W Legii zdają sobie sprawę, czym się różni brutto od netto? Kto ma najwięcej do powiedzenia w kwestii transferów i kto walczy o wpływy? Czym zajmuje się czeska firma 11 Hacks i kto za nią stoi? Dlaczego Dariusz Mioduski ma prawo czuć się skołowany i jak odnajduje się w bezlitosnym świecie futbolu? Jakie wady i zalety jako dyrektor sportowy ma Radosław Kucharski? Ile razy Czesław Michniewicz myślał nad wcześniejszą rezygnacją i czego był zupełnie nieświadomy? W jakich sektorach została położona gra Legii i co wykrzykuje się na loży prezydenckiej? W drugiej części obszernego materiału przyglądamy się studium upadku, niezgody i nieufności przy Łazienkowskiej.
>> Przeczytaj pierwszą część „zaglądamy do gabinetów mistrza <<
Rozłam wśród decydujących osób w klubie należy wskazać jako jedną z głównych przyczyn dzisiejszego kryzysu. – Praca i konflikt pomiędzy dyrektorem sportowym a trenerem są trochę wpisane w specyfikę działania – tłumaczył Dariusz Mioduski. – Chcemy tego unikać, ale to jest tak: trener patrzy na swój interes. Zrozumiałem to i akceptuję, że szkoleniowiec chce mieć takich piłkarzy, którzy dadzą mu wynik tu i teraz. Rozumiem to, bo trener jest rozliczany ze zwycięstw, trofeów. Natomiast dyrektor sportowy musi patrzeć na klub nie w perspektywie tego sezonu, a następnych paru lat. Musi patrzeć na konstrukcję drużyny, od strony sprzedaży potencjalnych zawodników, ich rozwoju. I dokonywać decyzji, które czasami nie są po myśli trenera, który wolałby mieć doświadczonego, 30-letniego zawodnika, dającego mu więcej dziś. A nie myśli o tym, że jak zapłacimy za niego 1 mln euro, to czy kiedykolwiek odzyskamy te pieniądze, jeszcze płacąc mu pensję wynoszącą następne półtora miliona – dodawał.
– To jest konflikt, który jest normalny, to wpisane w tę pracę. Komunikacja pomiędzy trenerem a dyrektorem sportowym jest bardzo ważna. Ale też trenerem, który rozumie, jaka jest filozofia klubu i jak będzie budowana drużyna. Te role muszą się, w jakiś sposób, uzupełniać. Czasami działa to lepiej, czasami gorzej – zaznaczał prezes warszawskiej drużyny.
ZRÓBMY SWOJE BODO
W rzeczywistości poważna współpraca na tej linii w największym polskim klubie nie istniała. Każdy walczył o czubek własnego nosa i rozliczenie z własnych zadań. Panowie podejmowali próby postawienia się w butach drugiej osoby, lecz myśląc o wypełnieniu własnych celów – Michniewicz osiąganiu wyników i wejściu do Europy, a Kucharski ekonomicznej budowy drużyny i przynoszeniu zysków ze sprzedaży – ich plany zupełnie się rozjechały.
Trener czekał na konkretnych piłkarzy i narzekał na sytuację kadrową. Dyrektor sportowy ściągał, kogo mógł i poszukiwał z zaciśniętym pasem. Pamiętajmy, że on działa na bardzo ograniczonym budżecie. Sprzeczanie się o piłkarzy jest naturalnym bodźcem do rozwoju, lecz tam jeszcze od poprzedniego sezonu było granie do dwóch bramek. W takich przypadkach zwykle wszystko jest akceptowalne, dopóki zespół bronią wyniki.
– Michniewicz jest wielkim fanem Bodo/Glimt. Zawsze podaje ich jako flagowy przykład funkcjonowania z ograniczonymi środkami. Cały czas ogląda ich spotkania, bo uważa, że to zdrowo zbudowany klub maksymalnie wykorzystujący potencjał. Przychodził do prezesa Mioduskiego i mówił: »Prezesie, zróbmy tutaj Bodo. Oni oddają 3 piłkarzy i 3 sprowadzają. Zawsze przychodzą wszyscy o konkretnym, takim samym profilu gry. Nie robią nic na wariata«. A tutaj słyszysz, że drużyna się nie zmieniła, a później jak spojrzysz na kadrę, to wyrzuconych zostaje 21 piłkarzy, a 10 nowych przychodzi. Nie możesz zmieniać 30 piłkarzy, myśląc o stabilizacji. Nawet jeśli nie są z podstawowego składu, to jednak mieszasz w całej grupie ludzkiej. Nie ma poważnego klubu, który tak funkcjonuje – słyszymy w otoczeniu zwolnionego w październiku szkoleniowca.
Gwoli ścisłości: latem przyszło 10 nowych piłkarzy, a odeszło z klubu 14 nazwisk. Zimą przyszło do Legii czterech nowych, z czego trzech już nie ma w klubie. Pozostał jedynie Ernest Muci. Poprzedniej zimy odeszło za to siedmiu graczy, czyli rzeczywiście bilans pożegnań wynosi 21. Nawet jeśli większość z nich nie pełniła pierwszoplanowych ról, to nadal zmiennicy decydują o nastrojach wśród całej grupy. Jak mawia Pep Guardiola: twoja szatnia jest tak szczęśliwa, w jakich humorach trzymasz zmienników. Klub z Łazienkowskiej funkcjonował jak drzwi obrotowe albo mem z Simpsonów – wejście do restauracji, kilka obrotów i wyjście.
Podobne światło rzucił na to stary-nowy trener pracujący aktualnie w roli pierwszego szkoleniowca, czyli Aleksandar Vuković. W rozmowie z Foot Truckiem – nagranej zanim Radosław Kucharski zadzwonił z propozycją przejęcia drużyny po Marku Gołębiewskim – powiedział: „Miałem z dyrektorem dobre relacje. Pomógł mi transferami Luquinhasa, Vako Gwilii, Novikovasa. Dużo pracował nad sprowadzeniem Pekharta. Zgadzaliśmy się co do Mladenovicia, Boruca, Kapustki, Juranovicia. To nie był problem. Problemem była percepcja tego, co jest w drużynie i co chcę, aby pozostało. Traktowanie tych ludzi, którzy już są w drużynie. Nie idąc w detale, odstąpiono od wartości, które pielęgnowałem i na których mi zależało. Są ludzie, których trzeba docenić i są ludzie, których trzeba się pozbywać, jeżeli chce się mieć zdrową szatnię i zdrową atmosferę”.

Wracamy do tego, że Radosław Kucharski nie ma najlepszego odbicia nastrojów społecznych na poziomach niżej, czyli w szatni drużyny. Chciałby jak najlepiej, bo ma w założeniu wymieniać piłkarzy ze średniej półki i rokrocznie próbować podnosić poziom zespołu. Jest dyrektorem, więc w zamyśle chciałby odświeżać i tych piłkarzy numer 13-16 wymieniać na nowych, głodnych, lepszych. Przy czym to znowu daje efekt karuzeli i destabilizację. Kluczowy jest jeszcze faktor ludzki: klimatu, atmosfery, znajomości. To nie zawsze się zazębi, tak jak w tym sezonie. O tym często zapomina Kucharski.
Wyliczenia, statystyki, procenty zgodności i dopasowania to jedno, matematyka może pomagać, ale na końcu decyduje po prostu to, jak dany człowiek wpasuje się grupę i jak odnajdzie się charakterologicznie. Człowiek musi po prostu polubić człowieka. Nie raz zdarzało się usłyszeć ze strony samych piłkarzy, że tego aspektu ludzkiego dyrektor absolutnie nie czuje. Albo do Legii trafiały dziwne przypadki, albo przepadały, albo stawały się zgniłymi jabłkami w szatni. A czasem po prostu kluczem jest mieć w roli zmiennika dobrego, pracowitego chłopaka cenionego przez szatnię, niż wirtuoza podkopującego autorytety. Nie każdy przychodzi tutaj w roli gwiazdy, jak ma obiecywane przy negocjacjach.
ZAWALONO JUŻ ZIMĘ
Wiele zaczęło się psuć podczas zimowego okna transferowego w poprzednim sezonie. To wtedy transfery zostały przeprowadzone głównie pod presją kibiców oraz Twittera. Oni naciskali, wyliczali, że inni przeprowadzają ruchy, a w Legii panuje cisza i samozadowolenie. Stworzone ciśnienie sprawiło, że zaczęły się działania, ale błyskawicznie zostały zweryfikowane na minus. To pokazuje, jak bardzo przy Łazienkowskiej żyje się tym, co wypisywane jest w Internecie, chociaż to kibicowska bańka nieporównywalna z wszystkimi przychodzącymi na stadion. Na swój sposób to lustro fanowskich nastrojów, lecz jak to zwykle bywa – chwiejne i emocjonalne, a to nie służy budowie poważnego projektu. Kibice mają prawo zmieniać nastroje co tydzień. Prezesi już niekoniecznie.
Pierwszy do Warszawy przyleciał Jasur Jakszibojew w połowie lutego. Znowu wracamy do tematu – jakkolwiek brzydko to nie zabrzmi – wybrakowanego towaru. Rozmowy o uzbeckim skrzydłowym trwały trzy miesiące wcześniej. Miał przyjść już w grudniu, ale trener usłyszał, że chociaż jest fajnym zawodnikiem, to ma jakieś braki w sferze mentalnej i zostanie odpuszczony. W Legii takie opcje jednak lubią wracać. Dostał bardzo pozytywne recenzje od firmy 11 Hacks, o której w dalszej części. W efekcie w połowie lutego zjawił się na treningach. Skończyło się na 11 minutach rozegranych w pierwszej drużynie.
Później panowały głosy o pomyłce w Warszawie, gdy Jasur na wypożyczeniu w Sheryffie Tyraspol zdobył bramkę z Realem Madryt, lecz szerszy obraz pokazuje, że to nic więcej jak element szczęścia, a nie wystrzał z formą. Przez całą rundę rozegrał 526 minut i 6 razy wyszedł w wyjściowym składzie Naddniestrzan. W Warszawie czuł się zupełnie zagubiony. – Pozytywny chłopak, którego przerosła skala wyzwania. Był trochę zahukany, z innego kręgu kulturowego, nie pomagały mu obowiązki religijne. Samo miasto też go przerosło. Gubił się na większym rondzie – słyszeliśmy w klubie.
Duet wypożyczony z Dynama Kijów też był półroczną ciekawostką. Kiedy Legia w styczniu grała sparing z Dynamem, trener Michniewicz zupełnie nie miał pojęcia, że potencjalnych nowych graczy ma po drugiej stronie. Gdy miesiąc później pojawili się w klubie, przygotował żartobliwą prezentację powitalną dla Artema Szabanowa.
