Mało w którym miejscu na ziemi futbol odgrywa tak ważną rolę jak w Brazylii. Luquinhas zabrał nas w podróż po tym szalonym świecie i swoim dzieciństwie. Kibicowanie wrogiej drużynie ojca, fascynacja Flamengo, kult Neymara, marzenia o Maracanie i chorobliwe, całodniowe rozgrywki na osiedlu. Jeden z najczęściej dryblujących i faulowanych zawodników ekstraklasy podsumował też pół roku spędzone w Legii Warszawa.
Dominik Piechota: Jak wyobrażałeś sobie Polskę przed przyjazdem i jak mocno ten obraz zmienił się przez połowę sezonu?
Luquinhas: Przed przyjazdem miałem obraz bardzo zimnego kraju, gdzie często pada śnieg, więc byłem zaskoczony, że zobaczyłem go dopiero ostatnio. Ponoć zwykle o tej porze jest biało, dlatego miałem szczęście. Jestem przyzwyczajony do ciepła i słońca, ale przez ostatnie miesiące zdążyłem przywyknąć do niższych temperatur. Do dziś zapamiętam, jak nieświadomie wybiegłem w koszulce na krótki rękaw na jeden z treningów. Taka pogoda dla Brazylijczyka jest dość wymagająca. Nie ma jednak na co narzekać, mam świetne warunki do życia, klub jest doskonale zorganizowany.
Jak porównałbyś swój pierwszy i ostatni miesiąc w Warszawie?
Przez pierwszy miesiąc poznawałem wszystko. Nowy kraj, nowy język, a jeszcze nigdy tego nie doświadczyłem. Przeprowadzka z Brazylii do Portugalii była łatwiejsza, bo rozmawia się w tym samym języku. Tu musiałem wszystko odkrywać, ale okazało się, że to piękny kraj, a ludzie są bardzo uprzejmi. Po pięciu-sześciu miesiącach widać, jakie to fantastyczne miejsce. Najtrudniej było przyzwyczaić się do zimna, początki były bolesne. Na boisku za to do komunikacji z drużyną. Nie mówię po polsku ani angielsku, więc koledzy chcieli mi coś przekazać, a zupełnie nie mogłem ich zrozumieć. Teraz to już nie sprawia problemu, dograliśmy się.
Widzisz jakieś cechy wspólne Polaków i Brazylijczyków?
Serdeczność. W Polsce trafiłem na naprawdę świetne, przyjazne osoby. Troszczą się, abyś czuł się dobrze w ich kraju, oferują pomoc. Brazylijczycy mają podobnie, zainteresują się tobą.
I największa różnica?
Mnóstwo. Wychodząc od mentalności. Brazylijczycy mają zakodowane, żeby żyć chwilą i cieszyć się teraźniejszością. Liczy się tylko dziś, nie wiadomo, co będzie jutro. Ma to swoje plusy i minusy, bo doceniasz moment, ale nie dbasz tak mocno o przyszłość. Wydaje mi się, że Polacy bardziej o niej myślą. Jak ją odpowiednio zorganizować, zabezpieczyć się, mieć wszystko ułożone. U nas to bardziej działa tak, że korzystasz z uśmiechem z danego dnia, później jakoś to będzie.
Jak udało się wykorzystać przerwę zimową w Brazylii?
To był intensywny czas, bo chciałem się zobaczyć z tyloma osobami, że ciągle byłem w biegu. Mam tam tylu znajomych w Brasilii, że chciałem to maksymalnie wykorzystać. Spotykaliśmy się codziennie, jeździłem od domu do domu, oni przyjeżdżali do mnie. Tęskniłem za nimi, więc nawet jeśli to były dwa-trzy tygodnie przerwy, to nie wypocząłem jak na wakacjach. Ciągle coś się działo.
Czego z takiego życia brakuje na miejscu?
