Kulisy upadku Legii na dno. Zaglądamy do gabinetów mistrza – część I

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
1000x666.jpg
Grafika: Michał Kołodziej

Jak źle wyglądała współpraca Radosława Kucharskiego z Czesławem Michniewiczem? Czemu trener nie wetował piłkarzy i dowiadywał się o transferach dopiero z internetu? O jakich piłkarzy walczył były trener, na jakich konkretnie nazwiskach mu zależało i dlaczego prędkości progowe wywoływały przy Łazienkowskiej tyle emocji? Jak różniły się poglądy trenera i zarządu na liczne sprawy? Dlaczego piłkarze wyglądają tak źle fizycznie, a kryzys był zapowiadany już w czerwcu? Dzisiaj wszyscy umywają ręce od odpowiedzialności za sprowadzenie Legii do ostatniego miejsca w ekstraklasie i największego kryzysu w nowoczesnej historii. W pierwszej z dwóch części obszernego materiału przyglądamy się studium upadku, niezgody i nieufności przy Łazienkowskiej.

Podczas twitterowego #LegiaTalk Dariusz Mioduski rozłożył odpowiedzialność za aktualny kryzys mistrza Polski. „Jestem pierwszy, który widzi problem i uważa, że nie można tego lekceważyć. Próbuję z tym działać. Mam diagnozę, co się stało i kto jest za to odpowiedzialny. Mogę powiedzieć, że w 90 procentach odpowiada za to sztab, który był w Legii” – stwierdził prezes warszawskiego klubu. Zdenerwowanym kibicom pozostaje mieć głęboką nadzieję, że to jedynie spychanie odpowiedzialności na ludzi, którym kontrakty lojalnościowe zabraniają zabrać głos. Czesław Michniewicz czy profesor Zbigniew Jastrzębski przynajmniej do czerwca nie mogą komentować sytuacji ani odpowiadać na zarzuty.

Jeżeli po wnikliwych analizach, audycie kryzysu i momencie autorefleksji takie są rzeczywiste wnioski zarządu Legii, to pozostaje spodziewać się kolejnego dnia świstaka i powtórki z rozrywki. Michniewicz jest współwinny, tak samo jak prezes Mioduski i jego ludzie, lecz takie rozłożenie odpowiedzialności jest niczym innym jak próbą wybielenia się. Formuła programu pozwoliła wygłosić Dariuszowi Mioduskiemu tezy, które przygotował i które chciał przekazać światu. Warto jednak nadać im nieco szerszy kontekst.

Sami chcieliśmy skonfrontować sporne tematy bezpośrednio z prezesem Mioduskim i proponowaliśmy rozmowę z wymianą argumentów. Pierwotnie usłyszeliśmy, że istnieje taka szansa i rozchodzi się głównie o terminy. Później jednak w Legii postanowiono, aby prezes wypowiedział się wyłącznie na Twitterze. Bazujemy zatem na wiedzy zdobywanej w otoczeniu klubu na przestrzeni ostatnich miesięcy.

PIŁKARZE LEŻĄ FIZYCZNIE I BRAKUJE PALIWA

– Dziś doprowadzono do tego, że drużyna jest nieprzygotowana do sezonu i winny temu jest prezes. To jest nieakceptowalne z mojej strony i bardzo nie fair. Zwolniono Łukasza Bortnika i przyprowadzono faceta, który nie wiedział co robi. I nikt mi nie powie, że to wynika z tego, iż zamiast Juranovicia jest Johansson – mówi prezes. – Dobry trener, który potrafi odpowiednio rotować i koncentrować się na rozwoju piłkarzy, jest w stanie sobie z tym wszystkim poradzić. Wyciśnięto z tej drużyny cały sok i nie zrobiono nic, by ten sok znów w drużynie się znalazł. Zwykle było tak, że nie graliśmy w pucharach, a dzisiaj ze względu na Europę to się zmieniło. Mamy drużynę, która jest rozwalona i dzisiaj trzeba ją odbudować. W treningu zabrakło odpowiedniej indywidualizacji i ja to widziałem od dawna – punktował poprzedni sztab Dariusz Mioduski.

Postać specjalisty od przygotowania fizycznego była jedną z głównych kości niezgody w klubie. Czesław Michniewicz od dłuższego czasu nie chciał współpracować z Łukaszem Bortnikiem, działającym w warszawskim klubie od połowy 2019 roku, dzisiaj zatrudnionym w Hapoelu Beer Szewa. Były trener Legii wieczornym telefonem doprowadził do jego pożegnania pod koniec marca, grając va banque – albo on wyjeżdża, albo ja się pakuję. Do samych kulisów rozstania jeszcze dojdziemy. Najpierw zajmijmy się samym okresem przygotowawczym przeprowadzonym przez jego następcę prof. Zbigniewa Jastrzębskiego.

O tym, że Legię będą czekały kłopoty fizyczne, prezes Mioduski miał usłyszeć już na czerwcowym obozie w austriackim Leogang. To wtedy profesor Jastrzębski głośno wyrażał swoje wątpliwości. Zwracał uwagę, że potencjał ludzki jest bardzo słaby, podobnie jak rezultaty badań i liczebność graczy. Ostrzegał, że do kryzysu prędzej czy poźniej dojdzie przy takim składzie personalnym i trudno spodziewać się cudu.

Wszystko w przygotowaniach zostało podporządkowane europejskim pucharom, bo w klubie jasno określili priorytety – chcemy za wszelką cenę powrotu do Europy, gdzie Legii nie było od pięciu lat. Faza grupowa Ligi Konferencji to absolutne minimum, aby dostać zastrzyk gotówki od UEFA. Michniewicz powiedział: „Będziemy tam grać, ale dajcie mi to zrobić po swojemu”. Zdawał sobie sprawę, że albo zagwarantuje puchary, albo będzie trenerem do końca lata, a nie na lata.

Pilka nozna. Superpuchar Polski. Legia Warszawa - Rakow Czestochowa. 17.07.2021
FOT. MARCIN SZYMCZYK/ 400mm.pl

Dlatego trenerowi tak zależało na prof. Jastrzębskim. Znał go od dawna, to on pomógł mu przygotować drużynę na młodzieżowe mistrzostwa Europy, gdzie pokonali Włochy oraz Belgię. Na Hiszpanię zabrakło mocy przy zmęczeniu. Powtarzał w klubie, że Legia będzie grać w pucharach, ale musi przygotować się inaczej niż wcześniej. Gdy w gabinetach trwały dyskusje o kompetencjach i efektach pracy Łukasza Bortnika, trener punktował, że jego przygotowania zwykle kończyły się formą na wrzesień, gdy Legii już od dawna nie było w pucharach. Zbigniew Jastrzębski latem przeprowadził badania i jasno określił, czego potrzeba – pójścia w maksymalne obciążenia, maksymalną intensywność, ale skrócenie długości treningu. Profesor zapowiadał, że efekty będą widoczne 2 tygodnie po Leogang, aby dojechać już na pierwsze mecze.