„Chłopaki, zobaczcie i poznajcie, to jest nasz nowy zawodnik. Może znacie, bo bardzo dobrze kopie po autach”. I puścił trzy nagrania, gdy stoper pod naciskiem piłkarzy Legii wybija piłkę w trybuny. – Znałem go z tego, że dobrze go pressowaliśmy w sparingu – wspominał. Ukrainiec jednak opowiadał, że dla równowagi zamieścił też jego dobre fragmenty z meczu przeciwko Barcelonie. On akurat przekonał szkoleniowca i panowie chcieli dalej współpracować. Naciskał na to Szabanow, naciskał jego menedżer, ostatecznie jednak wrócił na ławkę do Kijowa.

Nazarij Rusyn z kolei został szybko spacyfikowany w Legii i jego kariera skończyła się na 30 minutach. Napastnik przyszedł z myślą, że od niego będzie rozpoczynał się wyjściowy skład, podczas gdy Tomas Pekhart strzelał jak najęty w sezonie życia. Nie pomogło, że rodzina jego myśli prosto z głowy przenosiła do mediów społecznościowych. Zimowe transfery przeprowadzone bez większych efektów wywoływały duże spory na linii trener – dyrektor, ale także nie umknęły dezaprobacie samego zarządu. Zimowe okno do zapomnienia, za to latem najwięcej sprzecznych emocji kręciło się wokół Mattiasa Johanssona.
Sporów było więcej. Tak jak z Akademią. Góra naciskała, aby młodzi dostawali więcej szans i aby promować ich w pierwszym składzie, sztab szkoleniowy czuł, że zdecydowanie odstają poziomem. Jedni czuli pieniądz, drudzy osłabienie drużyny. W 2015 roku Stanisław Czerczesow udzielił takiego wywiadu w Legii: „Proszę, nie pytajcie mnie więcej o młodych piłkarzy. Dziennikarze chyba bardziej chcą, żeby oni grali, niż oni sami chcą grać. Jestem profesjonalnym trenerem, przestańmy rozmawiać o przedszkolu”.
Podejście Czesława Michniewicza było podobne. Zdarzało się, że nawet starszyźnie przeszkadzało wejście nowych twarzy w trening. Widząc jak odstają, jak zwalniają intensywność zajęć i jak są rozkojarzeni, prosili o odstawianie ich od treningu albo branie tylko do ćwiczeń pomocniczych. – Trener ich stąd zabierze, to bez sensu – padało. Różnica w umiejętnościach i szybkości grania była odczuwalna. Młodzi nie mieli jak wyrównać tego poziomu. Starsi widzieli w nich hamulcowych obozu. Dostawali szanse w dużych gierkach, ale nie byli traktowani jak pełnoprawni gracze pierwszej drużyny.
Ocena Akademii jest kolejnym tematem, które obie strony widziały skrajnie inaczej. Jedni wskazywali najlepszy ośrodek w tej części Europy i najlepsze warunki do pracy, drudzy poziom sportowy chłopaków, którzy nie mogą odnaleźć się na tle pierwszej drużyny. Legia ma taki model funkcjonowania, że regularnie potrzebuje na horyzoncie takich chłopców jak Radek Majecki czy Michał Karbownik, a później pieniędzy z ich sprzedaży. To część filozofii klubu. Wygrywać, ale zarabiać. Gigantyczny żal do Michniewicza powodowało to, że nie promuje kolejnego towaru eksportowego, co ma być wpisane w obowiązki trenerów warszawskiej drużyny. On jednak nie widział takiego potencjału w Kacprze Skibickim, którego wyciągnął z rezerw i początkowo bardzo w niego wierzył. Finalnie głównym młodzieżowcem został 20-letni Maik Nawrocki.
Przy Skibickim jeszcze jedna ważna kwestia – skrzydłowy dołączył do Legii w 2020 roku, więc nie jest wychowankiem Akademii. To też bolało zarząd, że trener wymyślił sobie takiego gracza, a nie kogoś, kto przeszedł długą drogę szkolenia w legijnych strukturach. Od samego początku jego gra i pobyt w pierwszej drużynie budził spore wątpliwości, zwłaszcza wśród kierownictwa Akademii. Liczyli, że to inni „swoi” chłopcy dostaną minuty. Michniewicz widział to inaczej. Politycznie była to mało korzystna kwestia, bo takim piłkarzem nie można byłoby się pochwalić jako owocem pracy Akademii. Przy czym Legia od dłuższego czasu ma problem, aby wprowadzić takiego chłopaka w pełni wychowanego przez siebie do pierwszej drużyny. Karbownik przyszedł z Młodzika Radom, a Majecki z KSZO Ostrowiec Świętokrzyski.
Trener dyskutował na ten temat z prezesem Mioduskim. Ich wiara w młodzież była na zupełnie innym poziomie. – Pracowałem z młodzieżówką. Jestem pierwszy do stawiania na młodych pod warunkiem, że mają jakość. Przecież nie będę blokował młodych – bronił się Michniewicz. – Dobry trener potrafi rozwinąć takich graczy. Oni potrzebują wiary, zaufania, rozwoju i szansy, aby wskoczyć na właściwy poziom – odpierał to Mioduski.
Znowu w sporach przewijał się temat Lecha Poznań jako wzoru w planowaniu młodzieżowców na przyszłość. Majecki, Karbownik i Slisz gwarantowali spokój, lecz przy Kisielu i Ciepeli nie było takiego przekonania. Zarząd chciał promować kolejnych bramkarzy. Michniewicz stawiał na Nawrockiego, bo nie miał innego stopera z dobrą lewą nogą i wyprowadzeniem piłki. Klub chwalący się promowaniem młodzieży już dzisiaj powinien mieć plan na to, kto będzie obsadzał pozycję młodzieżowca w kolejnym sezonie i jeszcze następnym. A to nie było takie oczywiste nawet w tym. Akademia na górze budzi spore kontrowersje, bo cały czas czeka na owoce pracy.
CZY KUCHARSKI JEST DOBRYM DYREKTOREM?
– Radek Kucharski ma ileś bardzo dobrych cech, które powodują, że jest dyrektorem sportowym Legii. Cechy podstawowe są dwie. Pierwsza to jego wiedza i umiejętność oceny zawodników, wyszukania ich i doprowadzenia do transferów, które chcemy sfinalizować. I tę wiedzę bardzo cenię. Większość transferów, postrzeganych jako udane, była jego. Oczywiście, był szereg transferów, które można powiedzieć, okazały się nieudane. Nie znam jednak żadnego klubu, w którym wszystkie transfery są udane. Wydaje mi się, że nasz procent naszych transferów, które są raczej udane albo bardzo udane, jest dosyć duży, razem z młodymi zawodnikami. Druga cecha, która jest dla mnie równie ważna, to jest tzw. uczciwość. W całym swoim biznesowym życiu nigdy nie spotkałem się z takim środowiskiem, jak to piłkarskie, które jest, w jakiś sposób, wypaczone. Uczciwość, poczucie, że ktoś nie robi czegoś bokiem, są bardzo rzadko spotykane. Radek Kucharski, w moim czteroletnim doświadczeniu, nie dał mi żadnego powodu, żeby myśleć, że tę uczciwość mógłbym podważać. I to jest coś, co bardzo cenię, to jest bardzo rzadkie i niełatwe, żeby coś takiego mieć – uważa Dariusz Mioduski.
Z kolei Mioduski ma cechę, że bardzo mocno trzyma się swoich zaufanych ludzi. Czy Kucharski jest fachowcem, ma wiedzę i potrafi oceniać piłkarzy? Jak najbardziej, tego nie można mu odmówić, ma oko do zawodników. Czy jest właściwą osobą na stanowisku dyrektora sportowego? Wydaje się, że nie. Przynajmniej nie z aktualnymi kompetencjami i umiejętnościami miękkimi. Szukając odpowiedzi na ocenę jego pracy, jeden z dyrektorów sportowych użył takiego zwrotu: „Dobry fachowiec, ale do juniorskiej piłki. Nie mam przekonania, że ma charakter do seniorskiej. Wyłapie potencjał, ale duża piłka działa na innych zasadach”. Nie można mu odmówić dopinania świetnych transferów jak Luquinhasa, Juranovicia czy Pekharta, lecz więcej trafia się niewypałów.
W pracy dyrektora sportowego Legii trzeba uwzględnić jedną rzecz – on pracuje jak człowiek-orkiestra w bardzo specyficznym klimacie. Często ze związanymi rękami finansowo, często z przymusem kupowania z myślą o jak najszybszym zarobku, często szukając kreatywności i złudnych obietnic na przyszłość. Legia z konkurentami ze swojego poziomu nie wygrywa finansowo, wygrywa otoczką, klubem, kibicami i sprzedawaniem marzeń. Pokazuje success story, ale piłkarze przebierający w ofertach nie przychodzą tutaj dla pieniędzy.
Nie zarabiają źle, lecz mnóstwo innych kierunków przebija te propozycje. Jak chcą pomyśleć o przyszłości, to lecą do Azji albo wybierają Kajrat Ałmaty. Tutaj możesz zarobić konkretnie dopiero jak się wypromujesz i ruszysz w świat, może wpadnie jakiś obiecany procent z transferu, to najczęściej przekonuje piłkarzy. Że Karbownik rusza do Brighton, że Celtic bierze Juranovicia, że Monaco inwestuje w Majeckiego, a Sebastian Szymański robi karierę w Dynamie Moskwa i zaraz czeka go kolejny skok.
Kucharski ma kupować jak przystało na mistrza Polski z europejskimi ambicjami, a nie dostaje do tego odpowiednich środków. Powiedzmy – wchodząc jedynie poglądowo w realia Transfermarkta – że latem Legia wydała 3 miliony euro. Podobną kwotę zyskała, ale zakupy zaczęły się dopiero pod koniec okna. Często jest to szycie w przypadku dyrektora Legii, czekanie na pieniądze i lepienie w małym budżecie. Tam, gdzie zaczyna się prawdziwy problem jego kompetencji, pojawia się kontakt z innymi.
– Radek Kucharski ma również sporo wad. I muszę przyznać, że - użyję mocnego słowa – opierdalam go od czasu do czasu za to, bo sam się wkurwiam jako człowiek jak to się dzieje. Jedną z tych wad są jego umiejętności komunikacyjne. Przyrzekam, że to nie jest tylko w stosunku do ludzi z zewnątrz. Tylko że nie mogę mu zarzucić, że robi to dlatego, że kogoś olewa. On po prostu pracuje non stop, cały czas jest na telefonie. Liczba agentów, którzy podsyłają pomysły i później się wkurzają, że ich nie realizuje, że nie bierze ich piłkarzy, jest tak duża, że się jedzie po nim równo, bo nie jest podatny na tego typu rzeczy. Dlatego jest też średnio lubiany w tym środowisku, nie daje się kontrolować przez różnego rodzaju osoby. Musi pracować nad kwestiami komunikacyjnymi. Jeśli chce być dyrektorem sportowym z najwyższej półki, a ma ku temu potencjał, to będzie musiał nieźle zapierniczać, żeby tam dojść i się zmienić w tym aspekcie. Bo te narzekania, w dużej mierze, również są prawdą - i to są jego wady – wskazywał Mioduski.