Przyznam, że kiedy wróciłem, to mocno korzystałem z brazylijskiej kuchni. Brakowało mi tych smaków, na których się wychowałem. I wtedy docenia się, jakie to dobre. Może też języka. Miałem taką sytuację na zakupach, że zdziwiłem się, kiedy słyszałem portugalski w supermarkecie. W Polsce bardziej słyszę szumy, więc jestem wyczulony, gdy uda się spotkać kogoś rozmawiającego w moim języku. Tu reaguję od razu, gdy usłyszę go na ulicy czy w sklepie. Nawet jeśli ktoś jest na drugim końcu, od razu pojawia się uśmiech. Szukaliśmy brazylijskich miejsc w mieście, ale nie znaleźliśmy ich wiele. Jest jedno bardzo smaczne z tapioką 20 minut od Warszawy. Mają tam kilka klasycznych rzeczy jak açaí czy coxinhę. Wracaliśmy tam z dziewczyną kilka razy. To takie małe przyjemności.
A najbardziej?
Churrasco, czyli nasze wielkie grillowanie. To pyszne mięso, ale też cały rytuał zasiadania z rodziną, bliskimi, spędzania wspólnie czasu przy jedzeniu. Teraz w Brazylii mocno się tym cieszyłem. Siadacie w ogrodzie, na zewnątrz jest wielki grill, przychodzi kilkanaście osób, doskonale czujesz się w ich towarzystwie. Jest muzyka, wspólne przygotowywanie potraw, żarty. To moje skojarzenie z krajem.
To był czas odwyku od futbolu?
Nie, zawsze oglądałem mnóstwo brazylijskiej piłki. Mocno żyjemy naszymi rozgrywkami, jesteśmy fanatykami na tym punkcie. Dzień meczu to również dzień wspólnego spotkania i kibicowania. Ja jestem sympatykiem Flamengo. To największy klub na całym kontynencie, a teraz kiedy wygrali Copa Libertadores i pokazali się w Klubowych Mistrzostwach Świata, kibiców tylko przybyło. Z trenerem Jorgem Jesusem są niesamowici, nie do pokonania. Uwielbiam ich oglądać: Gabigola, Bruno Henrique, Gersona.
Jeździłeś na mecze na Maracanę?
Nie miałem okazji, bo Rio de Janeiro jest strasznie daleko od Brasilii. Ale oglądam prawie wszystkie mecze Flamengo. Staram się być obecny, żyję ich wynikami. Do tego stopnia, że mam na komórce wykupione transmisje z portugalskiego kanału.

Zaskoczyłeś mnie, bo wydaje mi się, że każdy Brazylijczyk marzy o zobaczeniu Maracany. To jedna z tych mitycznych rzeczy waszej piłki.
Kiedyś na pewno ją zobaczę. To rzeczywiście element dziecięcych marzeń, bo każdy biegając po podwórku, wyobraża sobie występ na tym legendarnym stadionie. Są w naszym kraju rzeczy, które uwielbiają wszyscy. Każdy chciałby być jak Neymar. Jeśli on pójdzie do fryzjera i przefarbuje włosy na blond, następnego dnia na ulicy wszystkie dzieci wyglądają tak samo. Wytnie sobie jakiś wzór na głowie, na boisku zobaczysz chłopców z tą samą fryzurą. Wyznacza, co jest akurat w modzie, wszyscy go podziwiają i chcą za nim podążać. U nas uwielbienie do piłkarzy, stadionów, historii naprawdę jest gigantyczne.
Przyznaj się. Ile razy wycinałeś fryzurę na Neymara?
Tego akurat nie robiłem, ale też jestem częścią tej manii. W moim przypadku objawiało się to tym, że kiedy wykonywał jakiś zwód, którym świat zaczynał żyć, chciałem zrobić to samo. Internet obiegły powtórki z jego elastico, na meczu albo treningu próbowałem tego samego. Przecież nie tylko ja. Kiedy robił sombrero albo przerzucał piętą piłkę nad rywalem, następnego dnia na boisku robili to wszyscy. Nie było innego zwodu. Każde brazylijskie dziecko chce być jak Neymar.
Przekonałem się o tym podczas ostatniego mundialu, bo nawet w największych miastach nie mogłeś kupić innej koszulki. Raz cudem znalazłem Marcelo. Naśladowałeś coś jeszcze?
Kiedy jeszcze grał w Santosie, był taki czas, że często występował na scenie podczas różnych koncertów. Na przykład słynne „Ai se eu te pego!” z Michelem Teló. Znowu tańczyła cała Brazylia, ja tak samo. Podobało mi się wiele jego cieszynek, właśnie tanecznych, więc również je naśladowałem. To były rzeczy, które wszystkim sprawiały radość. I to fenomen, bo każdą modę zobaczysz na ulicy. Wystarczy spacer po osiedlu. Ktoś nie interesował się piłką, ale tańczył tak samo. To miało wpływ na cały kraj.
