Zapowiadał się kolejny bikini show, wyszedł wciągający, ale kontrowersyjny eksperyment. Czy pierwszy polski reality show Netfliksa to coś więcej niż guilty pleasure?
Jeśli ktoś w ostatnim czasie przypuszczał, że reality TV umrze śmiercią naturalną, to się mylił. Mało tego, racji nie ma także ten, kto uważa, że ta formuła ma najlepsze lata za sobą. Owszem, może się wydawać, że ten rodzaj show jest na wskroś millenijny. Że swoje największe triumfy święcił na początku tysiąclecia. Owszem, kolejne sezony Big Brothera, reaktywowane na różne sposoby, nie były tak szeroko dyskutowane jak te premierowe. A wiele formatów związanych z reality TV przesuwano z prime time’u na późniejsze godziny, albo do mniej popularnych stacji.
Mimo wszystko nadzieje związane z wyczerpaniem tej formuły są płonne. I można to śmiało stwierdzić w 2023 roku, czyli niemal ćwierć wieku od wyemitowania pierwszego programu z Wielkim Bratem w tytule. Czyli od tego czasu, gdy w 1999 roku w Holandii – kolebce tego typu programów – wielkie emocje budził telewizyjny eksperyment z zamknięciem grupy osób pod okiem kamer.
Czas reality
Niestety lub stety tak się składa, że okres popandemiczny obfitował w popkulturze w voyeuryzm. Sęk w tym, że przybierał zazwyczaj nowe, odświeżone oblicze. I mowa nie tylko o tym, co dzieje się w social mediach. Wystarczyć włączyć telewizor, wyłączyć myślenie – parafrazując klasyka. Przecież klasyczne kanały TV co rusz raczyły nas licznymi sezonami bikini show. Polsat miał Love Island. Wyspę Miłości, TVN 7 Hotel Paradise. Netflix z kolei serwował m.in. Too Hot to Handle, czyli swoistą grę dla gorących singli, której celem była – mimo wystawiania na pokusy – wstrzemięźliwość. Nawet TVP, wypełniając niszę dla starszych odbiorców, przygotowało intrygujące nie tylko dla nestorów Sanatorium miłości; show z seniorami poszukującymi miłosnych przygód podczas różnych wypraw. Jeśli dorzucimy do tego pomysły youtuberów z Ekipą Friza na czele, którzy zamykali się w luksusowych domach, by transmitować stamtąd kolejne challange'e, zrozumiemy jak bardzo piętno reality TV wciąż rzuca cień na rozrywkę.
Co najważniejsze, oglądalność owych eksperymentów dowodzi, że żelazo jest ciągle gorące. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nowy sezon Love Island za sprawą jednej z pierwszych decyzji nowego dyrektora Polsatu, Edwarda Miszczaka, został przesunięty do TV4. Ale to może świadczyć o znużeniu publiki akurat tą formułą. Bo patrząc na wyniki i buzz, jaki w social mediach wywołał nowy program Netfliksa bazujący na patencie kilka par i rajska wyspa, zrozumiemy jedno. Nasza chęć podglądania prowokowanych, ale – przynajmniej w teorii – prawdziwych dram jest niewyczerpalna. Kwestią jest tylko stawka.
I Love Never Lies – bo tak nazywa się wspomniany program bazujący na hiszpańskim odpowiedniku Amor con fianza – dowodzi, że stawka jest coraz wyższa. Tym razem jest nią wystawianie na próbę relatywnie długich stażem związków. A może jest czymś jeszcze bardziej ryzykownym? Na przykład manipulacją prowadząca do destrukcji relacji?