Czyli Legia jest na etapie inwestycji w człowieka, któremu jednak brakuje elementarnych cech na tym stanowisku. Uczciwość brzmi bardzo szlachetnie, lecz introwertyczna natura Radosława Kucharskiego jest poważnym problemem w tej pracy. Nawet współpracownicy nazywają go „niemową”. Jego problemy komunikacyjne sprawiają, że wewnątrz samego klubu jest to temat wywołujący sporą irytację. Panują żarty, że dodzwonić się do dyrektora sportowego jest trudniej, niż do samego papieża. Czy to jedynie żarty, niech opowie sytuacja z rezygnacją z funkcji trenera Marka Gołębiewskiego. Po meczu z Wisłą Płock nie mógł się do niego dobić, więc informację o dymisji pozostawił… SMS-em. Brzmi szokująco, ale po czasie nie tak bardzo. Niektórzy się przyzwyczaili.
To kontrowersyjny temat w samej szatni wśród piłkarzy. Ci z kolei oburzają się, że umówienie się na rozmowy kontraktowe graniczy z cudem.. Do samego końca pozostają w niepewnej sytuacji, nie dostając informacji zwrotnej, jakie klub ma wobec nich plany. Potwierdzało to wielu graczy. Regularnie po szatni krąży zdanie „zadzwonimy do pana”.
W ostatnim Stanie Futbolu dobrze sytuację wytłumaczył Igor Lewczuk pożegnany w klubie latem: – No oczywiście, że o tym się rozmawia. Dwunastu zawodnikom kończą się kontrakty. Ludzie mają plany, rodziny, chcą kontaktu. Szczerości. Jesteśmy dorosłymi ludźmi.
W dalszej programu dorzucił jeszcze historię. – Obiła mi się o uszy sytuacja, że manager Marko Vesovicia przyleciał do Warszawy negocjować kontrakt, ale nie było odpowiedzi ze strony dyrektora sportowego. Telefon zwrotny nastąpił, jak menedżer był już poza Polską – mówił.
Kogokolwiek nie zapytasz o dyrektora Kucharskiego, będzie strzelał takimi historiami. – A jak menedżer Antolicia razem z Miro Radoviciem przylecieli negocjować umowę Antoli to przez dwa dni nie dodzwonili się do dyrektora sportowego i polecieli do domu? – dorzucał na Twitterze Marcin Szymczyk z legia.net. Piłkarze mistrza Polski śmieją się, że ukrywa się na korytarzach i chowa za filarami. A jak już dojdzie do spotkania, to padnie słynne „zgadamy się”.
To wbrew pozorom bardzo latynoska cecha, że dyrektor nie potrafi mówić „nie”. Piłkarze ze wściekłością reagują, gdy do samego końca pozostają niepewni sytuacji kontraktowej, a o doniesieniach czytają w mediach, a nie dowiadują się czegoś twarzą w twarz. I trudno powiedzieć, czy to gra negocjacyjna na złamanie kontrahenta, niechęć przekazywania złych wiadomości czy po prostu brak szacunku wobec własnych piłkarzy. Miroslav Radović już wyjeżdżając z kraju, nadal nie wiedział, czy będzie jeszcze mentorem dla młodych, czy żegna się z klubem. Inaki Astiz potrafił przyjechać na zbiórkę i dowiedzieć się, że nie ma jego bagażu, bo nie leci na obóz.
Specyficznych sytuacji było sporo. Wróćmy do letniego wpisu Michała Macka, trenera zajmującego się stałymi fragmentami gry: „Miał być zaraz podpis, a jest koniec. Było naprawdę blisko pracy w ekstraklasie. Do finalizacji zabrakło jedynie podpisu umowy i zgody na warunki. Może się jeszcze uda i jakiś Klub zaryzykuje, zatrudniając specjalistę od stałych fragmentów gry”. Chodziło o bardzo zaawansowane rozmowy z Legią. W zasadzie warunki zostały już ustalone, a współpraca dogadana. U trenera, dziś pracującego w sztabie Górnika Łęczna, sytuacja osobista była wrażliwa, ale miał chęć rzucenia wszystkiego i podjęcia się pracy.
Takich warunków, o jakich była rozmowa, nie otrzymał. Z dyrektorem Kucharskim uścisnęli sobie dłonie i rozchodziło się tylko o podpis, ale dżentelmeńskiej kontynuacji już nie było. Najpierw kontrakt na papierze nie przychodził przez 2-3 tygodnie, mimo że Macek zdążył już przygotować pewne rzeczy dla sztabu Michniewicza. Gdy oferta przyszła na maila, warunki były zupełnie inne niż ustalone. Pensja jednak była czterocyfrowa, a nie jak na rozmowach. Można rzucić, że dogadali się bardzo szybko – tylko jeden rozmawiał o kwotach brutto, a drugi netto. Tak przynajmniej sugerował kontrakt, który trener z szacunku do siebie i ze względu na zasady odrzucił. Poczuł się potraktowany niesprawiedliwie. I na tyle zostawiony sobie, że do współpracy nie doszło. Jedno na spotkaniu, drugie w papierach.
Trener Michniewicz chciał postąpić jak trener Skorża – otoczyć się specjalistami w swoich dziedzinach i zawierzyć się pracy. Macek miał pracować na dwóch etatach w pierwszym i drugim zespole, ale do renegocjacji nie doszło. – Odrzuciłem propozycję, która przyszła. Bardzo chciałem pracować w takim klubie, ale to kwestia zasad. Gdy przekazałem decyzję, usłyszałem tylko: no dobra, nie było tematu – opowiada trener, który dzisiaj opracowuje zagrania ze stojącej piłki w Górniku Łęczna.
Od jego przyjścia klub z Lubelszczyzny zdobył cztery bramki ze stałych fragmentów gry. To wystarczająca rekomendacja, ile może dać taka praca. Wyobraźmy sobie, ile płaci się napastnikowi strzelającemu cztery gole w rundzie ekstraklasy. Łęczna straciła dwie bramki ze SFG, ale pamiętajmy o specyfice tego klubu: gdy oni mają trzy rzuty rożne, rywal w tym czasie wykonuje ich dziesięć. A i tak wychodzą mocno na plus i wygrywają tym punkty. Przypadek Macka nie był odosobniony, bo Alessio De Petrillo też wkurzony dopytywał, jak wygląda system podatkowy w Polsce i jak tu się rozmawia o pieniądzach. Tam też netto nagle zamieniało się w brutto. Po wszystkim trzeba się było napracować, aby zatrzymać tu włoskiego asystenta i namówić go na dalszą współpracę.

Inny dyrektor mówi nam żartem: – Wiesz, jak to jest z Radkiem Kucharskim? Złoty chłopak. Mówisz mu, że masz pilny temat do załatwienia i w 2-3 dni trzeba reagować. Po tygodniu odezwie się z zapałem: do usług, działamy!
Problemem Legii jest to, że stanowi największy klub w Polsce, a jej kluczowe stanowiska obsadzają ludzie uczący się fachu. Nigdzie nie ma takiej presji na codzienny wynik i takiego ciśnienia, więc wydaje się, że powinny tym sterować osoby doświadczone, weterani, twarde charaktery, które nie ulegają wpływom zewnętrznym i kontrolują pożary. Tymczasem na większości stanowisk Legia inwestuje i dopiero uczy się na błędach. Spójrzmy na kilku ostatnich trenerów: Marek Gołębiewski, Aleksandar Vuković, Dean Klafurić, Romeo Jozak, Jacek Magiera. Osoby z talentem, ale podejmujący pracę pierwszego trenera na takim poziomie po raz pierwszy. I podobnie jest z cały czas uczącym się dyrektorem sportowym.
W oczach autora artykułu to najważniejsze stanowisko całego projektu sportowego. Mam przed oczami fachowców, którzy podkładają głowę za cały projekt i biorą odpowiedzialność za każdą sytuację. Są ponad wszystkimi. To osoby, które jako pierwsze tłumaczą się z transferów, wychodzą przed szereg w czasach kryzysu i świecą renomą w środowisku. Radosław Kucharski – jak usłyszeliśmy – jest dyrektorem mocno gabinetowym. Gdy pojawia się na innych obiektach, nie wywołuje aury jednej z najważniejszych osób polskiego futbolu. Człowieka, wokół którego wszystko powinno się kręcić, bo steruje wielkim klubem i rozdaje karty.
Pojawiają się głosy, że może czarować innych zagranicą, ale nawet na polskim rynku czują, że brakuje mu właściwej charyzmy i siły przebicia. Nie jest tak ceniony. Nie ma najlepszego kontaktu z szatnią, gdzie nie budzi takiego autorytetu. Zwykle najwięcej znaczy dla nowych piłkarzy albo tych, którym zależy na nowej umowie. Nie rzucamy hasła, że Michał Żewłakow jest lepszym dyrektorem sportowym, bo to trzeba zmierzyć w szerszym wymiarze. Lecz gdy jego poprzednik wchodził do szatni, wywoływał takie odczucia, jakie powinny kojarzyć się z dyrektorem sportowym – sternikiem projektu. Czujesz, że idzie dyrektor i od niego wszystko zależy. Z Kucharskim niekoniecznie tak jest. Szatnia wyczuwa takie rzeczy.
Aspekt medialny jest tutaj najmniej ważny, chociaż również istotny. Gdyby się dało, pewnie Radosław Kucharski najchętniej nie wychodziłby do mediów i przeprowadzał rozmowy kontrolowane z oficjalną stroną klubu. Zadaniem dyrektora sportowego nie jest brylowanie w mediach i świecenie twarzą – jak najbardziej to rozumiemy, że woli pracę w ciszy i wypowiadanie się efektami pracy. Jednak nie do końca zdaje sobie sprawę z potrzeb sytuacji na takim stanowisku. Ostatnio bierze większą odpowiedzialność jak przy przedstawieniu Gołębiewskiego czy podpisaniu się pod powrotem Vukovicia. To kierunek, jakiego wymaga się od dyrektora. Może rzeczywiście Kucharski będzie się rozwijał i kiedyś zostanie wzorem na tym stanowisku, jeśli jest autorefleksyjny i wyciąga wnioski. Dzisiaj jednak na najważniejszym stanowisku w klubie jest osoba, która nie ma właściwych predyspozycji, o czym opowiadają nawet osoby blisko z nim współpracujące.