To takie nowoczesne wzorce. A jako dziecko miałeś jakieś sentymentalne spojrzenie na historię waszej piłki?
Byłem zakochany w Rivaldo i we Flamengo, a mój ojciec całe życie jest za Vasco da Gama. A to przecież jedna z największych rywalizacji na świecie. Mieliśmy w domu El Clássico dos Milhões. Klasyk milionów. Jasne, że opowiadał mi o największych graczach w historii jego drużyny. Kładłem się spać i słuchałem historii o ich Romário. Bo to był ich człowiek. Roberto Dinamite, Bebeto, to były moje kołysanki. Jak miałem trzy-cztery lata to oczywiście, że byłem za Vasco. Chwilę później kiedy już zacząłem być bardziej świadomy i samodzielny, to szybko przerzuciłem się na Flamengo. Tacie nie udało się przekonać mnie na swoją stronę. Wszyscy w otoczeniu byli flamenguistas, rówieśnicy im kibicowali, nie chciałem się wyłamywać. Myślę, że to podobne uwielbienie jakie teraz widzę u kibiców Legii.
I kto jest bardziej fanatyczny?
Nie ma wątpliwości, że ludzie z Rio de Janeiro. Myślę, że najbardziej żyje się Flamengo w fawelach. Tam to jest szaleństwo, całe życie, największa miłość. Dzielnica w dniu meczu jest czerwono-czarna w dniu. A dla takich, którzy wychowywali się jak oni, zrobiliby wszystko. Jak dla Gabigola. Kiedy zostali mistrzem, miasto oszalało, czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem. Filmy ze świętowania oglądałem po kilka razy. Wszyscy wyszli na ulicę, nie dało się przecisnąć na największych ulicach miasta. Nawet na trybunach po mistrzostwie wszyscy śpiewali „Festa na favela”, czyli „impreza w faweli”.
Widziałem, wariactwo.
W Warszawie też żyje się piłką w wyjątkowy sposób, nie spotkasz tego w wielu miejscach na świecie. Wiesz, co mnie zadziwiło? Na jesieni rozgrywaliśmy mecz w strasznym mrozie, piłka wyszła na aut albo rzut rożny, a nagle widzę, że fani skaczą i tańczą bez koszulek. Pomyślałem: „O co tu chodzi? Oni są dopiero nieźle zakręceni”. Czułem zimno, biegając, walczyłem ze sobą, a oni zdejmują ubrania i dopingują. To mnie zaskoczyło. I przyznam, że dodatkowo zmotywowało.
Coś jeszcze zaskoczyło?
Ilu ludzi przychodzi na stadiony. Wydaje mi się, że są na każdym meczu bez względu na rezultaty. Czy wygramy, czy przegramy, zawsze na trybunach wielu kibiców i głośny doping. Tak samo jak żyją meczem, bo kiedy tracimy gola, to nie przestają śpiewać. Wręcz robią to głośniej i chcą nam dać kopa. Kibice mają duże oczekiwania, a tu odczuwasz wsparcie nawet, kiedy spotkanie się nie układa. Tak było z ŁKS-em, bo straciliśmy bramkę jako pierwsi, a doping nie słabł.
Mógłbyś sobie wyobrazić, że nie grając w piłkę, już po zakończeniu kariery, zostajesz w Polsce na dłużej?
Trudno jest gdybać. Może gdyby nie było tak zimno, no i gdybym znał język. To zdecydowanie dwa czynniki, które wykluczają taki pomysł. Ale poza nimi czemu nie? Naprawdę warunki do życia tu są świetne. Ale rozmawiamy w deszczowy dzień, kiedy wyjście na dwór daje mi popalić, a spacer nie jest przyjemnością, więc w tym momencie zostanie w Polsce do końca życia nie jest tak przekonujące. Znajomi śmiali się, że ewidentnie brakuje mi witaminy D. Na dziś w kwestii takich planów chciałbym wrócić do siebie do Brasilii, choć moja dziewczyna Jessica jest zakochana w Guimarães, gdzie mieszkaliśmy.