Kluczowy był dwumecz z Bodo/Glimt, bo Norwegowie byli już w trakcie sezonu i mieli za sobą 13 spotkań w lidze. Kolejny rywal Flora Tallin również grała systemem wiosna-jesień, stąd Legia nie mogła sobie pozwolić na bieganie z ciężarami w tym okresie i wykuwanie formy na kolejne tygodnie. Startowała z ligą pod koniec lipca, a już 2,5 tygodnia wcześniej grała kluczowe spotkania. Jest taka scena przy Bułgarskiej, u największego rywala, gdy po losowaniu I rundy Thomas Rogne rzucił do Macieja Skorży: „Trenerze, Legia nie ma szans, odpadnie w pierwszej rundzie. Trafili na fantastyczną drużynę, której się nie docenia, zmasakrują ich”. Trener lechitów aż tak dobrze nie znał potencjału Bodo jak norweski obrońca. Gdy wrócili do rozmowy po dwumeczu, Rogne dorzucił: „Nie mam pojęcia, jak oni to zrobili. Jakim cudem im się to udało”.

Mistrz Norwegii jest drużyną na wysokim poziomie, czego dowodem gra na wiosnę w Lidze Konferencji, ogranie 6:1 Romy, a później remis 2:2 z drużyną Jose Mourinho. Przygotowania zostały ustawione pod Norwegów. Wtedy Legia była na wysokich obrotach, ale od 7 lipca do 27 sierpnia rozegrała 13 meczów (z czego dwa kolejne im odwołano) z bardzo wąską kadrą. Pamiętam, że gdy zapewniła sobie fazę grupową, w dniu masowej euforii sam opublikowałem tekst pt. „Legia zagra w Europie. Czego jej brakuje, aby pasować do tego towarzystwa”. Już w lipcu tekst kończył się zdaniami ostrzeżenia: „To moment, aby reagować, zamiast się cieszyć. Aby Dariusz Mioduski nie musiał się głowić, jak droga od sukcesu do tragedii może być taka krótka i prowadzić od upragnionego awansu do europejskich pucharów. […] Ostrzeżenia można wyczuć już dzisiaj”.

KTO KONKRETNIE JEST ŹLE PRZYGOTOWANY?

„Skoro drużyna jest nieprzygotowana do sezonu, to lepiej zapytać: kto konkretnie? Przecież trzeba patrzeć na przypadki indywidualnie i szukać odpowiedzi, co się z tymi chłopakami stało” – słyszeliśmy z obozu Michniewicza, gdy w trakcie jego pracy zaczynały się pierwsze oskarżenia o przygotowanie fizycznie. Mowa o drużynie, do której zawodnicy dołączyli w bardzo późnej fazie sezonu. Niektórzy we wrześniu.

Dzisiaj rzeczywiście oddychają rękawami. Są przemęczeni i powtarzają, że nawet jeśli chcą, to nie mają, z czego dać. To jednak rzeczywistość, w której Mahir Emreli rozegrał 33 spotkania, a ponad 30 na liczniku mają Luquinhas, Bartosz Slisz oraz Mateusz Wieteska. Nikt nie spędził na boisku tylu minut co Wieteska – ma ich 2783. Dla porównania: w prowadzącym w tabeli Lechu Poznań najwięcej meczów ma Joao Amaral (20), a minut Bartosz Salamon (1620). To przepaść w kwestii obciążenia sezonem.

Trener Michniewicz często narzekał na datę sprowadzania nowych piłkarzy. Pytał, skąd zawodnicy mają mieć siły i odbicie, skoro on ich lepiej mógł poznać dopiero na początku września, a niektórzy przychodzili wcześniej, ale bez gry i bez przygotowania. Oto lista 11 piłkarzy, którzy nie odbyli z drużyną kluczowego obozu w Leogang: Juranović, Pekhart, Nawrocki, Ribeiro, Rose, Johansson, Josue, Kastrati, Charatin, Celhaka, a także Bartek Slisz, który doznał wtedy kontuzji. 8 z nich grało w decydującym meczu ze Spartakiem Moskwa (0:1).

Inaczej patrzył na to Mioduski. – Latem nie jesteśmy w stanie mieć wszystkich przed rozpoczęciem obozu, bo nasze przygotowania zaczynają się wtedy na początku okna. Jak będziemy chcieli ściągnąć wszystkich na początku, to albo przepłacimy, albo część zawodników nie będzie dla nas dostępna. Taka jest sytuacja. Nowych zawodników musimy wdrażać w czasie gry o puchary i na początku ligi. W tym roku większość tych zawodników nie była do odbudowy, byli podstawowymi zawodnikami w swoich klubach – mówił.

Pilka nozna. PKO Ekstraklasa. Wisla Plock - Legia Warszawa. 12.12.2021
FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Punktem spornym i częstym powodem kłótni przy Łazienkowskiej była postawa Mattiasa Johanssona, zatrudnionego 1 lipca jako następca Josipa Juranovicia. Został jedynym prawym obrońcą Legii, stąd wszystkie mecze Ligi Europy rozegrał w podstawowym składzie. Jak słyszymy, nie mógł się właściwie przygotować, skoro w lipcu, sierpniu i wrześniu przepracował nieco ponad 40 procent treningów. Nie było go na obozie przygotowawczym. Przez miesiąc przechodził mononukleozę. Zgłaszał mniejsze urazy w tygodniu. Brał udział w mniej niż połowie zajęć. Kiedy już się pojawiał, narzekał, że tak ciężko jeszcze nie pracował. Można zadawać sobie pytanie, czy z mniej niż połową jednostek może biegać tyle co chociażby Rafa Lopes, który nie opuścił ani jednych zajęć? Inna sprawa, że z kolei Portugalczyk wygląda na wyżyłowanego i zajechanego.

Dzisiaj cała Legia zbiera plony tego, co działo się w czasie eliminacji i na początku fazy grupowej. Michniewicz tłumaczył się kontuzjami, niefortunnymi przypadkami, spóźnieniem transferów i brakiem ludzi do gry. W lipcu z Radomiakiem czerwone kartki otrzymują Mladenović oraz Josue. Ten pierwszy nie ma naturalnego zmiennika i gra wszystko, co może, drugi pauzuje przez 50 dni do kolejnego meczu ligowego. Nieprzygotowany nie ma gdzie wykuwać formy. Występuje w pucharach, ale nie jest gotowy do rozegrania 90 minut, dlatego w dwumeczu z Dinamem dostaje 45 minut, a ze Slavią już 135 minut.

