Dopiero w niedzielę wskazywaliśmy dziesięć tytułów z samego grzbietu nowej fali horrorów, a w międzyczasie na ekrany trafiła kolejna produkcja, której twórcy wyłamują szlaban na gatunkowej granicy. Opętanie au rebours (copywrite - Bartek Czartoryski)? Praktyczny brak antagonisty? Nie widzieliście jeszcze czegoś takiego jak Saint Maud!
Reżyserski debiut zaledwie trzydziestoletniej Rose Glass ze stajni A24 (m.in. Moonlight, Midsommar, Uncut Gems) jest przy tym kameralną i wsobną projekcją, a spektakularne środki charakterystyczne dla kina z dreszczykiem zostają tutaj sprowadozne do absolutnego minimum. Wraz z napisami końcowymi widz zostaje wręcz postawiony przed pytaniem: czy Saint Maud to jeszcze horror, czy może już dramatyczne studium religijnej ekstazy prowadzącej do szaleństwa?
Maud jest młodą pielęgniarką paliatywną i nawróconą chrześcijanką, która w żywej wierze znalazła ucieczkę od traum z przeszłości. Konstruując tę postać, Glass odnosi się bezpośrednio do figury Marii Magdaleny, czego nie trzeba się nawet specjalnie domyślać, gdyż hiperlink dostajemy na tacy w jednej z symbolicznych scen. Dziewczyna zostaje zatrudniona w nadmorskiej posiadłości choreografki, umierajacej na raka. Jako gorliwa neofitka, popada w obsesję walki o duszę swojej pacjentki.
Relacja zjawiskowo niepokojącą Maud (Morfydd Clark) z ekscentyczną Amandą (Jennifer Ehle jak młoda Meryl Streep) prowadzona jest niespiesznie, ale na najwyższym poziomie intensywności. Główna bohaterka z każdą chwilą coraz bardziej poddaje się duchowej euforii, która prowadzi ją do stanów, przypominających to, co działo się z Isabelle Adjani w Opętaniu Żuławskiego. Dochodzi więc do redefinicji tradycyjnej emblematyki horroru, a cały suspens zbudowany zostaje na niedopowiedzeniach i zatarciu granicy między sacrum i profanum; rzeczywistością pozamaterialną i rzeczywistością realną. Siła oddziaływania tego obrazu jest tym większa, że dominują wąskie kadry, a kiedy już akcja przenosi się na zewnątrz - toczy się w szaroburej mieścinie nad Morzem Północnym.
- Cały pomysł Dziecka Rosemary kłócił się z moją racjonalną wizją świata. Aby więc film stał się wiarygodny, postanowiłem zastosować pewien wybieg: dopuścić interpretację, że nadprzyrodzone przeżycia Rosemary są wytworem jej wyobraźni. Cała historia oglądana z jej punktu widzenia mogła wydawać się jedynie ciągiem koszmarnych zbiegów okoliczności, produktem rozgorączkowanej fantazji bohaterki – pisał Roman Polański o swoim patencie na kultową ekranizację powieści Iry Levina. Rose Glass jest w swoim podejściu jeszcze bardziej wywrotowa. O ile w filmie polskiego reżysera z 1968 roku mieliśmy Johna Cassavetesa zblatowanego z diabolicznymi sąsiadami - w Saint Maud nie ma wyraźnie zarysowanej wrogiej siły. Z tego dałoby się właściwie zrobić teatralny monodram, poświęcony nakręcającej się spirali wiary.
Ponad pięćdziesiat lat temu Polański podjął także odważną decyzję, by nie ukazywać oblicza nowonarodzonego antychrysta. Glass długo ucieka od dosłowności, ale ostatecznie porywa się i na jumpscare'y, i wizualne rozwiązania, które w pewnym stopniu naruszają subtelną, metaforyczną tkankę jej narracji. Ale zakończenie - mimo narzekań, na niezbyt otwarty charakter - to jest ogień! Zresztą - cały obraz jako polemika z fanatyzmem i kolejny kobiecy statement w obrębie gatunku, który przez lata był niemal całkowicie zmaskulinizowany - może być znacznie ważniejszym tekstem kultury, niż się z pozoru wydaje.
- Określanie Saint Maud mianem horroru nie jest niewłaściwe, chociaż mam wrażenie, że jest zbyt oparte na szufladkowaniu. Dużo czasu zajęło mi przekonywanie mojej mamy do tego, żeby obejrzała ten film, bo nie lubi horrorów. Kiedy tylko słyszy o tym gatunku, staje się niechętna. Mam wrażenie, że takie przyporządkowania mogą być problematyczne, bo ta produkcja mówi o bardzo wielu rzeczach. Być może nie jest to na pierwszy rzut oka zauważalne, ale opowiada o zdrowiu psychicznym, służbie medycznej i samotności. Portretuje głęboki smutek kogoś, kto jest zagubiony, szuka przyjaźni albo żyje w odosobnieniu. Wreszcie to historia oscylująca wokół religii i ortodoksyjnej wiary, ale nie w komentatorskim, polemicznym stylu. Kiedy zsumujemy te wszystkie rzeczy, okaże się, że Saint Maud jest dramatem z elementami horroru - podsumowywał tę wieloznaczność kompozytor ścieżki dźwiękowej, Adam Janota Bzowski w rozmowie z dziennikarzem Papaya.Rocks.
Teraz możecie obejrzeć ten film w kinach. Łapcie go szybko!