WYPUSZCZANIE Z NAZWISKAMI
O tym jak duża nieufność była między dyrektorem sportowym a trenerem Michniewiczem, świadczy również testowanie jego zaufania poprzez wypuszczanie go z transferami. – Procesy transferowe są bardzo trudne i tutaj zachowanie poufności jest bardzo istotne. Mieliśmy sytuacje z wcześniejszych transferów, że wcześniejsze konsultacje z trenerem powodowały, że nazwiska zaczęły pojawiać się mediach i te transfery straciliśmy. Trener się zarzekał, że to nie od niego, a jednak w zaprzyjaźnionych mediach się pojawiały. Niestety, potem czekaliśmy do ostatniego momentu. On pracował z nami nad modelem gry i profilami zawodników. On się pod takim dokumentem podpisał, ale zastosowanie tego w życie wyglądało nieco inaczej. Niestety, nie było zaufania z jednej i drugiej strony - to był problem dla wszystkich – podkreśla Mioduski.
Zwykle jest tak, że nazwiska świadomie lub nie wypływają do mediów. Trenerowi zarzucano, że dzieli się nimi z dziennikarzami. Tak było chociażby w kontekście Marcela Heistera z Fehérváru, o czym jako pierwszy poinformował Tomasz Włodarczyk z meczyki.pl. W tym jednak wypadku przeciek przyszedł prosto z Węgier, gdzie występował boczny obrońca. Zresztą to kolejny piłkarz, którego sztab szkoleniowy Czesława Michniewicza skreślił. W jednym czasie miał opiniować trzy nazwiska: Heister, Abu Hanna oraz Ryan Gauld. Zaczął się nimi interesować Alessio De Petrillo, zaczęli inni asystenci. Wyroki były takie: drewniany, drewniany, trzeci nieosiągalny, bo jest na celowniku Porto. Ostatecznie Szkot poszedł za pieniędzmi do amerykańskiego Vancouver Whitecaps.
– Wmawiali Michniewiczowi, że sprzedaje transfery, a chodziło o nazwiska, których on zupełnie nie chciał i prosił, aby się nimi nie zajmować. Tylko się wkurzali, gdy zaczęli ich oglądać. Tak było z Heisterem. Dla mnie to dziwna sytuacja, bo Czesiek opowiadał w swoim stylu, że to złom przemysłowy, a później miałby to wpuszczać do mediów? – słyszymy w otoczeniu trenera.
Podobnie było przy rozmowach kontraktowych z Pawłem Wszołkiem. Piłkarz denerwował się, że temat jest niezałatwiony, o szczegółach czytał w mediach, a telefon milczał. To budowało przy Łazienkowskiej wielką nieufność, kto wynosi informacje. Nie od dziś wiadomo, że trener Michniewicz przyjaźni się z Krzysztofem Stanowskim, jest również ojcem chrzestnym jego syna. Łączy ich bliska relacja, co dodatkowo wzmagało napięcie przy Ł3. Pracownicy Legii mają zakaz rozmów z Weszło pod groźbą kar finansowych.
Klub nie wykazuje żadnej współpracy z tym portalem, więc Michniewicz był między młotem a kowadłem w relacjach prywatnych. Zarzekał się jednak, że Stanowski nie puszczał żadnych informacji przez rok jego pracy. Tak ustalili, aby nie robić trenerowi pod górkę w pracy. Wiedział bardzo dużo, to naturalne, ale nie wykorzystywał tego, aby przyjaciel nie musiał świecić oczami przed pracodawcą. Drastycznie zmieniło się to po zwolnieniu Michniewicza.
Prawdziwym przypadkiem testowania wierności trenera był jednak Peter Pokorny, 20-letni słowacki rozgrywający. Wieczorem dyrektor Kucharski zadzwonił, że przychodzi nowy piłkarz i następnego dnia będzie przechodził testy medyczne. Bilety zabukowane, piłkarz przekonany, wszystko gotowe – taka była wersja. Gdy następnego dnia padło pytanie, czy zdrowy ten Słowak, Michniewicz usłyszał w klubie, że Real Sociedad przebił ofertę, a Pokorny wolał pracować z Xabim Alonso. On rzeczywiście został wykupiony przez rezerwy klubu z San Sebastian za dwa miliony euro i jest fundamentalną postacią w Kraju Basków.
Od początku rozgrywający z Salzburga nie był w zasięgu polskiego klubu. Jak sprawdzamy, o piłkarzu-wypustce jako pierwszy napisał na Twitterze użytkownik Bartkovy. Trudno, aby było normalnie w klubie, gdzie relacje wyglądają w taki sposób, a trener jest testowany przez pracodawców. Zarząd też czuł się oszukiwany i w roli ofiary podwójnej gry. Nikt tam nie czuł się w porządku względem drugiej strony.
BÓL O SAMO BOISKO
Czesław Michniewicz jest człowiekiem taktyki, więc odpowiedzi na fatalną jesień chciał szukać przede wszystkim na boisku. Piłkę tłumaczy mechanizmami, więc przyczynę skandalicznych 7 porażek w 10 ligowych meczach w sporej mierze widział w zmianie stylu gry. – Nasz problem zaczął się na samym boisku. Kiedy zdobywaliśmy mistrzostwo, mieliśmy ulubione, firmowe, wypracowane w treningu zagrania. 5 piłkarzy było w polu karnym w momencie kończenia ataku. Kiedy dorzucał Juranović, akcję zamykał Mladenović. Piłkę mógł głową zamknąć Pekhart. W tym samym czasie w szesnastce byli Luquinhas oraz Kapustka, a Slisz albo Martins już czekali przed polem karnym. Później brakowało nam automatyzmów. Jak zaczęliśmy analizować, brakowało też piłkarzy w polu karnym. Może przez brak energii, może przez zmiany charakterystyki – tłumaczył jeszcze latem ten zjazd były szkoleniowiec.
Mocno zmienił się sposób grania. Można to tłumaczyć małymi detalami, które rzutują na obraz końcowy. Jak mawiał trener Adam Nawałka: jak czegoś nie powtórzysz 100 razy, to nie zobaczysz efektu końcowego. A Legia mając niewiele czasu na treningi i niewiele energii na intensywną pracę, zbyt wiele przepracowywała na sucho. Chciała się ratować schematami na tablicy, gdy nowi piłkarze nie przyswoili jeszcze, jak to robić z zamkniętymi oczami. Nie było tego poczucia, że zagrasz w ciemno, bo partner tam ruszy, skoro robili to już tysiąc razy.
Mistrzowska Legia wygrywała mecze przede wszystkim taktyką i przygotowaniem. Jakich elementów zabrakło jej kilka miesięcy później? Nie było kilku motorów napędowych, jakie stanowili kontuzjowany Kapustka, Juranović, Wszołek czy wcześniej Vesović. Nagle Legia straciła swoją największą broń, czyli ataki sunące prawym skrzydłem. Drugiego tak mobilnego gracza jak Kapustka, o którego prośby pojawiły się rok temu w grudniu, nie było. A to 24-latek otwierał całą grę w tamtym sektorze boiska – dawał przyspieszenie, ale też gubił rywali ruchami. Popisowym zagraniem było wypuszczenie prawego wahadłowego, gdy cofający się głębiej Kapustka wymieniał futbolówkę z rozgrywającym stoperem. Posyłał zagranie na wolne pole, z czego korzystali Wszołek albo Juranović.
Tego w tym sezonie już nie było, bo brakowało jednego i drugiego. Mattias Johansson nie dawał takich parametrów biegowych i nie wychodził zbyt wysoko, Josue gra zupełnie inną piłkę, Rafa Lopes ma płuca do biegania i serducho, ale nie jest tak jakościowym graczem, Skibicki z czasem przestał przekonywać trenera umiejętnościami. Michniewicz poległ na tym, że wypracował sobie działające modele, ale nie potrafił dać drużynie alternatywy. Zmieniał systemy, dostosowywał się, ale przerosła go sytuacja, gdy musiał się posiłkować zupełnie innym materiałem ludzkim. Próbował być elastyczny, ale złotej formuły nie znalazł. Uważał, że nie było czasu na trening, aby skonstruować nowe sztuczki.
Znaczącą różnicą była też postać napastnika, bo całkowicie zmieniała oblicze pressingu. Mahir Emreli nie miał nosa, gdzie biegać, kiedy startować ani jak odcinać grę rywala. Michniewicz niesamowicie się na to denerwował. Azerski napastnik, który lubił codziennie przychodzić do gabinetu trenera na kawę, na samym początku tłumaczył się: „Trener się tak nie denerwuje. Wychowywałem się w takim kraju, gdzie absolutnie niczego nas nie nauczyli. W juniorach nie było takiej taktyki. Jestem samoukiem”. Nie wiedział, w jaką stronę ruszać. A jak to się mówi: nieskoordynowany pressing robi więcej szkody, niż pożytku. Lepiej czekać na rywala, niż głupio do niego wystartować.
Mimo dwóch goli z Bodo/Glimt, postawa Azera była punktowana na odprawie, tak samo jak po sparingach. Dawał drużynie sporo, ale też sporo zabierał. Tak jak wcześniej Legia łapała rywala wysoko – bo Pekhart nawet jeśli nie jest dynamiczny, to bardzo świadomy taktycznie – tak teraz straciła ten atut. Emreli nie potrafił pressować. Josue nie podejmował prób. Mattias Johansson nie miał sił albo możliwości, aby zagwarantować takie doskoki jak Juranović.
– Analizujemy statystyki, ale nie takie, które widać w tabeli, ale to co robimy na boisku - jaką mamy powtarzalność, czego nam brakuje, jak odbieramy piłkę, gdzie odbieramy piłkę, z jaką skutecznością to robimy, jak atakujemy i jak konstruujemy akcje. Mamy dużo przemyśleń w tym temacie. Zawodnikom brakuje statystyk indywidualnych. Nie kreujemy zbyt dużej liczby sytuacji pod bramką przeciwników. Trener Michniewicz na bieżąco dostawał od nas te informacje. Nowy trener też zapozna się z tymi informacjami, by przemyśleć i przełożyć tę sytuację na boisko – mówił Radosław Kucharski, gdy przedstawiał stałego, ale tymczasowego trenera Marka Gołębiewskiego.
W klubie od tygodni trwały zagorzałe dyskusje o liczby oraz analizy. Chcieli wesprzeć Michniewicza danymi, ale też punktowali go, że wskaźniki dramatycznie pospadały na łeb, na szyję. On kontrował i uzasadniał, dlaczego tak to wygląda: nie zdobywamy przestrzeni, fakt, bo nie wychodzimy na wolną pozycję. Luquinhas jest kontuzjowany, a większość piłkarzy tego nie robi. Kapustkę próbujemy zastąpić Sliszem, który gra bliżej napastników i w wyższych sektorach, ale to nie jest taki kreatywny piłkarz. Padało takie porównanie – Slisz jest jak silnik diesla, bardziej na płynną jazdę na dłuższych trasach, niż zrywy na małej przestrzeni. Znowu rozchodziło się o materiał ludzki omawiany w pierwszej części materiału. W mistrzowskiej Legii zawsze zwracano uwagę na parametry startów i przyspieszeń, które znacząco pospadały w tym sezonie.