Po Spartaku wypadł Luquinhas i w pełni sił był gotowy dopiero na Lecha Poznań. W tym samym czasie wyleciał również Artur Boruc i nie zagrał już do końca legijnych dni trenera. Problemy rodzinne w tym czasie miał Tomas Pekhart, któremu złodzieje okradli mieszkanie. Czecha, jako bardzo familijnego człowieka, to również destabilizowało. Musiał wywieźć rodzinę do Pragi, bo nie chciała wtedy dalej mieszkać w Warszawie. Zaraz potem Maik Nawrocki łamie mu nos na treningu. Celhaka, Kastrati i Charatin dali się poznać trenerowi dopiero we wrześniu, a wcześniej nie miał o nich zbyt dużego pojęcia.

Nie ulega wątpliwości, że Legia będzie leżeć fizycznie do końca rundy jesiennej. Fizycznie i mentalnie. Najprędzej zostanie odbudowana w przerwie zimowej, czego podejmie się powracający na stanowisko Aleksandar Vuković.

PRĘDKOŚCI PROGOWE Z KREISLIGI

Istnieje hasło, które w Legii wzbudzało szczególnie dużo emocji, czyli prędkość progowa. To prędkość, po której przekroczeniu w sposób ciągły wzrasta stężenie mleczanu we krwi. Mówi o tym, kiedy jeszcze u piłkarzy można kształtować wytrzymałość tlenową a kiedy już beztlenową po przekroczeniu tych progów. W oparciu o to wyznacza się treningi i możliwości piłkarzy. To bardzo indywidualne kwestie. Pobierasz krew, sprawdzasz stężenie mleczanów, a po wyniku znasz swój poziom wytrenowania. Żeby oddać to bardziej obrazowo: możesz nakryć dwie świeczki kieliszkiem lub szklanką i obserwować, jak szybko się wypalają oraz gdzie zostaje więcej tlenu. Po przekroczeniu progu przemiany beztlenowej mięsień zaczyna pracować z tym, co ma w środku.

Kiedy wykonano takie badania u piłkarzy Legii na początku przygotowań, najwyższy rezultat w zespole wynosił 3,95 m/s, co było pewnym alarmem. Później przez trening rezultaty zostają podniesione do 4,1-4,2 u graczy o najlepszym potencjale. Artur Jędrzejczyk, Bartek Slisz czy Rafa Lopes wyróżniają się na tle biegowym. Ale ich rezultaty to nadal niewielkie osiągnięcia jak na potrzeby mistrza Polski. Padały żarty, że to bardziej Kreisliga, a nie atak na Europę. Między innymi takie parametry odróżniają polską rzeczywistość od najlepszych klubów.

W tym miejscu można przytoczyć materiał „Wytyczne pracy nad wydolnością” opracowany przez prof. Jana Chmurę: „Wybitni trenerzy, jak Rafael Benitez, Jose Mourinho czy Arsene Wenger i wielu innych uwzględniają ten wskaźnik nie tylko w programowaniu treningu piłkarzy, ale i przy ustalaniu składu zespołu na mecz. Jeśli prędkość progowa piłkarza wynosi poniżej 4 m/s (14,4 km/godz) nie jest on w stanie w pełni angażować się w grę i utrzymać wysokiego tempa gry oraz osiągnąć stanu optymalnego komfortu psychomotorycznego, a także uzyskać szybkiej regeneracji organizmu podczas meczu”.

Jako że opracowanie ma swoje lata, można zaktualizować, że trenerzy jak Jurgen Klopp, Marcelo Bielsa czy Antonio Conte nie chcą nawet patrzeć na piłkarzy z wynikami poniżej 4,5 m/s, bo nie spełnią wymagań na najwyższym poziomie. Na tym między innymi polegał fenomen Łukasza Piszczka łączącego wydolność z szybkością. Gdy w Niemczech zobaczyli jego wyniki, kazali powtarzać badania, dlatego właśnie został przemianowany na bocznego obrońcę. Organizm pozwalał mu iść akcja za akcją i wykonywać kolejne obciążenia, zamiast odpoczywać.

Legia Warszawa
Fot. Piotr Kucza/400mm

Badania w warszawskiej Legii były rozczarowujące. Gdy u niektórych podstawowych graczy wychodziły rezultaty 3,2 m/s, było wiadomo, że nie zniosą trudów sezonu. Takim przykładem jest Andre Martins, który zapewne będzie się zaraz żegnał się z klubem. Portugalczyk bazuje na mądrości grania i ma zupełnie inne atuty. Widzi więcej, lecz po jednej akcji odpoczywa znacznie dłużej niż inni. To dawało refleksje, że nie da rady rozegrać trzech meczów z rzędu w krótkim czasie i problemy się pojawią, a obok Bartka Slisza był jedynym środkowym pomocnikiem na eliminacje.

Brakowało predyspozycji wytrzymałościowych, jakich życzyli sobie trenerzy. Takich jakie gwarantowali Juranović czy Kapustka. Stąd konkretne życzenia Michniewicza przy transferach – u wahadłowych pokonujących najdłuższe dystanse w jego taktyce (tak skonstruowane były doskoki do pressingu) i najbardziej obciążonych biegowo chciał prędkości progowej przynajmniej 4,3 m/s. Trener upierał się na „swoich chłopaków”, pamiętając jakie możliwości miały organizmy Szymańskiego, Żurkowskiego czy Kownackiego. Profesor Jastrzębski mając porównanie z potencjałem tamtej młodzieżówki, bardzo niekorzystnie patrzył na możliwości legijnych zawodników.

Legia mierzyła się z rywalami, którzy akurat potrafili biegać i na tym bazowali. W tej części Europy – słynne hasło w legijnych kręgach – mało kto wygląda tak dobrze w tym elemencie jak chociażby Slavia Praga. Wracając do konferencji Michniewicza przy dwumeczu z Czechami, można wynotować hasło, że w poprzedniej edycji Ligi Europy w czołówce najlepiej biegających było aż sześciu graczy Slavii. Aby ich dogonić i później dojść do siebie, należy włożyć znacznie więcej pracy. A mówimy o meczu w Pradze (2:2), gdzie z braku środkowych pomocników Rafa Lopes harował jako defensywny pomocnik. Kolejny absurd kadrowy letniej Legii.