Zaskoczyło mnie, ile radości wywołała u Ciebie możliwość spaceru po Warszawie.
Zawsze żartujemy z dziewczyną i moimi bliskimi, że w Brazylii nie możesz robić tego samego co w Polsce. Tutaj mógłbyś wyjść o trzeciej w nocy z telefonem w ręce, spacerować z nim i zupełnie nic złego ci się nie stanie. Równie dobrze mógłbyś zostawić coś na ulicy, wrócić po to za jakiś czas, a zguba do ciebie wróci. Nikt jej nie przywłaszczy. W Brazylii takie rzeczy byłyby niemożliwe. Nie możesz spacerować z telefonem po mieście, rozmawiać z kimś na ulicy, nawet schowanie go w torbie może być niebezpieczne, bo ludzie czekają na okazję.
Gdybyś nie został piłkarzem, kim byś był?
Nie mam pojęcia. Nigdy nie miałem alternatywy. Postawiłem na jedną opcję. Musiałbym pójść do jakiejś normalnej pracy, pewnie pracowałbym w sklepie, może właśnie w kawiarni. Nigdy nie liczyło się dla mnie nic innego poza piłką. Dobrze, że marzenia się spełniły, bo przeraziłeś mnie tym pytaniem.
Czyli nie byłeś pilnym uczniem.
Nie, nie ciągnęło mnie do szkoły. Zdecydowanie nie było nam po drodze. Ale poznałem tam moją miłość Jessicę, jesteśmy razem od kilkunastu lat. Ratowała mi skórę, bo była zawsze przygotowana, a ja tylko od niej przepisywałem. Gdybym nie trafił na nią w klasie, mogłoby nie być tak wesoło. W szkole zdecydowanie się męczyłem, nie chciałem się uczyć.
Nie wspominasz najlepiej tych lat?
Wręcz przeciwnie. Do szkoły chodziliśmy z Jessicą razem, ale ona lądowała na zajęciach, a ja na boisku. Później trzeba było ratować sytuację, kiedy nauczyciele wystawiali oceny. Chodziło mi tylko o to, aby dobrze się bawić i cieszyć życiem, więc na okrągło graliśmy w piłkę. Lekcje zazwyczaj trwały osiem godzin, ale rzadko kiedy wytrzymywaliśmy z kolegami do końca. Wszyscy chcieli grać. Czasem po dwóch godzinach, czasem po czterech zrywaliśmy się prosto na boisko. Uciekaliśmy, żeby gonić marzenia. Ktoś zawsze miał piłkę przy sobie. Po latach mogę się z tego śmiać, ale wtedy obrywało mi się mocno od rodziców. Gdy się dowiadywali, było niewesoło. „Jak to nie było cię w szkole? To gdzie Ty się włóczyłeś?”. Rodzice byli rozczarowani, ale też myśleli, że może wpadłem w jakieś złe towarzystwo. A nam naprawdę chodziło tylko o bieganie za piłką.

Ile godzin dziennie graliście w Brazylii?
Cały dzień, ile się tylko dało. Nie przesadzam. Graliśmy od samego rana, po południu, później wieczorem, aż się ściemniło. Tak długo, dopóki słońce nie zaszło. Zawsze tak samo, każdego dnia.
Rozgrywaliście mecz za meczem przez osiem godzin? Jak to niby wyglądało?
W Brazylii masz mnóstwo boisk, które są dostępne dla wszystkich. Na przerwach graliśmy na tych obok szkoły, zaraz po niej też szliśmy na kolejne. Robiliśmy przerwę na obiad, wtedy każdy szedł do domu, chwila odpoczynku, aż się ułoży i wracaliśmy na boisko. I tak aż do zmierzchu. Chętnych było mnóstwo, więc mieliśmy taką zasadę, że kto pierwszy strzeli dwa gole, zostaje na murawie. Wydaje mi się, że tak się gra w całej Brazylii. Były trzy drużyny, więc zwycięzcy zostawali, przegrani musieli czekać na swoją kolej. Grałeś z tymi samymi ludźmi, ale codziennie też z nowymi. W piłkę gra tyle osób, że co chwilę spotykało cię coś nowego. Wiecznie byłeś nakręcony, by się odegrać i wygrywać. Wokół boiska gromadziło się też mnóstwo ludzi, którzy nie rywalizowali. Dziewczyny miały swoje zabawy, prowadziły rozmowy, wszystko jednak kręciło się wokół tego.