W decydującym meczu ze Slavią Praga Maik Nawrocki posłał kapitalną asystę na kilkadziesiąt metrów do Mahira Emreliego prawą nogą. To był kolejny temat rozmów – wyszło mu zagranie życia, lecz w większości takich przypadków sztab miał do niego zażalenia, że niewłaściwie włącza do gry Mladenovicia, stopuje grę kierunkiem ustawienia i to zabierało mnóstwo atutów po lewej stronie boiska. Trzeba mieć w głowie, że to młodzieżowiec dopiero wchodzący do seniorskiej piłki, trafiał do jedenastek Ligi Europy, lecz rozmawiając o samym planie taktycznym, był to temat podnoszony w dyskusjach.
Brakowało tam lewej nogi do lepszego rozegrania u półlewego środkowego obrońcy. Maik nie bał się tego grania. Niektórzy określali go nawet lewonożnym, ale jednak w porównaniach tego a zeszłego sezonu zostało to wskazane jako mankament. Tym bardziej, że cała gra Legii od początku do końca bazowała na wyprowadzeniu stoperów we włoskim stylu. Tak właśnie rozwaliła się Legia na obu skrzydłach, co przy Mladenoviciu i Juranoviciu pozwoliło jej odjechać w ekstraklasie. Jak mawia Pep Guardiola: najlepsi nie zarządzają piłką, tylko zarządzają rywalem. Naprowadzają go do jednej strony, aby wykończyć z drugiej.
Gdy dyskutowano o przygotowaniu fizycznym, podnoszono temat startów u piłkarzy w ekstraklasie. Michniewicz kontrował, że w Europie przebiegali głównie duże odcinki, z kolei w lidze te parametry wyglądały lepiej od Lecha czy Rakowa. Problem zaczynał się, gdy była mowa o kreowaniu gry. Trener punktował, że nie ma w drużynie piłkarzy oddających strzały. Że chociaż Josue rozgrywa, to nie bardzo ma kogo podłączyć do gry.
– Jest z tym problem, bo jak nie masz kreatywności, to pojawiają się kłopoty. Aby dobrze funkcjonować, musisz mieć czterech kreatywnych piłkarzy w składzie, aby to nie opierało się na jednym gościu. Myślimy nad tym w kontekście lata. Myślimy nad konkretnymi zachowaniami i będziemy coś dokładać do rozgrywania akcji. Chcemy je urozmaicić. Najważniejsza rzecz i od tego powinienem zacząć: szybkość rozgrywania piłki. Chcemy skrócić czas od podania do podania, kiedy ja do ciebie gram, ty musisz szybciej oddać do następnego – mówił w wywiadzie przeprowadzonym w czerwcu. Czas pokazał, że nie udało się tego zrobić. W ekstraklasie bazowali na kreatywności Kapustki, Luquinhasa i Andre Martinsa.
Teraz często brakowało jednostek w polu karnym. Mahir Emreli ma papiery na granie na wysokim, europejskim poziomie, jeżeli poprawi aspekty taktyczne. Ale trzeba też pamiętać, że nie jest klasycznym napastnikiem, bo ciągnie go w boczne sektory. Przez to często brakowało kogoś do wykańczania. Lirim Kastrati ma szybkość i niewiele więcej. – W polu karnym mamy półtora człowieka – padało w analizach.
11 HACKS, CZYLI CZESKIE ANALIZY
Dochodzimy do kolejnego punktu spornego, czyli podjęcia współpracy z czeską firmą analityczną 11 Hacks przyprowadzoną przez członka zarządu i jednego z najbardziej zaufanych ludzi prezesa, czyli Tomasza Zahorskiego. On był wielkim entuzjastą tej współpracy i przyklepał ją przy Łazienkowskiej. Sami siebie reklamują jako „ludzi od maksymalizowania potencjału w piłce”, czyli poprzez liczby, statystyki i analizy dopasowują piłkarzy do zespołów, badają zgodność transferów czy tłumaczą mecze.
Tak naprawdę stoi za tym dwóch ludzi – Jakub Dobiáš jako założyciel oraz dyrektor generalny i Jakub Otava jako dyrektor generalny. Pierwszy jest zawodowym pokerzystą, ma niesamowity zmysł do liczb, algorytmów i matematyki, jest pochłonięty światem obliczeń oraz informatyki, więc jego zdolności miały być pomostem do piłki. Drugi z kolei przez lata zasiadał w zarządzie Sparty Praga, a później poszedł w menedżerkę. Razem stworzyli firmę, mającą poprzez wyliczenia maksymalizować szansę przeprowadzenia skutecznego transferu.
– Kosztujemy mniej niż przeciętny piłkarz, a możemy poprawić pracę skautingu i procesy transferowe o 25 procent – chwalą się. Jednak to oni wydali pozytywną opinię na temat profilu i dopasowania Jasura Jakszibojewa, którego przy Łazienkowskiej już nie ma.
Współpracę podjęto na początku lutego, chociaż rozmowy i nieformalne spotkania zaczęły się już rok wcześniej. 11 Hacks było częściowo odpowiedzią na rozczarowującą pracę dyrektora Kucharskiego i nieudane okna transferowe. Rzecz w tym, że kompetencje i obowiązki zaczęły się nakładać. Trudno było określić, ile ma do powiedzenia dział skautingu, ile Kucharski, a ile czescy matematycy. To bardziej było pociąganie za rękaw prezesa Mioduskiego, który wszystkie ruchy na górze przyklepuje. Gdy ściera się kilka różnych stron, chcąc mieć jak najwięcej do powiedzenia, może dojść do kłopotu przy podziale zadań. Wszyscy mierzyli się z jednym problemem: szukali droższych piłkarzy, niż mogli sprowadzić, więc na koniec decydowali się na n-te wybory.
W Legii chcieli wspomóc pion sportowy i zarazem zrobić swoje Moneyball. To Zahorski przewalczył współpracę z Czechami, bo w grze było kilka firm. Już od pierwszego spotkania sztab Michniewicza wiedział, że ich współpraca nie będzie usłana różami. – Dało się tam wyczuć bajerę, a jeszcze ze strony IPSO (International Professional Scouting Organisation) pojawiły się jakieś wątpliwości co do tej działalności – słyszymy z tego obozu.
Tym bardziej przekonali się o tym, gdy zaczęły nadchodzić pierwsze analizy i oceny występów Legii. Traciły one sens o tyle, że były przeprowadzone bez uwzględnienia założeń taktycznych trenera. Gdy lądował raport meczowy w wykonaniu 11 Hacks, przykładowo punktowano jak rozgrywał piłkę Mateusz Wieteska. Sugerowano, że naraża drużynę zbyt częstym graniem przez środek. W tym samym czasie Michniewicz na odprawie podawał Wieteskę jako przykład, bo budował przewagę i dokładnie takiej ryzykownej gry od niego wymagał. Nie znając planów i taktyki, przygotowywali swoje raporty. I oceniali, gdzie trener się myli.
Wielokrotnie zarząd chwalił się, że wygrane mecze są zasługą 11 Hacks i wspaniale rozpracowanych przeciwników. Podawał to jako przykład skutecznej współpracy. Tymczasem Michniewicz przestał zapoznawać się z ich raportami, co już podkopywało go w oczach zarządu. Tomasz Zahorski był wielkim fanem tego rozwiązania, bo miało uczynić z Legii nowoczesny, wyjątkowy klub. Tylko że przy całej potędze liczb – one pomagają, lecz nie uwzględniają wszystkiego. Jak przy transferach: nie uwzględniają charakterów czy problemów piłkarzy, nie czują relacji czy sytuacji międzyludzkich. Legia coraz bardziej szła w kierunku korporacji, niż kładła nacisk na człowieka.
To częsty przykład tego, jak każdy chce w Legii pchać wózek we własnym kierunku. Trener jest przekonany o swojej nieomylności. Dyrektor Kucharski chciałby działać po swojemu. Tomasz Zahorski widzi sprawy jeszcze inaczej i chce mieć większy wpływ. Tutaj dwór ma zbyt wiele do powiedzenia i często szachuje nastrojami prezesa. On ulega emocjom i wpływom. Rzecz w tym, że każdy przychodzi i recenzuje swoją pracę jako doskonale wykonaną.
– To taka specyfika pracy w Legii, że gdy prezes pyta o jakieś zagadnienia, słyszy, że jest cudownie. Każdy najlepiej wykonuje swoją pracę, co oczywiste, broni swoich pomysłów i sprzedaje jako gamechanger. Nie ma kogoś, kto realnie weryfikowałby te historie sprzedawane prezesowi – słyszymy przy Łazienkowskiej. Tomasz Zahorski 11 Hacks oceniał jako wielki sukces i krok w nowoczesność. W loży prezydenckiej padały hasła, że gdyby nie cudowna analiza 11 Hacks, nie udałoby się wygrać konkretnego meczu. To oni również „przewalczyli” transfer Joela Abu Hanny. Zahorski będący zwolennikiem ich pracy bardzo popierał tę opcję, bo była rekomendowana przez Czechów. Mimo że niektórzy łapali się za głowę, oni wycenili go na 3-4 miliony euro i przedstawiali jako wyjątkową okazję na rynku. Legia „skorzystała”.
Warszawski klub – co akurat zasługuje na docenienie – chciał być kolejnym Brentford albo Midtjylland. Same pomysły naprawdę zasługują na uwagę i byłoby dużym przekłamaniem, że wszystko, co dzieje się na górze, jest złe. Zawsze jednak kluczowe jest wykończenie. Należy pamiętać, że Anglicy i Duńczycy inwestują znacznie większe pieniądze w takie inwestycje. Płacą grube miliony za piłkarzy. Kierunek jest właściwy, lecz chyba przeceniono wartość czeskiego współpracownika. Przynajmniej tak mogą sugerować pierwsze transfery. 11 Hacks ma zapewniony bonus finansowy za każdym razem, gdy piłkarz podpisze kontrakt z Legią z ich polecenia.
Czesi opowiadają, że mają przyjaciół w Brentford i Midtjylland, a także działają na podobnych mechanizmach. Mieli sprawić, że Legia zrobi wszystko inaczej i również będzie wyjątkowym przykładem w Europie. Na końcu jednak wszystko kosztuje, a mistrz Polski nie sprowadził ani jednego poważnego skrzydłowego. Brentford porywa jako beniaminek Premier League, Midtjylland jest liderem ligi duńskiej, a warszawiacy mają tyle punktów, ile drużyny ze strefy spadkowej. Coś musiało pójść nie tak.