Emocje są nagie
Choć pierwszy odcinek Love Never Lies zapowiada się jak dobrze znana melodia dla starych wyjadaczy bikini show, z każdym kolejnym epizodem przekonujemy się, że mamy do czynienia z czymś cięższego kalibru. Bo znajome programy eksploatujące format randek dla pięknych i seksownych zamkniętych w rezydencji mogą być przewidywalne. Pomimo dram nie poruszają nas tak bardzo. W końcu w większości przedstawiają pozostawionych przed kamerami ludzi bez zobowiązań, którzy odhaczają tylko kolejne przygodne relacje lub krótkie związki. Być może nie warto bagatelizować i tej sytuacji – to przecież nie aktorzy, a uwaga, jaka na nich się skupia, jest ogromnym obciążeniem. Dowodem na to są choćby wyznania jednej z uczestniczek Hotelu Paradise, która opowiadała, że przez program leczy się psychiatrycznie. Ale show Netfliksa idzie jeszcze dalej niż polsatowskie czy tefałenowskie seriale reality tv. Bo czyni głównymi bohaterami i bohaterkami ludzi dzielących ze sobą wiele intymnych przeżyć. A potem – za zgodą, ale jednak – obnaża ich tajemnice, wystawiając jednocześnie partnerskie zaufanie na próbę.
Kłamstwo ma długie nogi?
Jak można streścić tę serię? Grecka wyspa, zamknięta przestrzeń, młodzi, szczupli, dobrze zbudowani oraz skupieni na wyglądzie i relacjach uczestnicy. A do tego szczerość. Jeśli mielibyśmy sięgać do uniwersum XXI-wiecznej telewizji, Love Never Lies to trochę skrzyżowanie Love Island z Momentem prawdy.
Dla przypomnienia, to drugie to kolumbijski format, który w latach 2009-10 był emitowany w polskiej wersji na antenie Polsatu z Zygmuntem Chajzerem w roli prowadzącego. Jego uczestnicy odpowiadali na różne pytania dotyczące życia prywatnego, i nie tylko. Ich odpowiedzi badano na oczach publiczności wariografem. W pierwszym polskim reality show Netfliksa zamiast wariografu mamy EyeDetect, czyli wykrywacz kłamstw nowej generacji. O ile pierwsze narzędzie monitoruje oddech czy aktywność naczyniowo-sercową, o tyle system amerykańskiej marki Converus analizuje reakcje źrenic, wspierając się algorytmami. Jak zapewniają sami producenci, EyeDetect, w przeciwieństwie do poligrafów bazujących na emocjach, rozszyfrowuje myślenie. Bo, żeby skłamać, należy bardziej wytężyć umysł. Z tym związek mają rozszerzające lub zwężające się źrenice.
The Washington Post podawał nawet przykład sprawy sądowej z Nowego Meksyku, w której wykorzystano ów system. John Real – trener-wolontariusz – był oskarżony w 2018 roku o zgwałcenie 14-letniej dziewczynki. Jego prawnik poprosił o skorzystanie z EyeDetect do przebadania swojego klienta. W rezultacie 5 z 12 przysięgłych zagłosowało za uniewinnieniem. Proces unieważniono.
Jednocześnie we wspomnianym artykule o sprawie sądowej z trackerem oczu w tle przytaczane są wypowiedzi psychologów. Nie wszyscy entuzjastycznie podchodzą do możliwości wykrywaczy kłamstw. Temat ludzkiej prawdomówności to bowiem zbyt skomplikowana i zniuansowana kwestia, żeby mogła oceniać ją maszyna wspierająca się bazą danych – twierdzą specjaliści. Mimo wszystko producent sprzętu gwarantuje skuteczność swojego systemu na poziomie 83-87%. Czyli nie stuprocentową – wbrew temu, co zapowiadała w programie prowadząca Maja Bohosiewicz. I o ile w przypadku pytań dotyczących prostych faktów, jak odbycie stosunku seksualnego z inną osobą niż z tą, z którą jest się w związku, sprawa nie wydaje się skomplikowana, o tyle wyniki dotyczące takich kwestii jak wartości budzą wątpliwości. Ciężko ufać zerojedynkowym ocenom analiz systemowych w przypadku pytań dotyczących tego, czy bardziej zależy nam na związku, czy na pieniądzach. A o to m.in. wypytywani są uczestnicy podczas monitorowania przez EyeDetect. To jednak tylko jeden z elementów show mających na celu podkopanie wiary w przetrwanie związku.