To ile czasu dziennie grałeś?
Zdarzało się, że po pięć-sześć godzin. W normalny dzień pewnie przynajmniej trzy godziny dziennie. Pięć dni w tygodniu naszej gry na osiedlowych boiskach, a w soboty i niedziele mieliśmy lokalne rozgrywki, więc wyczekiwało się na ligę.
A treningi?
Były trzy razy w tygodniu. W poniedziałki, środy i piątki. Treningi mieliśmy po szkole, dość wcześnie, a po nich wracałem na nasze boisko, by dalej grać ze znajomymi. Nie miałem dosyć.
Istniało coś takiego jak zmęczenie?
Nie, jedynie radość. Po najtrudniejszych zajęciach odczekałem chwilę i tylko zmieniałem boisko. Jak człowiek wracał do domu, to mógł mieć dość, ale już nie mógł się doczekać następnego dnia. Nikt nas do tego nie zmuszał. Takie życie nam się podobało.
Wejście do profesjonalnej piłki, pełnej taktyki i dyscypliny, nie pozbawiło nieco tej dziecięcej radości z futbolu?
Na pewno, to trochę inna piłka. Wiesz, jak się gra na ulicy w Brazylii? Nie ma żadnych pozycji ani odpowiedzialności za drużynę. Wszyscy, dosłownie wszyscy, chcą atakować. Każdy idzie do przodu. Nie ma obrońców, nikt nie chce nimi być. Każdy zawodnik za to potrafi dryblować, wie, jak strzelać gole. Można powiedzieć, że całe dni uczyliśmy się jak mijać rywala. W kółko, ktoś ośmieszył ciebie, czekałeś, żeby zaraz zrobić z nim to samo. W Europie nawet dzieci uczy się piłki inaczej. Lepiej, gdybyś ustawił się tak, jeśli kolega pobiegnie tutaj, ty powinieneś ruszyć tam. Kultura gry jest wyższa, dlatego tutaj mamy najlepsze drużyny i rozgrywki świata. W Brazylii nie istnieje defensywa, ma być wesoło. Wyobrażasz sobie, jak wyglądały nasze mecze do dwóch bramek. Jeśli kogoś minąłeś, już miałeś gola. Każdy czekał, aby móc pokazać, co potrafi zrobić z piłką. To była wolność i wielka radość.

To przyjemne wspomnienia. Miałeś też jednak wiele traumatycznych przeżyć.
Moja przeszłość była dość skomplikowana. Doceniasz to, kiedy życie staje się lepsze, kiedy przychodzi sukces. Ale to już za mną. Walczyłem z wieloma trudnościami i nigdy tego nie zapomnę. Kiedyś jako dziecko zostałem zaatakowany i okradziony w drodze do szkoły. Grozili mi pistoletem. W piłce też zostałem oszukany przez agenta, trafiałem na nieuczciwych ludzi. W ogóle z przemocą w Brazylii nie jest tak łatwo skończyć, jest obecna w całym kraju. Ale kiedy wracam do siebie na święte czy wakacje, znam ludzi stamtąd, jest znacznie spokojniej niż kiedyś. Takie rzeczy jednak zostają z tobą.
Rodzice nie namawiali, by dać sobie spokój z piłką?
Wspierali mnie we wszystkim od małego. Sam doszedłem do momentu, kiedy chciałem ostatecznie rzucić piłkę, ale oni nalegali, bym kontynuował grę. Byli ze mną od zawsze i marzyli razem ze mną. Moją inspiracją w dzieciństwie był też starszy brat. Lubię to powtarzać. Kiedy byłem dzieckiem, uwielbiałem jeździć na jego mecze do Brasilii. Wzorowałem się na nim.
Wiara mocno Ci pomagała przez wszystkie lata walki o zostanie profesjonalistą?