– Może jeszcze ujrzymy efekty tej współpracy w innym wymiarze, bo sam zamysł jest słuszny, lecz na razie powiedzmy, że prezentacje z PowerPointa nie zrewolucjonizowały ani strategii rozwoju, ani polskiego futbolu – mówi anonimowy głos z Łazienkowskiej. Nie brakuje sygnałów w otoczeniu klubu, że po prostu korzystają na dużej ufności legijnego zarządu.
CZY MISZTA MÓGŁ GRAĆ WIĘCEJ?
– Jedyna rzecz, jakiej trener nie dostał, to drugi doświadczony bramkarz. Podjęliśmy świadomie decyzję, że tego nie robimy. Mamy najlepszego trenera bramkarzy wszech czasów, ściągnęliśmy Ricardo Pereirę, który wychowuje młodych u boku Dowhania. Założenie było takie, że Artur Boruc zostaje, ale nie będzie eksploatowany non stop. Miał pełnić rolę mentora i pomagać we wprowadzaniu naszych młodych bramkarzy do gry. Jego kontuzja to fizyka, był za bardzo eksploatowany. Tak nie miało być. Ale jak trener ma do wyboru doświadczonego bramkarza, to zawsze pójdzie w tym kierunku. Można było jednak w iluś meczach rotować i przygotowywać to inaczej – zarzucał Dariusz Mioduski.
To był kolejny zarzut ze strony zarządu. Przede wszystkim spowodowany tym, aby promować młodzież i budować wartość kolejnego Majeckiego, bo Maik Nawrocki formalnie jeszcze był piłkarzem wypożyczonym z rezerw Werderu Brema. Tyle że wystarczy przyjrzeć się rozegranym meczom, aby wiedzieć, że ten zarzut niespecjalnie ma sens. W połowie lipca w meczu o Superpuchar, pierwszym po Bodo, Cezaremu Miszcie złamano nos. Początkowo nie mógł grać w specjalnej masce. Miesiąc pauzował przymusowo. Kiedy tylko dostał zielone światło, od razu wystąpił z Wigrami Suwałki.

Czy Boruc rzeczywiście nie odpoczywał? Superpuchar z Rakowem – gra Miszta. Pierwsza kolejka z Wisłą Płock – gra Tobiasz. Druga z Radomiakiem – gra Tobiasz. Trzecia, czwarta, piąta i szósta (mówimy o kolejności meczów, bo z Termaliką został przełożony) – wrócił Boruc. 4 z 7 meczów poza pucharami były dla 41-latka. Zaczął grać, bo drużynie szło coraz gorzej, a presja rosła.
Artur Boruc zawsze chodził swoimi ścieżkami i miał pozwolenie na więcej. Dopóki trzymało się to normalnych, emocjonalnych ram, nikt w klubie nie reagował ani nie wchodził mu w paradę. Potrafił poprztykać się z Josue na samym początku, dzisiaj już są kumplami. Z kontuzją pleców 41-latek wrócił, gdy wszyscy w klubie dostali wolne i gdy poczuł się oszukany przy rozdzielaniu premii za wejście do Ligi Europy. Absolutnie nie sugerujemy, że nie miał problemów zdrowotnych. Po prostu gdy czuł się niewłaściwie potraktowany, niekoniecznie chciał nadwyrężać zdrowie, ryzykować większe problemy czy nadstawiać głowę. Chciał się po prostu w spokoju wyleczyć. Sytuacją klubu niezmiennie jak zawsze bardzo mocno żył i z bólem trawił tak fatalną sytuację. Król Artur zawsze działał na swoich zasadach. Po zwolnieniu Michniewicza napisał: „Idąc dalej droga podręcznika dla akwizytorów zacytuje jeszcze: „czasami lepiej być szczęśliwym, niż mieć rację”.
GRUPA TANECZNA
Kiedy piłkarze zaczęli luzować i pokazywać się coraz częściej na mieście, Czesław Michniewicz nie do końca był świadomy tej sytuacji. – Pewnie dzisiaj myśli, że był zbyt naiwny. Może nieświadomy. Ale zawalił w tym temacie. Nie podejrzewał, że grając co trzy dni, ktoś może ruszać w miasto – słyszymy od znajomego trenera.
Problemem trenera było zamknięcie w Legia Training Center i osadzenie w Książenicach. Jakkolwiek to nie zabrzmi, bo może przeprowadzka do Warszawy wiele by nie zmieniła, ale był trochę odcięty od rzeczywistości. Odwiedzał znajomych, wychodził na tenisa, czasem sam przedłużył wieczór po awansie w pucharach, lecz absolutnie nie czuł, co dzieje się w szatni. To zarzut dla trenera, który dopiero po czasie uświadomił sobie, co się dzieje. Na Estonii po Florze każdy wypił lampkę wina przy stołach, gdy szefowie byli zadowoleni z awansu, ale wieczory lubiły się przedłużać. Zdarzało się, że trener spotykał piłkarzy w popularnych miejscach. Latem wpadł na Abu Hannę, Rose’a i Johanssona w Hali Koszyki, ale – nomen omen – lampka w żaden sposób się nie zapaliła, bo po prostu byli na obiedzie. Wydawało się, że to normalne wyjścia obcokrajowców, którzy chcą lepiej poznać miasto.
I pewnie sztab Michniewicza żyłby w słodkiej niewiedzy, zamknięty w bańce legijnego ośrodka 30 km poza miastem, gdyby ze skargami nie zaczęli do nich przychodzić sami piłkarze. Dopiero wtedy zaczęli się bardziej przyglądać się sytuacji i dostrzegli, jak duża jest grupa prawdziwie niezadowolonych. Śruba była odkręcona. Mowa głównie o nowych nabytkach wymienionych wyżej, które widziały siebie w pierwszoplanowych rolach i z taką myślą podpisywali kontrakty z Legią Warszawa. Uważali, że oni powinni grać, więc trener chciał jakoś uspokoić sytuację. Rozmawiał z nimi, lecz nie dał więcej szans, tylko tłumaczył dlaczego nie grają.
Rose zawiódł go zawaleniem Superpucharu, gdy zagrał krótką piłkę w poprzek, zawiódł z Radomiakiem i omal nie wyeliminował drużyny ze Slavią, kiedy w przerwie został zmieniony przez Hołownię. To wzmagało złość trenera na górę, bo czuł, że dostał stoperów, którzy – mówiąc najprościej – są drewniani z piłką, a nie kreują grę. Rose na treningach był elektrykiem wysokich napięć. Do tego stopnia, że już po wyborze składów jego drużyna śmiała się: „My z Lindsayem, więc dzisiaj w plecak i do domu”. U Abu Hanny podobnie. Nie spełniali podstawowych założeń planu na grę, nie było jak ich tego nauczyć, stąd duża niechęć trenera do rotacji.
– Panowie, musicie być cierpliwi, za kogo ja mam was wstawić? Wietes gra kapitalnie, Jędza jest kapitanem, a Nawrocki jedynym młodzieżowcem. Gdzie mam was zmieścić? Poczekajcie na swoją szansę – tłumaczył ich Michniewicz. Stąd później brały się takie pomysły, jak Hanna występujący na wahadle jako zmiennik Mladenovicia. Zupełnie nieudane, bo to piłkarz w niczym nieprzypominający Filipa. Jeśli zapytać w Leverkusen, dlaczego wychowanek Joel Abu Hanna został pożegnany jako 18-latek, oprócz samych umiejętności usłyszymy, że nie prowadził się najlepiej, przez co nie widzieli możliwości nadrobienia braków. Spędził 9 lat w Bayerze, więc mogli go poznać od najmłodszych lat. A gdyby wczytać się w raporty skautingowe Legii na jego temat, jedni pisali, że potrafi wyprowadzać piłkę, a drudzy że zupełnie nie. Legia, bazująca w głównej mierze na raportach wideo, nie była jednoznaczna w jego ocenie ocenie, ale zobaczyli w nim potencjalny zarobek. Decydująca miała być okazja na sprowadzenie i myśl o tym, że uda się jeszcze na nim zarobić, bo wartość rynkowa będzie wyższa.
O ile do Legii przyszli nieźli, choć niedopasowani piłkarze, to można się zastanowić nad samym walorem ludzkim. Na ile dobrze zostali sprawdzeni? Weźmy jako przykład Mahira Emrelego, któremu od kibiców mocno obrywało się za wyjścia, a do tego do sieci wpadło jego zdjęcie przy barze. O niczym ono nie świadczyło, ale wystarczyło, aby podgrzać atmosferę i wpłynąć na nastrój oraz formę samego zawodnika.
– Gdy tylko o tym usłyszałem, byłem pewny, że on do grupy bankietowej na pewno nie należy. Widziałem, że zamieszczono zdjęcie z jakiegoś lokalu, w którym miał być nawet z moją byłą żoną, wiem jednak, jaka jest kultura w Azerbejdżanie. Piłkarze bardzo często przesiadują w knajpach, co nie oznacza, że piją, nawet jeśli inne osoby w ich towarzystwie to robią. Sama obecność w takim miejscu nie jest przestępstwem. Ale kiedy nie idzie, od razu są wyciągane takie rzeczy. Kiedy grałem w Legii, mieliśmy silną grupę, która wychodziła na miasto. Wtedy nikt nie robił z tego problemu, bo wyniki się zgadzały. Miałem bardzo podobne przeżycia do tych jakie teraz ma Mahir, dlatego staram mu się doradzać, podtrzymać na duchu, by krytyka nie odbijała się to na jego grze – bronił go w „Przeglądzie Sportowym” Jakub Rzeźniczak, który poznał Mahira w azerskim Karabachu.
I o tym dało się usłyszeć: bardzo fajny chłopak, zdolny piłkarsko, lecz cztery razy w tygodniu zobaczysz go na mieście. Może nie pije, może nie imprezuje, ale taka kultura, że domatorem nie będzie.
O tym jeszcze przed transferem opowiadał Rzeźniczak, który wydawał się naturalnym i pierwszym kontaktem przy zdobywaniu wiedzy o tym graczu. A jednak jego słowa zaskakują: „Emreli pytał mnie o zdanie co do Legii, natomiast trochę się zdziwiłem, że Legia nie zadzwoniła do mnie w trakcie negocjacji. Wcześniej rozmawiałem tylko z Tomkiem Kiełbowiczem, który pytał mnie o walory piłkarskie i sprawy związane z religią”.
CHĘĆ REZYGNACJI
Jeśli Czesław Michniewicz może czegoś żałować po czasie, to przede wszystkim tego, że nie sam nie zrezygnował. Takich momentów było kilka. Trener po mistrzowskim sezonie zaczął rozglądać się za mieszkaniem razem z asystentem Kamilem Potrykusem, by wyjechać z LTC położonego na odludziu, ale po czerwcowej awanturze na obozie z szefami odpuścił i został w ośrodku.