W sztabie spodziewali się, że przy 13-14 gotowych piłkarzach do grania każdy kolejny mecz powinien dołować. W Pradze wpuszczali z ławki Hołownię, niegotowego Josue i Rosołka. Nie było czasu na trening regeneracyjny ani odpoczynek, a kadra była wybrakowana i bardzo wąska. Kolejny bolesny obrazek z przygotowań do sezonu to Filip Mladenović przychodzący do trenerów ze słowami, że nie dadzą rady grać z tyloma ludźmi i to jest droga donikąd. On dzisiaj leczy kontuzję kolana, przeszedł zabieg iniekcji. Wcześniej też nie zawsze trenował przez problemy z udem, a był jedyny do grania na wahadle. Jego konkurent Yuri Ribero przyszedł do klubu 23 sierpnia, z ostatnim meczem rozegranym w maju, bez właściwych przygotowań.

BYŁY TRENINGI WYRÓWNAWCZE?

Mimo wszystko zupełnie inny pogląd na to prezentował prezes mistrzów Polski. – Rolą trenerów przygotowania fizycznego jest praca z tymi zawodnikami, którym tego brakuje. Na boisku gra jedenastu i oni dojdą z formą meczami. Główna praca powinna być z pozostałymi 13, oni muszą ćwiczyć z większą intensywnością. Tego nie mieliśmy. Było dużo taktyki, stania i dużo tłumaczenia, a mało treningów przejściami z jednej fazy w drugą. Mało było treningów wyrównawczych. Nie można się dziwić, że potem jak zawodnik wchodzi, to nie jest gotowy. Problem w rotowaniu tą kadrą, to jest ten trud łączenia gry na trzech frontach. To jest to, co mówiłem: Czesław Michniewicz jest doświadczonym trenerem, ale nie ma doświadczenia w tym zakresie. Trener ściągnął swojego trenera od przygotowania fizycznego, wyrzucając kogoś, kto wiedział co robi. Jastrzębski nie wiedział, co robi – uważa Dariusz Mioduski.

Dariusz Mioduski
Fot. Piotr Kucza/400mm.pl

Zarzuty zarządu są jednoznaczne: Michniewicz nie zadbał o nieprzygotowanych graczy, nie doprowadził ich do formy, a później miał pretensje. Bajerował ich taktyką, przesuwaniem, automatyzmami, zamiast budować dyspozycję. Latem rozmawiałem o tym ze szkoleniowcem, gdy zaprosił mnie do swojego gabinetu i godzinami tłumaczył ze szczegółami, na czym polega jego plan taktyczny. Wydaje się, że gdyby nie konkretny plan dostosowany pod rywala, nie wyglądaliby tak skutecznie w kolejnych rundach eliminacji.

Wiele można zarzucać trenerowi, ale nie to, że nie dokumentuje swojej pracy. Akurat on wszystko, co zrobili, miał na papierze: ćwiczenie po ćwiczeniu, zaplanowane indywidualne procenty intensywności, podział na składy na gierkach, wnioski sztabu po zajęciach, zalecenia na przyszłość. Na wszystko można nałożyć obraz z treningu, bo zatrudnił kamerzystę Roberta Musiałka, który wszystko dokumentował z osobnej kamery taktycznej. Sam plan treningów zresztą to coś dostępnego dla mediów – nie jest sztuką wiedzieć, że wyjątkowo po Slavii piłkarze dostali trzy dni wolnego, bo przełożyli im mecz w lidze, po powrocie z Bodo trening regeneracyjny był zaplanowany na godzinę 17, a po meczu u siebie o 11. Wyobrażam sobie, że gdyby wywołać do tablicy samego trenera Michniewicza, miałby pełną dokumentację i teczki, bo aż do przesady przekładali efekty swojej pracy na twarde dyski. Jak to mówi się w szatniach: raczej nie było miejsca na farmazon.

Profesor Jastrzębski nie uczestniczył w codziennych treningach, na każdy tydzień przysyłał mikrocykle z rozpisanymi danymi i planami, co było kolejnym powodem kłótni i niezgody w legijnych gabinetach. Widziałem przykłady, gdy „doszkalałem” się z taktyki – efektywny czas ćwiczeń, intensywność ćwiczenia, obszar energetyczny etc. Po meczach podziały na tych działających wyrównawczo i regeneracyjnie. Większym problemem było to, że trudno było się zregenerować po takich zawodach. Pewnie obciążenia nie były za wysokie, gdy większość składu zdychała po czwartkowych pucharach, a zaraz w sobotę jechała na niedzielny mecz ligowy, gdzie też wykonywano bardziej rozruchy niż realne treningi. Przy tak napiętym kalendarzu to było bardziej doprowadzanie organizmu do używalności, niż jakiekolwiek rozwijanie drużyny. Organizm na regenerację potrzebuje 48-72h.

– Dziś musimy przejść przez proces odbudowy drużyny. W poprzednich latach zwykle mieliśmy tak, że nie graliśmy w pucharach. Nowy trener nie przychodził w listopadzie, tylko we wrześniu, graliśmy raz na tydzień, szkoleniowiec mógł sobie, poprzez treningi, bardzo szybko dojść do odbudowy zespołu z jakąś koncepcją. I na ogół w październiku to już działało. A dziś, ze względu na Europę, to trwało – kwituje Dariusz Mioduski.

Wraca identyczny problem jak w przypadku Lecha Poznań w zeszłym sezonie, czyli polski klub absolutnie nie jest przygotowany na grę co trzy dni. Kadrowo ani mentalnie. Przy czym skutki w przypadku legionistów są znacznie bardziej opłakane, co pokazuje ostatnie miejsce w ekstraklasie.

JASTRZĘBSKI CZY BORTNIK?

Punktem zapalnym przy Łazienkowskiej jest postać specjalisty od przygotowania fizycznego. Legia przedstawiała prof. Zbigniewa Jastrzębskiego z estymą, lecz na końcu uznali go za człowieka, który „nie wiedział, co robi”. Zdarzało się słyszeć z ust piłkarzy żarty, że chyba niekoniecznie przygotowują się do piłki nożnej, bo zajęcia podczas obozu były nastawione mocno na aspekt fizyczny. „Lekkoatletykę trenujemy na zawody” – żartowali. Profesor miał doświadczenia z wielu innych dyscyplin, a największym turniejem na jaki przygotowywał drużynę był mundial w 2006 roku, gdy odpowiadał za przygotowanie fizyczne w sztabie Pawła Janasa. Zarząd Dariusz Mioduskiego często punktował, że nie znał specyfiki przygotowania drużyny na wysiłek co trzy dni. Miał być nazywany w kuluarach teoretykiem. Ale to na niego uparł się Czesław Michniewicz.