Była ze mną od najmłodszych lat, odkąd pamiętam. Tak wychowali mnie rodzice, chodziliśmy zawsze do kościoła, uczyli mnie wartości, o których opowiada Biblia. Jestem mocno wierzący. Wszystko zawdzięczam Bogu. Dziękuję mu każdego dnia, że tak to się potoczyło, bo jestem naprawdę wdzięczny za swoją ścieżkę. Wiele trudnych rzeczy się wydarzyło, ale to tylko mnie umacniało. Modlę się przed każdym meczem, też przed wejściem na boisko.
O co konkretnie prosisz?
Dziękuję, że mam taką możliwość i robię to, co kocham. I proszę Boga, aby dalej mnie chronił. W trakcie meczu i nie tylko.
Zapamiętałeś szczególnie jakiś turniej reprezentacji Brazylii?
Najbardziej zapadł mi w pamięć ten mecz z Niemcami przegrany 1:7 na mundialu w naszym kraju. Kiedy przegrywaliśmy trzema golami, może czterema, mój tata wyłączył już telewizor. Nie mógł wytrzymać więcej, nie chcieliśmy w tym uczestniczyć. To było dla nas bardzo smutne przeżycie. Dla Brazylijczyków wielki turniej to święto. Malujemy ulice w nasze barwy, dekorujemy okna wstążkami, ludzie przeżywają tę imprezę. Dlatego po stracie siedmiu goli ulice przypominały cmentarz. Nie było tam nikogo, ten turniej zapamiętałem dobitnie.
Na jakiej pozycji w końcu czujesz się najwygodniej?
Przyzwyczaiłem się do roli dziesiątki, bo znacznie częściej dostaję piłkę i uczestniczę w wielu akcjach. Mam wtedy większy wpływ na grę. Trener przestawił mnie tam w październiku, to była właściwa decyzja.
To aż taka nowość?
Jako dziecko zawsze chciałem być napastnikiem. Chodziło o to, aby atakować, więc ustawiałem się z przodu. Kiedy zaczęli decydować trenerzy, zawsze byłem przywiązany do skrzydła. W rezerwach Benfiki zdarzało się nawet, że grałem jako prawy obrońca, miałem trzymać się boków. Rozchodziło się o moją szybkość. W takiej profesjonalnej, taktycznej piłce nie miałem wiele styczności z grą w środku. Można powiedzieć, że trener Vuko coś dostrzegł.
Nad czym zaczął pracować, że piłkarz bez cyfr nagle stał się ważnym elementem?
Chciał, abym częściej był przy piłce, bo wtedy czuję się wygodniej. Żebym nie był wyłączony z gry. Wiadomo, że musi krążyć, ale czujesz się pewniej, kiedy co chwilę do Ciebie wraca. Trener stwierdził, że w środku będę miał na to większą szansę, a przy szybkiej grze mogę też uruchamiać wiele akcji drużyny. Sam nie byłem przekonany przy pierwszej rozmowie, ale już po pierwszym meczu zobaczyłem efekty i sens tego pomysłu. Po przejściu na dziesiątkę zacząłem też stwarzać więcej sytuacji, strzelać gole, asystować, włączyłem się lepiej do gry.

Jak wy się w ogóle dogadujecie?
W szatni moim tłumaczem jest Inaki Astiz. Mówi po hiszpańsku, więc najczęściej siada tuż obok mnie i przekazuje wszystkie wiadomości, gdy trener mówi do drużyny. Jest też Andre Martins i Luis Rocha, wcześniej był Cafu. Oni też pomagali mi w odnalezieniu się. Trener Vuković zna kilka wyrażeń po portugalsku, trochę mówi w tym języku, więc czasem przekazuje też wiadomości bezpośrednio. Jesteśmy w stanie się komunikować.
Czego najbardziej oczekuje Vuković?
Gola. Widzi we mnie taki potencjał. Powtarza, że muszę być konkretniejszy w kluczowych momentach akcji. Moje strzały lub podania mają przynosić bramki. Mają być decydujące. Ile razy słyszałem podczas treningów po portugalsku „to musi być gol, caralho”. Cały czas nad tym pracujemy.
Był moment, który najbardziej ci zapamiętał z niewykorzystanych okazji?