– Jutro może mnie tu nie być. Wiszę tylko na wynikach zespołu – mówił. Gdy Legia wygrała ze Spartakiem (1:0) w Moskwie, rosyjski dziennikarz rzucił do Michniewicza: dziękuję i do zobaczenia w Warszawie! Ten z uśmiechem odrzucił mu po rosyjsku: może ty przyjedziesz do pracy, ja to nie wiem. A przecież mówimy o momencie masowej euforii wokół warszawskiego klubu. Trener absolutnie nie czuł zaufania czy wsparcia z góry. Ze wzajemnością. Widział, jakie panują między nimi relacje. Skoro wszędzie chcieli co najmniej rocznej umowy na mieszkanie, to nie chciał wyprowadzać się z LTC, a później płacić za puste lokum. Nie miał przekonania, że dotrwa dłużej niż potrwa jego przygoda w pucharach. Został zwolniony po trzech kolejkach LE. – Po co mam się wrzucać w jakieś umowy, skoro nie wiem, co ze mną będzie? – tłumaczył.
Moment krytyczny nastąpił po 6. kolejce z Wisłą Kraków, czyli po drugiej ligowej porażce. To było już po wejściu do Ligi Europy, lecz Michniewicz chciał wtedy złożyć rezygnację. Grał Rafą Lopesem w środku pola, Hołownią i Jędrzejczykiem na wahadłach, a z ławki wprowadzał nieprzygotowanego Ribeiro, Ciepelę, Kostorza i Skibickiego. Czuł, że rzeźbi w dramatycznych warunkach. Na temat rezygnacji długo dyskutował ze swoim menedżerem Mariuszem Piekarskim.
– Teraz mogę to ujawnić, ale ja już w lecie doradzałem mu, żeby po awansie do Ligi Europy podał się do dymisji. Dlaczego? Bo widziałem, jak budowana jest ta drużyna. Trener chciał stawiać na piłkarzy mobilnych, a takich nie dostał. No ale ktoś tych piłkarzy znalazł, sprowadził i ktoś im płaci – powiedział na sport.pl Piekarski.
Wtedy namawiał go do rezygnacji, ale trenerowi żal było europejskich pucharów i samej grupy ludzkiej, z którą żył w doskonałych relacjach. Nie chciał nagle wyjść na tchórza ani człowieka, który się przestraszył. „Kilka dni po awansie miałem ich zostawić? Uciec ze statku? Powiedzieliby, że zabrakło mi jaj” – wspominał.
Niemniej Michniewicz był już wypruty psychicznie sytuacją. Widać było po nim coraz większe zmęczenie materiału i brak tego entuzjazmu co wcześniej. – Ty to zaraz na zawał zejdziesz – słuchał od znajomych, gdy wracał w trójmiejskie strony. W kontekście odpowiedzialności został pozostawiony sam sobie. Uważał, że kolejne rundy eliminacji przechodzą głównie jego podejściem taktycznym i sposobami na rywala, a nie dobrym przygotowaniem kadry do sezonu. Cokolwiek złego się nie stało, był obarczany winą, dlatego to sprawiło, że niezwykle przejmował się sytuacją.
– Postarzał się na pewno kilka lat. Źle wyglądał. Grał przeciwko rywalom, a właścicieli też wcale nie czuł po swojej stronie. To było czekanie na potknięcie – słyszymy z jego obozu. Ale pewnie pod tymi słowami mógłby się podpisać każdy. Mioduski uważa, że to on jest najbardziej krytykowany. Kucharski mógłby powiedzieć to samo. Są na pierwszej linii ostrzału. To samo czuł Michniewicz. Przy czym – jak mówi prezes – najważniejsze jest to, co dzieje się na górze klubu, a trenerzy zawsze będą się zmieniać i dostosowywać do filozofii Legii.
Pewnie gdyby dzisiaj Michniewicz mógł coś zmienić, byłby znacznie bardziej stanowczy w kwestii transferów, bo to o nie miał największy żal w trudnych momentach. Stanął z boku i czekał na to, co się wydarzy. To był gigantyczny błąd. Do Dariusza Mioduskiego docierało, że zaraz po awansie trener chciał zrezygnować. Stąd jego wejście do pokoju załamanego Michniewicza zaraz po meczu z Wisłą Kraków. Zwykle takie sceny nie miały miejsca. Wtedy próbował wlać w trenera nadzieję i entuzjazm, obiecywał natychmiastowe transfery i całkowitą zmianę sytuacji. Podnosił go na duchu, bo ich relacje czy rozmowy były na poziomie. Gorzej z samym poczuciem zaufania. Mówimy o sytuacji z 29 sierpnia, czyli samym finiszu letniego okna, gdy Michniewicz czuł, że absolutnie nie ma kim grać ani rotować. Później trener wyjechał do Rzymu i transfery last-minute obserwował w internecie.
Od słynnego czerwcowego wywiadu na legia.net nie było już normalnie. Kolejny raz trener chciał rezygnować po wygranej z Leicester (1:0). Czuł przed meczem, że to może być jego pożegnanie. Chciał się zmierzyć z Brendanem Rodgersem, ale już wtedy rzucał do Artura Boruca: zaraz pożegnań czas. Czuł też, że odpadnięcie ze Slavią albo Bodo również stanowiłoby jego pożegnanie. Może przesadzał, może dodawał sobie problemów, ale pracował z myślą, że zarząd czeka na jego potknięcia, chociaż akurat Mioduski słusznie zauważa, że dostał chwilę na naprawienie sytuacji.

– Nawet gdy trener Michniewicz odchodził, to powiedział, że nigdzie nie miał tyle czasu na wyjście z kryzysu. Nie miał tego w Termalice, Pogoni, Jagiellonii, Zagłębiu – nigdzie nie miał tak, jak u nas. Dałem czas, bo nie chciałem znowu pochopnie działać. Ale mamy drużynę, która jest rozwalona. I dziś trzeba ją odbudować – podsumował prezes. Pomijając fakt, że z Pogonią dotrwał do końca kontraktu, który nie został przedłużony, to rzeczywiście Michniewicz uzbierał siedem porażek w lidze, zanim poleciał. Decyzja prezesa choć niemająca nic wspólnego z długofalowym projektem, była uzasadniona, widząc brak energii wypalonego trenera.
ZAUFANIE DO LUDZI
Praca w Legii postarza i wyciska z człowieka soki. Czesław Michniewicz nie poradził sobie z misją łączenia kilku frontów, znalezienia alternatywy taktycznej i zarządzania takim składem ludzkim. Ponad 100 tysięcy znaków opowieści pokazuje główne powody takiego upadku w kilka miesięcy. Byłoby sporym uproszczeniem uzasadnienie czegoś wyłącznie transferami albo przygotowaniem fizycznym. Na końcu działał już efekt kuli śniegowej i piętrzących się problemów w połączeniu z totalnym upadkiem mentalnym.
Jakby nie patrzeć, w klubie Czesław Michniewicz miał naprawdę wielu sprzymierzeńców, którzy do dzisiaj żałują jego pożegnania – głównie od tej strony ludzkiej. – Wyjął kij z tyłka w korporacyjnych ramach. Było tak po ludzku – słyszymy przy Łazienkowskiej. Końcówka była bardzo emocjonalna, stanowiła szukanie winnych i budowanie klanów. Trudno funkcjonuje się przy takim napięciu nerwowym.
Popularne było zdanie, że gdyby Emreli przełożył skuteczność z Europy na ekstraklasę, do zmiany trenera nie doszłoby tak wcześnie. Było między nimi spięcie na końcu współpracy, ale po meczu z Piastem Gliwice 24-latek przyszedł do gabinetu Michniewicza, wiedząc co się święci, i przytulił się jak do ojca. Traktował go w Polsce niejako jak tatę, bo de facto nie miał ojca w okresie dojrzewania. Od początku rozmawiali po rosyjsku i często rozmawiali. Emreli ze łzami w oczach przeprosił Michniewicza, bo po meczu z Lechem nie podał mu ręki. Źle przetłumaczono mu konferencję prasową po Lechu. Trener odpowiedział, że jego nietrafiona sytuacja rzeczywiście była kluczowym momentem rywalizacji. Azer usłyszał, że to przez niego przegrali. Nie siedziało mu z Lechem, Rakowem czy Lechią. Jakby w lidze i pucharach grał zupełnie inny napastnik. Na koniec usłyszał: „Nie przejmuj się, jesteś młody, wszyscy się uczymy. Ale pewnie, gdyby nie brak tych goli, jeszcze byśmy popracowali”.
Polska część szatni go ceniła. Dlatego też wejście Marka Gołębiewskiego było pewnie tak trudne. Raz – piłkarze leżeli psychicznie i fizycznie. Dwa – efekt nowej miotły osiąga się, grając na kontrze do poprzedniego trenera, a sam Gołębiewski zaczął wejście od słów: nie jest mi łatwo, bo zastępuję dobrego fachowca. Próbował oczyszczać głowy, zmieniać ustawienia, pozycje, pomysły taktyczne, wyciągać piłkarzy z rezerw – nic nie przyniosło skutku. Być może nie miał siły przebicia Aleksandara Vukovicia, lecz on na razie wygrał ze słabiutkim Zagłębiem Lubin.

Kiedy Michniewicz szedł na konferencję po przegranej 0:1 z Lechem Poznań, w szatni zagraniczna część się cieszyła i powtarzała, że już z tego nie wyjdzie. – Idzie na pożegnanie. Czas powiedzieć do widzenia – padało w szatni, a szczególnie ucieszony był Johansson. Takie słowa dotarły do szatni, dlatego tydzień później do Gliwic nie zabrał Szweda, Kastratiego oraz Rose'a. Celhaka wtedy odmówił gry w rezerwach. Do Neapolu trener musiał ich zabrać, bo to Liga Europy, kontrakty i inna stawka. Ale do Gliwic nie zamierzał, skoro nie grali z nim do jednej bramki. Wcześniej relacje z Johanssonem wcale nie były takie złe. Panowie po wygranej ze Spartakiem sami żartowali: „To co, teraz się widzimy dopiero na Leicester?”.
Jeszcze co do relacji – najbardziej zaczęło się sypać w czerwcu, a później już każda mała rzecz miała znaczenie. Nawet taka jak wrzucenie zdjęcia trenera z Krzysztofem Stanowskim, gdy palą cygara na ogródku jednego z właścicieli Kanału Sportowego po awansie do Ligi Europy ze Slavią. To jeden z naczelnych krytyków Dariusza Mioduskiego, więc oburzenie w zarządzie było spore. Nawet jeśli chodziło o moment euforii w klubie i wielkie zwycięstwo. – Dziwili się, jak on mógł tam pojechać. I jeszcze tak ostentacyjnie to udostępniać. To niesamowicie podszczypywało i bolało górę – mówią przy Łazienkowskiej.
