Trudno nie odnotować nadejścia kolejnej złotej ery kina z dreszczykiem, dlatego postanowiliśmy zewrzeć szyki i wyselekcjonować to, co na przestrzeni minionej dekady ten gatunek miał najciekawszego do zaproponowania.
Artykuł pierwotnie ukazał się w maju 2022 roku
Polski akcentem jest tutaj Demon. Marcin Wrona zbudował swoje dzieło życia na polskich leitmotivach; na romantycznej spuściźnie, ludowym brutalizmie i niezaleczonych ranach polsko-żydowskiej przeszłości. Podobnie jak Wajda i Smarzowski zabiera widza na wesele, ale wybija na pierwszy plan narodowe traumy, bo jest i odkopany szkielet kobiety, i majaki w jidysz, i wypierana historia, która zaczyna rezonować w nadnaturalny sposób. Rzeczywistość realna dopisała do tego filmu ponury epilog. Podczas festiwalu w Gdyni, gdzie produkcja startowała w konkursie głównym, 42-letni reżyser popełnił samobójstwo w pokoju hotelowym. Często czułeś, że Wrona miał w sobie tę inną, zagadkową stronę, której nie lubił pokazywać? – zapytał miesiąc później odtwórcę głównej roli w Demonie, Itaya Tirana – Paweł T. Felis na łamach Gazety Wyborczej. Każdy z nas ma. Ale Marcin miał coś jeszcze – odwagę, żeby się z tym zmierzyć. Bo tylko ktoś naprawdę odważny i wrażliwy mógł do tego piekła zejść i zrobić o tym film – odpowiedział izraelski aktor.
„Suspiria” (2018)
Porywając się na klasyczny horror Dario Argento, Luca Guadagnino dokonał podobnego świętokradztwa jak gdyby – zachowując odpowiednie proporcje – Banksy zabrał się za malowanie Kaplicy Sykstyńskiej. Albo – Kendrick podjął się nagrania na nowo All Eyez on Me. I włoski reżyser od Call Me by Your Name musiał odczuwać ciśnienie jak na dnie Rowu Mariańskiego skoro na wejście ogłosił, że jego interpretacja ma być raczej hołdem niż remakiem.
Opowieść o amerykańskiej tancerce, która dostaje się do szkoły baletowej w RFN-ie, by odkryć mroczne sekrety prestiżowej placówki – Guadagnino wraz ze scenarzystą Davide Kajganichem osadził w Berlinie czasów Niemieckej jesieni. Współczesna Suspiria toczy się więc w cieniu terroru Frakcji Czerwonej Armii; odmalowywana w szarościach modernistycznej architektury, uginająca się pod ciężarem wojennych wspomnień. Jak celnie odnotował Łukasz Muszyński w recenzji dla Filmwebu – powstał w ten sposób przestylizowany, skąpany we krwi bad trip o matriarchacie. Opętanie spotyka tu Climax przy wtórze wybitnej ścieżki dźwiękowej Thoma Yorke'a. Można nie lubić, nie można nie szanować tego zamachu na gatunkowe comfort zone.
„Men” (2022)
Alexa Garlanda w filmie Ex Machina wykorzystywał sci-fi, stawiając pytania o istotę człowieczeństwa. Tym razem – po Annihilation – straszy patriarchatem. Wiwisekcja męskości to dla niego nie pierwszyzna, ale – jak mówił w rozmowie z Entertainment Weekly – tym razem chciał zrobić to bez owijania w bawełnę. Screw it, I'm just gonna go straight into this. Świadczy o tym zresztą sam tytuł. Od razu ruszyła więc lawina pytań: czy Men jest komentarzem reżysera w sprawie #MeToo?; czy należy definiować ten film jako horror feministyczny? Jest tu pięciusetletnia posiadłość, ekscentryczna społeczność brytyjskiej prowincji, upiory zrodzone z traumy, zjawiskowa scenografia i sugestywna muzyka od Bena Salisbury i Geoffa Barrowa (Portishead)… Naszą recenzję znajdziecie tutaj.
„Midsommar” (2019)
Ari to jest kocur, Ari znalazł sposób, żeby miejsce na Parnasie sztuki filmowej zapewnić sobie, kultywując działkę traktowaną dość powszechnie jako gorszy sort. Dlatego do naszego zestawienia trafił aż dwukrotnie. Zacznijmy od Midsommar. W tej halucynacji o wyprawie amerykańskiej młodzieży na nordycką Noc Kupały ponownie igra z gatunkami, serwując przy tym folklorystyczno-kwasiarskie igrzyska. Zajmuje w ten sposób miejsce przy stole z najwybitniejszymi wizjonerami kina, którym udało się wypracować autorski kod wizualny. Jak Terry Gilliam, Quentin Tarantino, Wes Anderson czy Gaspar Noe. Dodajmy jednak klasyczny polski akcent - w Midsommar robi to do spóły z polskim operatorem, Pawłem Pogorzelskim.