Z pewnością z Rangersami w eliminacjach Ligi Europy. Brakowało nam tam gola ze Szkotami, a były takie sytuacje, które powinny wpaść. To były moje początki, ale żałuję, że nie udało się strzelić. Teraz mamy dużo zajęć, gdzie pracujemy nad finiszem sytuacji. W moim przypadku skupiają się na tym. Oglądam jak Marek Saganowski czasem wykańcza sytuacje głową i chciałbym mieć takiego nosa jak on do bramek.
Od kogo na świecie można się uczyć wykończenia?
Wzorów jest wiele, mnie zachwyca Robert Lewandowski i nie dlatego, że gram w Polsce. To już taka tradycja, że w weekend wyskakuje mi komunikat „gol Bayernu, strzelił Lewandowski”. Zawsze. Staram się oglądać jego mecze, a przynajmniej skróty. Nawet dziś obserwowałem jego ruchy, bo nagrałem sobie jedno spotkanie. Czasem tak robię, bo akurat od niego można się mnóstwo nauczyć. Ma wszystko, mimo że widziałem zdjęcie, że gdy wyjeżdżał z ekstraklasy to był chudziutki. Jeszcze podziwiam Karima Benzemę. To napastnicy, którzy mają złoty kontakt z piłką.
Tak realnie, można się czegoś nauczyć z oglądania filmów z topowymi piłkarzami?
Uważam, że da się. To cię rozwija. Inaczej patrzysz na niektóre konkretne zachowania w trudnych sytuacjach, jak zachowują się najlepsi. Łapiesz odpowiednie wzorce, szukasz nowych rozwiązań. Na boisku chcesz zrobić to samo. Jako dzieci chcieliśmy odtwarzać naszych idoli, teraz jest identycznie. A może to pomaga jakoś intuicji, skoro masz w głowie ich zagrania.

Dostajesz z pewnością mnóstwo wiadomości. Czytasz i tłumaczysz opinie na swój temat?
Raczej nie, zawsze będzie mnóstwo negatywnych i pozytywnych, ale to nie powinno na mnie wpływać. Bardziej interesują mnie opinie z klubu, skupienie się na meczu. Nie żyję tym tak, aby je tłumaczyć. Raczej to do mnie nie dociera ani specjalnie mnie nie dotyka. Lepiej mieć czystą głowę. Przez negatywne komentarze łatwo się zdekoncentrować, namieszać w psychice, stracić pewność siebie, dlatego wolę się w to nie angażować.
Rozmawiam z pesymistą?
Może miewam takie chwile, ale nie... raczej z realistą. Rzeczywistość czasem jest trudna, ale staram się ją oceniać obiektywnie. Wiem, kiedy zagrałem naprawdę dobry mecz, a kiedy bardzo słaby i nie staram się tego nigdy zmieniać myśleniem. A w życiu tak samo jak w piłce. Podchodzę do świata takim, jakim jest.
Kto w nim jest w trójce najlepszych piłkarzy ekstraklasy?
Jest wielu świetnych, wymienię tych, których lubię i od których najwięcej się uczę. Na pewno Andre Martins, niesamowicie dużo wyciągam od niego podczas gry. Tak samo Domagoj Antolić ze swoją inteligencją i techniką oraz Jose Kante, który potrafi robić różnicę. Z innych klubów cenię Jorge Feliksa z Piasta i Dominika Furmana z Wisły Płock.
Założyłeś sobie jakiś cel na rundę wiosenną? Nie myślę o mistrzostwie, taki osobisty.
Dalej pracować nad wykończeniem akcji. To chcę najbardziej poprawić. Gdy będę miał trzy sytuacje w meczu, chciałbym wykorzystywać dwie z nich. To trochę siedzi w mojej głowie, więc muszę uwolnić swoje możliwości. Większość moich okazji chciałbym kończyć celnym strzałem. Ale tak poza wszystkim to chcę zostać mistrzem Polski. Nigdy nim nie byłem, nigdy nie wygrałem nic większego. Chcę poznać to uczucie. Na wyobraźnie działają mi też opowieści Cafu, który miał szczęście to przeżyć. Wstrząsnęło to nim, najpiękniejsze chwile w życiu piłkarza. Taka radość razem z kibicami, którzy otaczają przejeżdżający autokar. On nawet wyszedł do fanów i świętował razem z nimi wokół, chciał znaleźć się po drugiej stronie. Pokazywał mi zdjęcia, filmy, na koniec sezonu chcę być tego częścią.
