byrne’a) i Dementus (Chris Hemsworth). A gdzieś w tym wszystkim mogłoby odbywać się dojrzewanie Furiosy, bo akcja rozgrywa się na przestrzeni piętnastu lat, gdyby tylko reżyser chciał dać jej pierwszy plan.

Są momenty. I są momenty do wycięcia

Tymczasem, trochę wbrew tytułowi, główną bohaterką jest nie ona, a walka Dementusa z Immortan Joem, rozpisana przez George’a Millera na pięć aktów; walka, w którą pokątnie wpisuje się jej prywatna wendetta. Co poniekąd nadaje Furiosie serialowego sznytu, ale przede wszystkim stanowi projekcję świata, którego drobną namiastkę widzieliśmy w Fury Road. Furiosa objaśnia, nie zadaje pytań. Jest epicka, nie surowa jak poprzednia część, w której fabuła szła od punktu a do punktu b. Tu ten schemat toczy się na przestrzeni konkretnych epizodów, z których najmocniej wyróżnia się znakomita, kilkunastominutowa scena konwoju, tętniąca dokładnie tymi emocjami, co poprzednia część sagi. Choćby dla tego kwadransa warto przemęczyć się przez dwie i pół godziny projekcji.

furiosa
fot. kadr z filmu "Furiosa"

Z której spokojnie dałoby się sporo wyciąć. Cała historia dzieciństwa Furiosy jest nazbyt konwencjonalna na reżyserskie możliwości George’a Millera. Serio – to naprawdę mógł nakręcić nawet wyrobnik z półki Jona Favreau. Druga sprawa – Dementus. Im mniej na ekranie Chrisa Hemswortha, który ewidentnie nie wyszedł jeszcze z MCU, tym lepiej; nieznośna jest ta jego satyryczna maniera, przez co chłop, mający być wcieleniem najczystszego zła, sprawia wrażenie wklejonego z innego filmu. Zresztą aktorsko Furiosa nie powala, choć ciekawa jest ta chemia między główną bohaterką (jadąca przez pół filmu na tym samym grymasie Anya Taylor-Joy) i Praetorian Jackiem (Tom Burke), oparta na minimalizmie: pojedynczych spojrzeniach, gestach czy po prostu wzajemnym asekurowaniu się podczas rozwałki. Tak – w spin-offie znalazło się nawet miejsce na miłość, oczywiście systematycznie zagłuszaną przez ryk turbin.

Narzekamy, a przecież to dalej półka wyżej niż reszta blockbusterów. Spowszedniała już millerowska wizja świata jako przerażającego Pustkowia, pełnego furiatów, odszczepieńców, albo najczęściej zwykłych chciwców. Tymczasem George Miller dalej pokazuje rozkład świata jak nikt inny, z piaskiem pod oczyma i wszechobecnym odorem spalin. Jest realistyczny, a przy tym nie udaje, że sam kreuje swoje uniwersum od podstaw. Gdyby Furiosa powstała w świecie bez Fury Road, rozmowa byłaby inna. A tak pojawia się pytanie – czy w ogóle powinna powstać? Ta historia nie potrzebowała dodatkowych didaskaliów, bo od której strony by nie podejść, i tak wyszłoby rozczarowująco.

Zobacz także:

Obejrzeliśmy „Civil War”, pierwszy blockbuster od A24

„Problem trzech ciał”: ważny serial, który wpadł w pułapkę chaosu (RECENZJA)

Widzieliśmy już „Fallout”. I chyba wrócimy do gry (RECENZJA)

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.
Komentarze 0