W biały dzień na rozbiegówce wydaje się karkołomną próbą połączenia ognia z wodą – psychologicznej wiwisekcji Dani Ardor (Florence Pugh) z wątkiem obyczajowym, który obejmuje jej relacje z chłopakiem (Christian Hughes) oraz wycieczkę do Szwecji w gronie znajomych. Tam wszystko skręca już w kierunku slashera, zamienionego przez amerykańskiego reżysera w kataryczne inferno. Mindfuck pogłębiony zostaje ponadto za sprawą złamania jednej z podstawowych reguł stylu. Tutaj karuzela okropieństw kręci się w pełnym słońcu! Równocześnie mnożą się fundamentalne pytania: czy ten film stanowi metaforę procesu żałoby? Wieszczy kres patriarchatu? Dekonstruuje dramat rozstania? No i dlaczego The Haxan Cloak nie dostał Oscara za soundtrack?
„Mandy” (2018)
Na początku wieku Grecy mieli Nikopolidisa, Delasa i Seitaridisa. Później za sprawą Kła światu objawił się Lantimos, który stopniowo zaczął coraz bardziej rozpychać się w Hollywood. Panos Cosmatos to jeszcze nie ten rozmiar kapelusza, ale na wysokości Beyond the Black Rainbow i Mandy - parafrazując klasyka – ładnie przedstawił się przed milionami widzów. No – może przed tysiącami...
Jego ostatni film to mokry sen fanatyka Martwego zła, który zrobił opowieść o zemście, podlaną wywarem z psylocybów. Protagonistą jest człowiek-mem Nicolas Cage, przeciwnikami – karykaturalny lider hipisowskiej sekty Jeremiah Sand i motocyklowy gang z piełka rodem, a do tego dochodzi ekstremalna ścieżka dźwiękowa z drone'ami i blackiem od Jóhanna Jóhannssona i Stephena O’Malleya z Sunn O))) oraz wizualne szaleństwo, o którym Cosmatos powiedział: I Wanted to Create Something Like a Heavy Metal Album Cover from the ’70s. Jego ojciec reżyserował Rambo II, ale dopiero młody pokazał, co to masakra na ekranie. Mandy jest arcydziełem ery post-ironii, ale oglądacie to na własną odpowiedzialność.
„Lament” (2016)
Na kino południowokoreańskie światło reflektorów ścisłego mainstreamu padło ze zwielokrotnioną mocą wraz z Oscarem dla Parasite, ale oczy kinomanów od dawna były zwrócone w kierunku ojczyzny Park Chan-wooka. Tamtejszy przemysł filmowy zdążył przecież wyeksportować wcześniej Ujrzałem diabła, Trylogię zemsty, Służącą czy właśnie Lament.
Hong-jin Na zderza ze sobą ewangeliczną walkę dobra i zła z ludowymi wierzeniami Azji Wschodniej. Prowincjonalny policjant Jong-goo prowadzi śledztwo w sprawie tajemniczej zarazy, która zbiera śmiertelne żniwo w jego miasteczku, gdzie tylko zimno i pada, a duchowym autorytetem cieszy się szamrany szaman. Reżyserowi zdarza się puszczać oko do widza, ale napięcie rośnie z każdą chwilą, a plot twisty robią większe wrażenie niż w The Usual Suspects i Fight Clubie. Satanicznych pozycji w kanonie nie brakuje, ale Lament jest wyjątkowy pod tym względem, że uchyla drzwi w zachodnim kręgu cylilizacyjnym do uniwersum złowróżbnych klechd i bajań Dalekiego Wschodu.
„Hereditary” (2018)
Wiwisekcja rodzinnego dramatu czy sataniczny horror hołdujący Dziecku Rosemary i Omenowi? A co, jeśli powiemy, że jedno i drugie. Ari Aster zadebiutował tym filmem w imponującym stylu, zjadając na śniadanie większość indie-horrorowego towarzystwa. Ze świecą szukać bardziej przerażającego i przytłaczającego koszmaru, jak ten zaprezentowany w Hereditary.
Na papierze wygląda dość sztampowo: chorowite creepy dziecko, tajemnicze wydarzenia zaczynające się po śmierci babci, a to wszystko w raczej normalnej amerykańskiej rodzinie, borykającej się z problemami dnia codziennego.
