Nie było szans, żeby Daniel Craig zszedł ze sceny niepokonany skoro przydarzyło mu się Quantum of Solace, gdzie warunki pracy na planie przypominały niemal te z Końca z Hollywood. Wiele jednak można było wybaczyć szóstemu agentowi 007, mając w pamięci Casino Royale i Skyfall. Czy aż tak wiele jak No Time to Die?
Ostatnie piętnaście lat stanowiło dla popularnej franczyzy czas kopernikańskiego przewrotu, który mógł przypominać redefinicję Batmana dokonaną przez Christophera Nolana. Po tym, jak w Śmierć nadejdzie jutro z Bonda zrobiono Cyrk Zalewski - on powstał z martwych niemal jako mroczny rycerz. Cary Fukunaga (Detektyw) miał ambicję, żeby posunąć się dalej w uczłowieczaniu popkulturowego herosa; nadpisać mu kolejne warstwy psychologiczne. Jacek Sobczyński w swojej entuzjastycznej recenzji nawet celnie kreśli analogię do W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości.
Początkowe sekwencje z włoskiej Matery stanowią obietnicę gorzkiej opowieści o mężczyźnie po przejściach, który dźwiga na sobie ciężar wspomnień. I radzi sobie z tym równie nieudolnie jak reżyser i scenarzyści (wśród nich m.in. Phoebe Waller-Bridge od Fleabag) z pogłębieniem Nie czas umierać. Fukunaga deklarował, że chce podejść z szacunkiem do kultowego dziedzictwa i w efekcie został złapany na wykroku. Nakręcił emocjonalną wydmuszkę, a na domiar złego - nieustannie uderza w najwyższe tony, żeby stworzyć iluzję kina większego niż jest w rzeczywistości. Funkcję śmiechu z sitcomów pełni w tym przypadku dramatyczna muzyka Hansa Zimmera czy aktorski overplaying. Pożegnanie Craiga uzasadniałoby może w pewnym stopniu zastosowanie środków nadzwyczajnych, ale tak przedramatyzowanego i patetycznego filmu w serii dotąd nie było.
Agent 007 próbuje układać sobie na emeryturze życie z Madeleine Swann (Léa Seydoux), ale przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Na płaszczyźnie metaforycznej, ale też tak dosłownej, jak dosłowny jest wybuch bomby w grobowcu Vesper Lynd. Bond wraca do gry, żeby ustalić, kto go zdradził. Odkrywa przy tym, że rodzi się większe zagrozenie dla bezpieczeństwa światowego od Ernsta Stavro Blofelda (Christoph Waltz) i organizacji Spectre. A wszystko przez szefa brytyjskiego wywiadu (Ralph Fiennes), który działał co prawda w dobrej wierze, ale nie pierwszy raz okazuje się, że dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. I tu wchodzi Freddie Mercury (Rami Malek). Cały na czarno.
Sceneria zmienia się jak w kalejdoskopie. Akcja przenosi się z Włoch do Londynu; na Kubę i do bazy na Morzu Japońskim. W tym całym tyglu bohaterowie poboczni zostają potraktowani jak awatary. Najlepsze co No Time to Die ma do zaoferowania to - pozornie niefrasobliwa - Paloma (Ana de Armas) w Hawanie, której rola urywa się, jakby chodziło o NPC-ta, a nie postać z krwi i kości.
Nie czas umierać to generalnie jest kościół bez Boga. Całkowicie nonszalancko grozy został pozbawiony Blofeld, a nie ma w zamian pełnokrwistego antagonisty; trwa to przez trzy godziny, ale trudno o jakiekolwiek budowanie napięcia; poszukiwanie człowieczeństwa przynosi kuriozalne skutki - jak w wątku (nazwijmy go tak celem uniknięcia spoilerów) rodzinnym. I spektakularna oprawa niewiele zmienia, gdy wątki urywają się jak przy błędzie montażowym, motywacje są skrajnie niewiarygodne, a bohaterowie - papierowi.
Doświadczenia kilku flopów z ostatnich sześciu dekad pozwoliłyby nawet przymknąć oko na No Time to Die, gdyby nie - dłużący się niemiłosiernie - ckliwy finał jak z Armageddonu. Nie chodzi bynajmniej o chorobliwe urojenia konserwatystów, ale zostaje otwarte potężne pole do nadużyć, jakich Disney dopuścił się na Gwiezdnych Wojnach. Słusznie więc niepokoi się Piotr Kędzierski, wizualizując sobie bondowskiego Jar Jar Binksa.
James Bond will be back? W kontekście dwudziestej piątej odsłony cyklu to brzmi jak groźba...