– W klubie byli na niego cięci, bo wywrócił do góry nogami ich bańkę. Kwestionował sposoby pracy, metodologię i same wyniki. Robili to tak, że specjaliści by się pod tym nie podpisali – słyszymy z otoczenia poprzedniego sztabu. Zaczęło się od samych prędkości biegowych i badań – te miały być zwykle przeprowadzane na ruchomej bieżni, podczas gdy profesor wykluczał takie podejście i po prawdziwe rezultaty zapraszał na boisko. Poślizg czy wiatr to może malutkie detale, ale jednak kłótnia o rezultaty piłkarzy trwała.

Dlaczego wcześniej rezultaty były lepsze, a później zjechały? Każdy miał swoje poglądy i był o nich święcie przekonany. Efekty, jakie dziś oglądamy to wyprucie zespołu. Jedni powiedzą, że przez fatalne przygotowanie fizyczne. Drudzy, że przez wybrakowaną kadrę i łatanie dziur takie jak granie Rafą Lopesem na defensywnym pomocniku oraz inne eksperymenty. Legia wyglądała dobrze tylko latem. Ostatni raz imponująco 30 września z Leicester City (1:0). Poprzedni sztab bronił się tym, że nie można najeść się na zapas i natrenować na przyszłość. „To są cykle. Najpierw budowanie formy sportowej, a potem podtrzymanie jej treningiem o mocnej intensywności. W cyklu grania co 3 dni było to niewykonalne. Jedyny czas na takie rzeczy to przerwa na reprezentację, ale u nas podczas pierwszego zgrupowania we wrześniu wyjechało 15 zawodników, czyli połowa kadry” – argumentowali.

Pilka nozna. Liga Europy. Legia Warszawa - Spartak Moskwa. 09.12.2021
Fot. Piotr Kucza/400mm.pl

Michniewicz chciał swojego człowieka, ale przede wszystkim nie był przekonany do współpracy z Łukaszem Bortnikiem. Na polskim rynku dał się poznać jako przedstawiciel firmy GPSports. Specjalizował się we wdrażaniu tej technologii również w izraelskim Hapoelu. Później Legia zaczęła go stosować jako pierwszy klub w Polsce i stawiać kolejne kroki z GPS-ami. Poprzedni trener mistrzów Polski nie zgadzał się z wnioskami, jakie dostawał na wykresach. Nie widział na boisku takiego optymizmu, jak w rubrykach. Nie czuł, że jego piłkarzy można pochwalić za tyle startów i przyspieszeń. Chciał zobaczyć odzwierciedlenie na kamerach, bo wcale nie miał poczucia, że parametry motoryczne tak zachwycają.

Kiedy porównywali mecze, sprawdzali bieganie jeszcze za Aleksandara Vukovicia, sprzeczali się wnioskami. Gdy jedna strona chwaliła bieganie w meczu z Arką (1:0) w Gdyni, druga widziała to zupełnie inaczej i zwracała uwagę, że rywal grał w dziesiątkę. Spory o wykresy dzieliły ludzi, bo Bortnik miał duże zaufanie w zarządzie.

Panowie mocno się różnili, a trener Michniewicz nie chciał kontynuować tej współpracy. Ustalili, że dokończą poprzedni, mistrzowski sezon, ale sprawy przyspieszyły przed meczem z Zagłębiem (4:0) w marcu w Lubinie. Gdy trener zobaczył wieczorem część sztabu w hotelowym barze po 22 w klubowych dresach, chciał natychmiast odsunąć ich od pracy. To wtedy miejsce w sztabie stracili Łukasz Bortnik i Jan Mucha.

– Michniewicz zagrał jak hazardzista i zaryzykował. Jeszcze wieczorem zadzwonił do prezesa, że nie chce ich widzieć. Zagrał va banque: albo oni się pakują, albo to on rano wyjeżdża – słyszeliśmy w klubie. Dariusz Mioduski ustąpił i wtedy przystał na żądania trenera. Później przyprowadził na Łazienkowską prof. Jastrzębskiego w pełnym wymiarze.

W Legii spotkały się dwie zupełnie inne szkoły. Zarząd nie cenił Zbigniewa Jastrzębskiego i był cięty na jego podejście. Profesor nie jeździł z zespołem na mecze, kwestionował metodykę pracy i nie podpisywał się pod innymi badaniami, niż swoje. Wiele spotkań stanowiło konfrontację, bo Zarząd trzymał stronę Bortnika. Kiedy Michniewicz rok temu chciał wykonać badania metodą profesora, aby dostać skalę porównawczą, nie dostał na to zgody. Każdy walczył o swoje. To tylko jedna z wielu przyczyn budujących późniejszą wielką nieufność i powściągliwość z obu stron.

WALKA O TRANSFERY I ODRZUCONE PROŚBY

– Jeśli chodzi o trenera Michniewicza, to trochę inna jest rzeczywistość od tego, co było prezentowane w mediach. Po pierwsze, to nie jest tak, że trener Michniewicz rzeczywiście przyszedł z jakimiś konkretnymi koncepcjami dotyczącymi sposobu gry, profili zawodników. Tak, powiedział, że chce mieć mobilnych zawodników. Ale każdy chce mieć mobilnych zawodników, to nie jest wystarczający opis. To nie jest tak, że trener Michniewicz miał bardzo konkretne spojrzenie na to, jak, kogo i gdzie - on był właściwie bardzo pasywny w tych rzeczach. Dopiero po naszej lekkiej awanturze na początku tego sezonu, gdzie się w mediach pokazało, że zaczął narzekać, to pierwszy raz, tak naprawdę, był wysłany mail do Radka Kucharskiego z sześcioma pozycjami, na których widział wzmocnienia. Tych pozycji zostało wzmocnionych osiem, nie sześć – punktował prezes Mioduski.

Tutaj prezesowi Mioduskiemu trzeba oddać rację, że awantura z 7 czerwca wywołała reakcję i pierwszy gigantyczny rozłam. To wtedy ukazał się wywiad z Michniewiczem przeprowadzony przez Marcina Szymczyka z legia.net, gdzie narzekał na słabą sytuacje kadrową. Trener został przywołany do porządku dwa dni później i wezwany na dywanik, doszło do merytorycznej dyskusji, a 11 czerwca wysłał konkretnego maila do Radosława Kucharskiego i Zarządu z oczekiwaniami.

Legia Warszawa
Fot. Piotr Kucza/400mm

Trener Michniewicz w kółko powtarzał ulubione słowo „mobilny”, bo chciał biegającej Legii, ale trudno zarzucać mu, że nie chciał konkretnych piłkarzy. Kontakt między dyrektorem sportowym a trenerem musiał być naprawdę tragiczny, skoro dochodziło między nimi do takich niedomówień. Nawet jako dziennikarz – jakkolwiek ujmująco to brzmi – byłbym w stanie określić latem, jacy piłkarze interesują szkoleniowca. Zachwycał się Mateuszem Boguszem tak często, że wiedziałem, jaki typ rozgrywającego go interesuje.