Pisaliśmy o Colinie Stetsonie w kontekście nowej fali kompozytorów filmowych i podkreślimy to jeszcze raz: jego soundtrack do Hereditary jest wybitny i spokojnie może korespondować z muzyką Komedy w ponadczasowym filmie Romana Polańskiego.
„It Follows” (2014)
Jeden z pierwszych horrorów nowej fali, który przyciągnął naszą uwagę. Pokochaliśmy wajb w stylu VHS, będący amalgamatem najlepszych-najgorszych filmów z wypożyczalni. Trzeba przyznać, że David Robert Mitchell skleił z wielu klasycznych skrawków wyjątkowo oryginalny film. Wystarczy powiedzieć, że fabuła oparta jest na klątwie, którą można przekazać innej osobie jedynie za pośrednictwem stosunku seksualnego. I nagle studenciarskie powiedzonko syf, kiła i mogiła nabiera zupełnie innego wydźwięku.
Podobnie z soundtrackiem autorstwa Disasterpeace, który brzmi jak mocna inspiracja dla tego, co zrobili Michael Stein i Kyle Dixon w późniejszym Stranger Things. Tajemniczy nastrój, dźwięki kojarzone z horrorami klasy B i ewidentna miłość do estetyki Johna Carpentera.
„Get Out!” (2017)
Debiut Jordana Peela to bez wątpienia znamienny moment dla nowej fali horrorów. Przypomnijmy – czarnoskóry chłopak przyjeżdża ze swoją białą ukochaną do jej rodziców, którzy – to w zasadzie żaden spoiler – okazują się rasistowskimi fanatykami. White supremacy wjeżdża na maksa, a widz zostaje wciągnięty w wir nadprzyrodzonych wydarzeń.
I racja, Get Out! nie jest horrorem doskonałym, zdarza mu się zbytnia przewidywalność, a w pewnych momentach koszmar głównego bohatera przedstawiony jest w nazbyt groteskowy sposób. Zdecydowanie więcej tutaj klimatu Opowieści z krypty niż klaustrofobicznej atmosfery Dziecka Rosemary. Oczywiście, nie umniejsza to w żaden sposób wadze podejmowanego tematowi, jakim jest oczywista metafora dla panoszącego się w Ameryce (i na świecie) rasizmu.
Tak czy inaczej, jest to wyróżniające się na tle innych dzieło, a Oscar za scenariusz oryginalny (pierwszy w historii dla czarnoskórego twórcy) to w pełni zasłużona sprawa. Dorzućmy do tego sukces komercyjny - żaden film nie zarobił więcej hajsu (proporcjonalnie do budżetu) w 2017 roku: Get Out! został nakręcony za 4.5 mln $, a udało mu się zgarnąć ponad 250 mln $ zysku.
„The Witch” (2015)
Zanim Robert Eggers nakręcił falliczną fantazję o dwóch typach zamkniętych w latarni morskiej – przeraził nas przenikliwym chłodem The Witch. Akcja filmu dzieje się w Nowej Anglii, a w jej centrum znajduje się rodzina, która z religijnych pobudek zostaje skazana na banicję z purytańskiej kolonii. Poza murami osady zaczyna się podwójny koszmar tej wesołej gromadki: są zmuszeni do życia na własną rękę, a na domiar złego trafiają w objęcia nieczystych mocy.
Pod przykrywką ascetycznego horroru kryje się feministyczny manifest. O ile Lighthouse to dominacja męskiego pierwiastka, The Witch traktowało w pełni o sile kobiet. Eggers doskonale operuje napięciem i opiera fundamenty filmu na domysłach i strachu przed nieznanym. To lubimy.
„Raw” (2016)
Skoro mieliśmy horror feministyczny i antyrasistowski to nie mogliśmy nie wspomnieć o kolejnym budzącym emocje temacie – wegetarianizmie. W tym miejscu większość Konfederatów jest już zapewne czerwona z wściekłości. Czerwona jest też estetyka filmu Raw, którego polski tytuł przetłumaczono jeszcze dosadniej – Mięso. Ot, nastolatka, która nigdy nie skosztowała polędwicy trafia do szkoły weterynaryjnej z internatem i już na starcie okazuje się, że czeka ją ciężki okres.
Raw jest wariacją na temat filmów coming-of-age i pomimo obskurnej, zwariowanej estetyki – mówi o przyziemnych sprawach: buzująca seksualność, konfliktowi rówieśnicy i walka z poczuciem wykluczenia. Jest tu miejsce na inteligentny humor, jest miejsce na teenage drama, jest też śmiertelna powaga. No dobra, poza mniej oczywistymi wycieczkami jest to również brutalny i obrzydliwy horror kanibalistyczny.
Komentarze 0