Identycznie było, gdy pojechał po meczu do programu w Kanale Sportowym i robił analizy taktyczne ze szklankami. Wtedy chodziło o przekazanie prezentu na aukcję charytatywną, gdy trener podarował na licytację koszulkę Juranovicia z podpisami całej drużyny. Takie kwestie były istotnym tematem w loży prezydenckiej. Mimo namów, Michniewicz nie poszedł jednak samodzielnie do programu, aby wystąpić na przykład w osobnym HejtParku, aby nie podburzać szefów.
– Takie relacje rysują się na najmniejszych detalach. Weźmy oglądanie meczów w loży prezydenckiej. Tam przecież są goście zarządu, ale też znajomi i bliscy Michniewicza. Tam buzują emocje, bo przecież to mecz, ale nagle słyszysz, co się wykrzykuje, jak obrażany jest trener za konkretne decyzje. To później do niego trafia, trzeba takie rzeczy przegryzać. Jak ze Slavią, gdy Legia wygrała 2:1. Czesław zrobił trzy zmiany, a tam wykrzykiwali: co on za mało subów ma? Trener, substitution! On nie wie, że teraz można pięć zrobić? – słyszymy od znajomych szkoleniowca.
Wtedy miał ławkę rezerwową z tak niewielką liczbą zaufanych ludzi, że wprowadził tylko Muciego, Rafę Lopesa i Pekharta. Zresztą po pierwszym meczu między Michniewiczem a zarządem też nie było najlepiej. Do obrazy doszło, gdy trener na konferencji prasowej powiedział, że nie da się funkcjonować w rzeczywistości, gdy 20 odchodzi, a 10 przychodzi. Zamiast skupić się na wyniku 2:2, krytykował rotację w klubie i warunki pracy. W efekcie na lotnisku w Pradze później prezes Mioduski unikał spotkania i rozmowy.
– W tym ich rozstaniu najgorsze jest to, że oni naprawdę mieli fajne relacje i darzyli się szacunkiem. Czasem aż miło się słuchało tych dyskusji. Prezes Mioduski potrafił powiedzieć, że jeszcze nigdy nie widział tak zaangażowanego i tyle pracującego sztabu. Oni nie dali rady, ale rzeczywiście się poświęcali i siedzieli w LTC od rana do nocy, aby zrobić coś poważnego. Na końcu zostały tylko piękne chwile. A po czasie 90 procent winy spadło na trenera i został zdyskredytowany – mówią przy Łazienkowskiej.
QUO VADIS, LEGIO?
Gdyby trzeba sę było pokusić się o zdiagnozowanie problemów tej Legii w szerszym wymiarze, zrzuciłby to przede wszystkim na struktury i sposób działania. A także na zbyt dużą wrażliwość, emocjonalność i brak umiejętności trzymania ciśnienia. Legia zamiast stać jak kolos na twardych nogach, daje się zdmuchnąć najmniejszymi prowokacjami i naciskami kibicowskimi lub medialnymi. Dariusz Mioduski jawi mi się jako dobry człowiek, próbujący poznać lepiej środowisko, przede wszystkim światły biznesmen. Ale może jest zbyt wrażliwy na piłkę nożną? Nie mam tu na myśli tego, że wzruszył się i przeżywał, gdy szatnia nie wybrała Artura Boruca kapitanem, a jemu niezwykle na tym zależało. Bardziej o to, że nie jest twardy i odporny na zewnętrzne wpływy.
Ma zbyt wielu podszeptywaczy i poklepywaczy. Doradców, którzy wykraczają poza swoje kompetencje, a ponadto rywalizują o jego wpływy. Każdy chciałby mieć w Legii decydujący głos. Każdy widzi siebie jako wszechwiedzącego. A na końcu ci faktycznie czujący futbol, zostają odtrąceni. A ci znający go bardziej teoretycznie, przepychają kolejne pomysły.
Weźmy tego nieszczęsnego Lirima Kastratiego, czyli słynnego „najszybszego piłkarza Europy”. Zastanawiam się, co takie hasła mają dać Dariuszowi Mioduskiemu? I kto mu to w ogóle doradza? Oprócz tego, że robią krzywdę samemu kosowskiemu skrzydłowemu, bo szybko można go obnażyć przy jakimkolwiek porównaniu. Podejrzewam, że nie jest najszybszy nawet w ekstraklasie, a już tym bardziej na Starym Kontynencie. Ale nawet jeśli – załóżmy – pomyliłem się. To nie jest lekkoatletyka, aby sama szybkość była jakąkolwiek wartością, skoro widać u niego elementarne braki i niewielką inteligencję piłkarską.
I tu zawsze pojawia się pytanie: czy prezes Mioduski wymyślił to hasło sam? Nie sądzę. Ktoś mu podpowiedział, że to będzie chwytliwe, chociaż jakikolwiek świadomy kibic szybko wyłapie taki kit. A może usłyszał, że trzeba za niego płacić i go ściągnąć, bo to najszybszy piłkarz Europy? Takie hasła pokazują, jak Mioduskiemu wiele brakuje jeszcze w samym rozumieniu futbolu. Bo hasło „najszybszy” może zrobi wrażenie na niedzielnym kibicu, ale obnaży go przy tym bardziej wymagającym. Każdy w Legii broni swojej pracy i raportuje same pozytywy. Brakuje twardszej weryfikacji, co dzieje się naprawdę na dole.
Czy Dariusz Mioduski zna się na piłce nożnej? Trudno odpowiedzieć. Większość powtarza, że nie. Na pewno wiele się nauczył i wypowiada się o niej zupełnie inaczej niż na samym początku. Jest człowiekiem zaangażowanym w ten biznes, więc chłonie. Powiedziałbym nawet, że istnieje przepaść między tym, ile o niej wiedział a ile wie teraz. Ale to nadal nie wystarcza, aby być dobrym prezesem czy decydować o kluczowych kwestiach z dobrym zmysłem. Wydaje się, że byłby lepszym właścicielem, niż prezesem. To nadal bardziej człowiek z biznesowych struktur UEFA i z wiedzą o funkcjonowaniu dużych organizacji, a nie z boiskową czutką. Nie jest człowiekiem mającym nosa do futbolu.
To nie byłby żaden problem, gdyby miał obok dobrze ułożone struktury. Bo prezes Mioduski powinien być jak premier. Nie musi się znać na wszystkim. Nie musi za wszystko odpowiadać. Musi tylko otoczyć się specjalistami, którym będzie mógł zaufać. Ludzie, którzy mu doradzają i rozpisują rolę, niekoniecznie robią to skutecznie. A na końcu winny jest prezes, bo to on rozdziela role, bierze odpowiedzialność i uważa, że idą we właściwym kierunku.
Kiedy obserwuję działania Legii, zastanawiam się, czy tam zbyt wiele ról nie jest pomieszanych. Czy Radosław Kucharski osobowościowo nie ma większych predyspozycji na szefa skautingu i ważną rolę w pionie sportowym, niż na funkcję dyrektora sportowego? Czy Tomasz Zahorski, który stoi za postawieniem Legia Training Center, ma predyspozycje menedżerskie i znakomitą wiedzę w tej branży, powinien mieć aż taki wpływ na decyzje sportowe? Nie każdy rodzi się Monchim.
Tak samo jest w Akademii: Jacek Zieliński ma doskonałą wiedzę na temat pracy z młodzieżą, bardzo piłkarskie spojrzenie i ciekawe pomysły, ale aktualnie został zdegradowany do wymyślonej funkcji Szefa Rozwoju Karier Indywidualnych i Wypożyczeń. W rzeczywistości może pić kawę od pokoju do pokoju, snuć się po LTC bez planu, bo znacząco ograniczono jego wpływy. Został spacyfikowany przez konkurentów. Dyrektorem Akademii został za to Richard Grootscholt, gdzie wydaje się, że również powinien spełniać nieco inne funkcje przy legijnej szkółce. Może bardziej wizerunkowe?

Analogicznie było z Romeo Jozakiem. U nas w kraju ma łatkę parodysty, przy czym to naprawdę dobry fachowiec. Być może zaraz znów zostanie dyrektorem sportowym w Dinamie Zagrzeb. Przy czym klasycznie Legia wzięła dobrego dyrektora i dobrego opiekuna akademii, żeby zrobić z niego trenera, o czym w takiej lidze i na takim poziomie Chorwat absolutnie nie miał pojęcia. Jak w korporacji: zdolni ludzie, z kompetencjami, ale wrzuceni na niewłaściwe stanowiska, przez co się gubią.
Ten podział kompetencji budzi spore wątpliwości. Kolejną rzeczą jest sama rywalizacja o wpływy, bo każdy chce mieć do powiedzenia jak najwięcej. Jeśli ktoś przychodzi raportować swoją pracę do prezesa Mioduskiego, to w samych superlatywach przedstawia, jak rozwinął się jego sektor i jakie trendy wyznacza. Łatwo popaść w samozachwyt w takiej rzeczywistości, gdy wszyscy cię chwalą. Później notorycznie pojawiają się problemy z wychowankami czy projektem długoterminowym. Dla przykładu: skoro Radosław Kucharski podpisuje się pod ściągnięciem piłkarza, musi go bronić do samego końca, bo inaczej źle wykonał swoją pracę. Identycznie jest z każdym innym pomysłem wdrażanym w klubie. Tyle można wywnioskować z licznych rozmów z ludźmi pracującymi przy Łazienkowskiej.
Nie pomaga Legii to, że na rynku transferowym czeka na Black Friday. Nie pomaga, że jest tam taki przemiał ludzi oraz pomysłów. Że skaczą od ściany do ściany, a potem dumnie ogłaszają wyciągnięcie wniosków i nowe otwarcie. Z tymi samymi ludźmi. Nie pomaga to, że wewnątrz klubu podkopywane są autorytety, a tyle osób walczy o władzę. I to miałem na myśli, pisząc że być może w tym Dariusz Mioduski jest zbyt miękki na futbol. Czasem naprawdę lepiej zrobić krok w tył, wykorzystać kryzys, przemodelować role, a później dać czas, aby coś z tego wyrosło.
Widać, że u Mioduskiego jest chęć walki i absolutnie nie chce się poddać, mimo że staje się personą absolutnie nieszanowaną we własnym domu przy Łazienkowskiej. Jest tam póki co definicją zła. Pamiętam, gdy rok temu najbardziej krytykowanym klubem w Polsce stał się grający w Lidze Europy Lech Poznań. Wtedy to Dariusz Mioduski rzucił w swoim stylu: „Legii nigdy by to nie spotkało”.
A jednak – rok później jest kilkukrotnie gorzej. Ratowanie sezonu, wybór nowego trenera, wyciąganie wniosków z kryzysu – oto rzeczywistość na najbliższe miesiące. Ale jeśli w gabinetach uważają, że wszystko działa jak w szwajcarskim zegarku, a winny jest wyłącznie poprzedni sztab, to pewnie znów na zmianę będą mieszać mistrzostwa z patologicznymi kryzysami.