Jako wzór wyprowadzenia piłki i bronienia podawał w rozmowach Lubomira Satkę z Lecha. Na boku obrony zawsze zależało mu na „zdrowym chamie” do biegania, a na skrzydle wolał dryblerów zdobywających metry i atakujących wolną przestrzeń, niż statycznych techników. Zainspirowany trójmiejskimi obserwacjami – gdyż mieszka na co dzień w Gdyni – powtarzał, że do Polski trzeba ściągać skrzydłowych o takim graniu jak Luka Zarandia. Rozmawiając w poprzednim sezonie z trenerem stosunkowo rzadko, wydawało mi się, że klarownie rozumiem potrzeby do jego stylu grania.

W późniejszym mailu Michniewicz wyraził swoje potrzeby. Gdy doszło do czerwcowego sporu, trener zażyczył sobie sześciu piłkarzy przygotowanych do rywalizacji o pierwszy skład przy założeniu, że nikt nie odejdzie. A przecież ważyły się cały czas losy i plany na Pekharta (pewnie dzisiaj zapadłaby decyzja o sprzedaży), Mladenovicia oraz Juranovicia, z czego tylko ten ostatni został sprzedany do Celtiku za 3 mln euro. Michniewicz poprosił o kadrę z czterema bramkarzami, chcąc jeszcze jednego doświadczonego golkipera obok Artura Boruca, 20 piłkarzami z pola, czterema młodymi talentami dostającymi minuty w mniej ważnych spotkaniach, a pozostałe miejsca chciał zagospodarować jako nagrodę dla chłopaków z Akademii. 28-30 piłkarzy to jego zdaniem miała być recepta na skuteczne łączenie gry na trzech frontach. W wywiadach nakładał priorytet na lewego i prawego wahadłowego oraz środkowego obrońcę.

W klubie profile zostały określone bardzo konkretnie. Skoro wahadłowy, to taki jak Josip Juranović albo Kuba Kamiński z Lecha Poznań. Na lewej nie potrzeba nic innego jak kopii Filipa Mladenovicia. Na środku obrony warunkiem było 185 cm wzrostu, komunikatywność i dowodzenie linią defensywy, elastyczność i przystosowanie do różnych systemów, gol przy ofensywnych stałych fragmentach gry, ale ponad wszystko swobodne, płynne budowanie gry od tyłu. Innymi słowy: marzenie o wypatrzeniu na regionalnym rynku takiego gościa jak Lubomir Satka.

Na każdej pozycji określił swoje wymagania hasłami. Weźmy takich wahadłowych, bo znowu wraca temat słynnej prędkości progowej. Warunkiem Michniewicza było, aby przyszedł piłkarz z nie mniejszymi parametrami niż 4,3 m/s. Miał być połączeniem dynamiki oraz wydolności. Wykluczał również piłkarzy wracających po długim leczeniu czy rehabilitacjach oraz niegrających regularnie przez ostatnie pół roku, bo wiedział, że nie będzie miał czasu na doprowadzenie wynalazków do używalności.

Na co jeszcze zwracał uwagę u potencjalnego konkurenta – a jak się później okazało: następcy – Juranovicia? Grę w systemie na trzech i czterech obrońców, miał być bardziej wahadłowym niż bocznym obrońcą, dośrodkowywać w pełnym biegu z różnych miejsc boiska, nie tylko z okolic pola karnego, wyróżniać się rozumieniem gry, lekkością w prowadzeniu piłki i bieganiu, swobodą dryblingu i wchodzenia w pojedynki. Innymi słowy: skopiujcie Mladenovicia, a będzie dobrze. W Legii popularne jest takie hasło jak „piłkarz reprezentacyjny”, więc takich chcieli poszukiwać, bo później łatwiej ich sprzedać, czego dowodem jest Juranović.

Profile konkretnych piłkarzy oraz ich przykłady zostały jasno określone. Był pomysł, aby przechodzić na system 4-3-3, stąd prośba o dwóch skrzydłowych. Jakich? Podobnych do Makany Baku, Lukasa Haraslina albo Luki Zarandii. Takich zdobywających bramki, ale grających również dynamicznie 1 na 1. Po analizie zeszłego sezonu dużym bólem było, że Legia jako najczęściej faulowany zespół w okolicach 20 metra nie zdobył ani jednej bramki z bezpośredniego rzutu wolnego, dlatego rozgrywający miał nie tylko biegać, ale też mieć czyste uderzenie. W dobrą grę między liniami, dobry pierwszy kontakt z piłką, operowanie na małej przestrzeni oraz wyjście spod presji wpisywali się Ivi Lopez oraz Dani Ramirez. Marzeniem był Mateusz Bogusz, który zresztą mocno rozważał tę opcję, był przekonywany przez trenera, ale niekoniecznie zawalczył o to sam dyrektor sportowy, aby zawodnik czuł zainteresowanie. Chcieli kogoś, kto będzie przeciwwagą dla Luquinhasa, czyli gwarancją liczb z przodu.

Pilka nozna. Liga Europy. Legia Warszawa. Trening. 20.10.2021
FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Dyrektor sportowy Radosław Kucharski dwa dni później odesłał formalną odpowiedź. Każdy był skupiony na swojej pracy i chociaż próbowali, niekoniecznie patrzyli w tym samym kierunku. Raczej pilnowali własnego nosa. Przede wszystkim Michniewicz otrzymał odmowę – za czym stał również Dariusz Mioduski – sprowadzenia kolejnego doświadczonego bramkarza. Pion sportowy ocenił, że rozwój Miszty, Tobiasza, Kochalskiego oraz Kobylaka i jakość słynnej legijnej szkoły bramkarskiej sprawią, że nie będzie problemu na tej pozycji.

Gdy wypadł Boruc, zobaczyliśmy, jakie ma to przełożenie na grę drużyny. Od jego kontuzji Legia trzy razy zachowała czyste konto – z Leicester, Świtem i Jagiellonią, na co wpływ miała rzecz jasna gra całej drużyny. Kucharski uważał żądania Michniewicza za słuszne, gdyby byli klubem z urzędu grającym w Lidze Mistrzów, a nie przebijającym się przez eliminacje. „To kwestie możliwości finansowych. Większość naszych rywali, tak naprawdę około 90 procent, narzeka na gorsze warunki pracy niż w Legii, a z każdym można powalczyć w bezpośrednim starciu. Celem było ogrywanie słabszych i rywalizacja z tymi na naszym poziomie. Nie jesteśmy klubem, który stać na budowanie tak szerokiej kadry w ciemno bez gwarancji. Puchary mają określić, jak duże ruchy wykonamy” – słyszeliśmy latem w klubie.