Jazda bez trzymanki
Twórcy zdecydowali się przede wszystkim na wciągającą dla widza formę konfrontacji. Uczestnicy są więc rozdzielani i parowani z innymi nowymi gośćmi programu, celowo dobranymi pod ich gust. A potem muszą meldować się na seansach, gdzie wyświetla się im krótkie wideo – sprytnie zmontowane ujęcia przedstawiające ich partnerów w jak najmniej korzystnym świetle. Jeśli nie dopuścili się zachowań wskazujących na chęć zdrady – przedstawia się ich towarzyskie wpadki lub niekorzystne wypowiedzi o partnerach. Dwa odcinki poprzedzające finał kumulują emocje i obfitują w zaskakujące zwroty wydarzeń – problem w tym, że zostawiają widza z moralnym kacem. Mały spoiler: tak, widzimy realne cierpienie osób, nurzających się w poczuciu upokorzenia na wieść o nieprzyjemnej prawdzie dotyczącej drugich połówek.
Wracając jeszcze do mechaniki show, jednym z ciekawszych rozwiązań Love Never Lies jest wykorzystanie schematu nawiązującego do jakże prężnie rozwijającego się na współczesnym rynku systemu subskrypcji. Nagrodą w programie są pieniądze, a możliwość obejrzenia bardziej mięsistych fragmentów ze swoim partnerem lub partnerką w roli głównej kosztuje uczestników odjęcie z całej puli konkretnej kwoty. Prowadząca nazywa takie wideo wersją premium – co z jednej strony bawi, a z drugiej pokazuje, że reality tv próbują odtwarzać świat nawet na gruncie formalnym.
Czemu nas to jara?
Czy tego rodzaju eksperyment, który porównuje się do słynnego eksperymentalnego więzienia Zimbardo (w końcu i ten był, jak później udowodniono, manipulowany), może uczyć czegoś wartościowego? Niektórzy z uczestników, co wiemy już po finale, uważają, że tak. I faktycznie, całość została tak poprowadzona do końca, że każda para wyciągnęła dla siebie jakiś wniosek. Albo przynajmniej jesteśmy w stanie uwierzyć, że tak się stało. Niektórzy zyskali pewność siebie i przekonanie o własnej wartości. Inni zrozumieli potrzeby partnerki. Uczestnicy sami zresztą chętnie hajpują intrygi na swój temat w mediach społecznościowych, podsycając je pytaniami o to, kto z nich przetrwał jako związek po emisji programu. No chyba, że i to mieli w kontrakcie. W każdym razie, jak ujawniał jeden z uczestników, Andrzej, nic nie było ustawione.
Rodzą się zatem pytania o konkluzje. Być może Love Never Lies to nie tylko kolejne telewizyjne guilty pleasure, a lekcja na temat związkowych problemów? Może to świetna ilustracja hipokryzji, ukazująca prawdę o zwykłej ludzkiej słabości, o którą rozbija się wyobrażenie o wielkiej miłości?
Jedno jest pewne: po raz kolejny rozrywka testuje nasze granice akceptacji, balansując na niebezpiecznych rejestrach. Na pewno z tej gry nie wycofa się Netflix, który, mimo że wytworzył nowy sposób konsumpcji treści, coraz bardziej upodabnia się do starych kanałów telewizji. W końcu chętnie inwestuje w lokalne produkcje, poszerzając w ten sposób ofertę. Czy zobaczymy tam wkrótce rodzime paradokumenty? Nie byłoby to zaskoczeniem. Ciekawsze wydaje się jednak samo poszerzanie ram reality tv. Sądząc po recepcji Love Never Lies w mediach może się paradoksalnie okazać, że wkrótce będziemy traktować ten rodzaj seriali z takim samą uwagą jak fabuły i dokumenty.
A fakt, że ludzie obnażają emocje na oczach milionów? No cóż. W końcu to samo codziennie robią w social mediach. Problem w tym, że tam zachowują nad swoim przekazem kontrolę, a w telewizji muszą zdać się na realizatorów i twórców. Oby ci nie posunęli się za daleko.