Dyrektor sportowy sygnalizował również, że oczekiwania zostały wyrażone zbyt późno i ocenił to jako niesprawiedliwe wobec działania całego pionu skautingowego pracującego miesiącami na transfery. W połowie czerwca dochodziło do kolejnego sporu, bo trener chciał konkretnych piłkarzy, a w odpowiedzi słyszał, że nie ma wystarczająco czasu na takich.

W tej sytuacji daje do myślenia, jakich piłkarzy poszukiwał pion sportowy, skoro takie życzenia były zbyt późne do zrealizowania. Czy takim zaskoczeniem może być poszukiwanie podobnych piłkarzy do Juranovicia albo Mladenovicia, skoro cały sezon to na ich akcjach bazowała mistrzowska Legia? Czy skoro trener od miesięcy opowiada o Boguszu, to Josue spełni wszystkie jego wymagania? Rozmowy o profilach w klubie odbywały się zarówno w kwietniu, jak i maju, nie tylko w tych miesiącach, więc taka postawa dziwi. Nawet w wywiadzie na naszej stronie Michniewicz wprost określał profile, jakich potrzebuje. To nie była żadna tajemna wiedza. Chciał atakujących z ruchem od piłki, a nie do piłki; chciał skrzydłowych biegających na wolne pole; chciał takich graczy jak Kapustka; chciał ludzi inteligentnych, którym nie trzeba tłumaczyć fundamentów taktyki jak Emreliemu.

ZUPEŁNY BRAK KOMUNIKACJI

Sprawdzamy, jak wygląda dzisiejszy stan legijnej kadry: 22 zawodników z pola plus młodzież. Na papierze tak jak powinien. Dyrektor sportowy Kucharski wywiązał się z określonych potrzeb, przy czym szkopuł pojawia się, gdy przyjrzymy się tym piłkarzom. Na końcu okazuje się, że prawdopodobnie ściągnął bardzo dobrych graczy, takich do większości jedenastek ekstraklasy, ale jednak niedopasowanych pod pomysły Czesława Michniewicza. – Nie najlepsi piłkarze, a najlepiej dobrani tworzą najlepsze zespoły – uważa trener i o to się wszystko rozeszło. Chciał jednych, dostawał innych.

– Z trenerem Michniewiczem mieliśmy bardzo specyficzną sytuację. Nie sądzę, że taka sytuacja miała miejsce z poprzednimi trenerami, czy to z Vuko, czy z Jackiem Magierą. To nie jest dobra rzecz dla klubu, gdy nie ma dobrej komunikacji pomiędzy szkoleniowcem pierwszej drużyny a dyrektorem sportowym, szczególnie w zakresie budowania zespołu – twierdzi Dariusz Mioduski, podkreślając jedną z głównych przyczyn kryzysu.

Każdy działał po swojemu. Dlaczego Michniewicz nie wetował transferów, skoro mu się nie podobały? – W pewnym momencie przyjął zasadę, aby skupić się na swojej pracy. Zobaczył, że i tak nie dostanie żadnej pomocy z góry. Skoro tak wiele działo się za jego plecami, nie chciał w tym dalej uczestniczyć. Być może powinien być bardziej stanowczy, ale zdał się na nich, skoro zwykle przychodzili piłkarze gwarantujący mistrzostwo. Powiedział tylko: jak chcą i mają pieniądze, niech biorą. Sam przyjął zasadę, że jak będzie dobry, to będzie grał, a jak przyjdzie słaby, to będzie siedział – relacjonuje nam otoczenie trenera.

Do Legii przyszli dobrzy piłkarze, ale zupełnie zmieniający jej koncepcję. Mattias Johansson to reprezentant Szwecji, ale żaden wybitny biegacz i bardziej klasyczny boczny obrońca niż wahadłowy. Do tego piłkarz, którego nie umieścilibyśmy pod definicją tytana pracy i miłośnika ciężkich treningów. Bartka Kapustki nie zastąpił żaden mobilny pomocnik. Igor Charatin raczej gra cofniętego rozgrywającego i lubi cofać się po piłkę bliżej stoperów, czego Legia nie potrzebowała. Josue technikę ma brylantową, lecz również jest graczem statycznym, proszącym o piłkę do nogi i zupełnie nieaktywnym w pressingu. On do spółki z utalentowanym, ale zupełnie nieopierzonym taktycznie Mahirem Emrelim bardzo komplikowali sprawy skutecznego bronienia.

Zarówno Lindsay Rose, jak i Joel Abu Hanna pokazali, że niekoniecznie powinni być pierwszym wyborem dla klubów chcących wyprowadzać piłkę od tyłu. W końcu Lirim Kastrati – słynny najszybszy piłkarz Europy, któremu takim hasłem zrobiono sporo krzywdę – istotnie jest pędziwiatrem, ale w kategorii „rozumienie gry” jest przed nim szereg przeciętnych piłkarzy. Jego granie również jest bardzo proste i chociaż ucieknie przeciwnikowi w wyścigu, to niekoniecznie polubi się z tzw. geometrią boiska. Kosowianin wygląda bardziej na zadaniowca, piłkarza korzystającego z otwartej przestrzeni, ze sporymi brakami w ataku pozycyjnym i w mądrości grania, a jednak kosztował 1.3 mln euro i był najdroższym letnim nabytkiem Legii.

Pilka nozna. PKO Ekstraklasa. Legia Warszawa - Podbeskidzie Bielsko-Biala. 16.05.2021
FOT. MARCIN SZYMCZYK/ 400mm.pl

Relacje na linii dyrektor sportowy – trener były napięte. Niektórzy nazwaliby je niemymi albo po prostu kurtuazyjnymi. Czesław Michniewicz nie chciał się podpisywać pod tymi transferami. Istotnie nie upominał się i nie walczył o kolejne nazwiska, bo czuł, że nic z tego nie będzie. – Wiesz, jak to jest? Miałem tak w poprzednich klubach i to mnie trochę nauczyło. Czasem walczysz o kogoś na zabój, a później on zawodzi. Są zapłacone pieniądze, są wymagania, a ty jako trener musisz mu pomagać, aby go odbudować. Jest presja, że to twój facet. Że zmarnowałeś pieniądze Czasem po prostu lepiej skupić się na trenowaniu – opowiadał kiedyś o walce o transfery.

A jednak w Legii Michniewicz walczył o „swoich chłopaków”: Mateusza Bogusza, Szymona Żurkowskiego, Filipa Jagiełłę czy Patryka Dziczka. Każdego namawiał na przyjście do warszawskiego klubu w różnych oknach transferowych. Latem mocno walczył o Bogusza, co dla rozgrywającego Leeds oznaczałoby – jak opowiadał we Foot Trucku – sprzedaż. Anglicy nie chcieli go wypożyczyć do Polski, bo traktują to za oznakę poddania się i brak chęci rozwoju. Bogusz bał się, że nigdy już stąd nie wyjedzie, Michniewicz obiecywał promocję w Europie i kolejny kurs na Zachód. Ze strony rozgrywającego padło zasadne pytanie: a jak długo trener będzie w Legii? – Jak przyjdziesz, to długo. Jak nie, to raczej krótko – śmiał się Michniewicz.

Rozmowy powtarzały się z innymi, piłkarze mieli sentyment do trenera. Dlaczego nie wyszło? Zwykle tacy młodzi, perspektywiczni piłkarze trochę kosztują, a ich zachodnie kluby nie zamierzają się ich pozbywać za pół-darmo. Można to skwitować jednym zdaniem: inaczej piłkarz czuje się, gdy walczy o niego jedna osoba, a inaczej gdy walczy cały klub. Legia w europejskim układzie pokarmowym raczej chce przeczekać innych, niż ich przelicytowywać. Tylko gdy ona gra na przeczekanie, inni kupują i zaczynają poważne granie.

ROZSTANIA I STARE KONTRAKTY

– To trener nie chciał Gwilii i Wszołka – mówił w LegiaTalks Mioduski. – Vesović? Gdzie jest teraz Vesović? Dziś mamy o wiele silniejszą drużynę od tej z poprzedniego sezonu. Mamy konkurencję i zmienników na każdej pozycji. Problemem jest, że w tym momencie 9 zawodników ma dosyć poważne kontuzje. Z punktu widzenia konstrukcji drużyny, to oprócz Juranovicia nie odeszli żadni zawodnicy, którzy mieli wypływ na poprzedni sezon. Popatrzmy obiektywnie - teraz doszli do nas wszyscy, którzy byli podstawowymi zawodnikami w silnych drużynach i grali dużo minut. Mamy najszybszego zawodnika w Europie, który nam wygrał mecz ze Spartakiem. Dlaczego wszyscy są pod formą? Czy oni zapomnieli, jak się gra w piłkę? To niech mi pan powie, kto jest winien tego, jak oni wyglądają? Ja? – kontynuował prezes Legii.

Sprawy kontraktowe Gwilli i Wszołka toczyły się do samego końca – pierwszy ponoć chciał zbyt dużo pieniędzy jak na swój status, drugi wybrał ofertę Unionu Berlin. Jak słyszeliśmy, Wszołek swój nowy kontrakt z Legią miał dogadać już w listopadzie 2020 roku. To miała być tylko sprawa do podpisu, brakowało tylko przelania konkretów na papier. Tylko jak to bywa z formalnościami – nie nadeszły. Skrzydłowy został z dżentelmeńską umową jak Himilsbach z angielskim, dopóki o jego przypadku nie zrobiło się głośniej w mediach. Wtedy dopiero zadzwonił telefon. Później to on zirytowany zaczął odkładać decyzję i rozważać inne opcje, aż zdecydował się na propozycję Unionu.

Skoro przeciągała jedna strona, to zaczęła również druga. Przypomnijmy, że mimo kluczowej roli w drużynie, na wiosnę przestał grać w takim wymiarze jak wcześniej. Co do Gwilii – Michniewicz chciał kogoś lepszego, ale nie chciał żegnać Gruzina bez jakiegokolwiek następcy. Wolał to co znane, z rozpoznanymi zaletami i wadami, niż wynalazki lub w ogóle brak jakichkolwiek piłkarzy. Identycznie było z Artemem Szabanowem, walczącym samemu o transfer i pozostanie w Legii. Lepszy środkowy pomocnik, czyli Charatin, przyszedł już po eliminacjach 1 września.

Zdaniem autora można się zgodzić z tym, że Legia ma silniejszą kadrę. Kwestią jest styl, pomysł i data jej budowania, bo gdy zespół już się dławił, jeszcze rzutem na taśmę dorzucano ostatnich piłkarzy. Skandalem jest sytuacja, w której trener poznaje piłkarzy na treningu albo śledzi transfery z mediów. Czy Radosław Kucharski sprowadził dobrych piłkarzy? Jak najbardziej. Czy takich jakich oczekiwał ówczesny szkoleniowiec? Zupełnie nie. Kilku z nich, jak Joela Abu Hannę, nawet w maju opiniował jako niewystarczająco dobrych. Niekoniecznie chciał ich dalej śledzić, skoro na pierwszy rzut oka zawodzili techniką, wyprowadzeniem piłki, samym rozumieniem gry czy możliwościami fizycznymi.

– Część graczy oceniał jako ostateczność albo alternatywę. Powtarzał: celujmy wyżej, bo są wybrakowani. Po co się na takich skupiamy, skoro nie spełniają połowy naszych cech. Zawsze można do nich wrócić – mówią nam znajomi szkoleniowca. Bywało tak, że przeprowadził swój research, Alessio De Petrillo analizował piłkarza i skreślali go jeszcze w poprzednim sezonie. A on później i tak trafiał na Łazienkowską.

W DRUGIEJ CZĘŚCI „O CO POSZŁO W LEGII?”:

– CZY RADOSŁAW KUCHARSKI JEST DOBRYM DYREKTOREM SPORTOWYM I JAK TRUDNO SIĘ DO NIEGO DODZWONIĆ?

– JAK MICHNIEWICZ BYŁ WYPUSZCZANY Z TRANSFERAMI I JAK TESTOWANO JEGO POUFNOŚĆ?

– KIEDY I W JAKI SPOSÓB RUNĘŁA LEGIA NA BOISKU? JAKIE ELEMENTY GRY WYJĘTO Z MISTRZOWSKIEJ UKŁADANKI?

– KIEDY TRENER CHCIAŁ ODEJŚĆ I DLACZEGO NIE WYPROWADZIŁ SIĘ Z LTC?

– O CO OBRAŻAŁ SIĘ PREZES MIODUSKI?

– JAK SZATNIA ODNOSIŁA SIĘ DO KONKRETNYCH TRENERÓW I KTO CHCIAŁ ZWOLNIENIA MICHNIEWICZA?

– JAKIE RELACJE W KLUBIE MA VUKOVIĆ I CZY POUKŁADA WSPÓŁPRACĘ Z KUCHARSKIM?

– KTO DORADZA PREZESOWI W KONKRETNYCH DECYZJACH?

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Uwielbia opowiadać o świecie przez pryzmat piłki. A już najlepiej tej grającej mu w duszy, czyli latynoskiej. Wyznaje, że rozmowy trzeba się uczyć. Pasjonat futbolu i entuzjasta życia – w tej kolejności, pamiętajcie.