W dniach poprzedzających Halloween nowy film reżysera W lesie dziś nie zaśnie nikt znalazł się w czołówce globalnego zestawienia nieanglojęzycznych tytułów na Netfliksie. I choć nie jest to może tak trefny towar eksportowy, jak 365 dni, nie przynosi chluby naszej fabryce snów. Czy w tym przypadku – fabryce koszmarów. Uwaga, spoilery!
Długo mieliśmy pustynię z kinem grozy. Kanon ograniczał się właściwie do powidoków lat 80. i filmów pokroju Wilczycy, Medium czy Lubię nietoperze. Zwłaszcza z perspektywy czasu – raczej pozycji na midnight movies niż nieironiczne cult classics dla koneserów gatunku. Ich rodzima kinematografia nie rozpieszczała nawet, gdy new wave of horror stawało się tak gorącym zjawiskiem, jak ma to miejsce obecnie. Bo co my z tego niby mieliśmy? Demona – uwzględnionego przez nas w zestawieniu dziesięciu produkcji, definiujących nową falę horroru – nie da się klasyfikować przecież jako części żadnego większego movementu.
Jeśli chodzi o ścisły mainstream, coś mogło jednak drgnąć wraz z premierą – zaskakująco udanego, choć niekoniecznie powszechnie zrozumianego – W lesie dziś nie zaśnie nikt. Na to wskazywałoby przynajmniej, że Bartosz M. Kowalski szybko zrobił kontynuację i równie szybko dorzuca do swojego dorobku Ostatnią wieczerzę; wykręcając raz za razem imponujący wynik.
Tym razem reżyser odchodzi od slashera, ale wciąż trzyma się kina gatunkowego z określoną inscenizacją; kostiumem i dekoracją. Akcja jego nowego filmu rozgrywa się w drugiej połowie ejtisów – w klasztorze, który na swoją siedzibę wybrali egzorcyści. Zdjęcia kręcono na terenie opactwa cysterskiego w Lubiążu, gdzie przeszłość została odtworzona na mroczną modłę, charakterystyczną dla tego, co na ekranie robi choćby Jan Holoubek.
Spoiler alert. Trafia tam Marek (Piotr Żurawski) – milicjant podający się za egzorcystę, który ma rozwikłać sprawę zaginięć kobiet w okolicy. Wkrótce znajdzie się jednak w pułapce niemal jak Andrzej Majer w Kuracji u Wojciecha Smarzowskiego. Jest świadkiem upiornego egzorcyzmu, zaczynają prześladować go wizje, jeden z mnichów (Sebastian Stankiewicz) przekazuje mu upiorne informacje. Gdy jednak śledczy ostatecznie złapie trop, zostanie zdemaskowany przez przeora Andrzeja (Olaf Lubaszenko). Wtedy dopiero na całego ruszy satanistyczny rollercoaster. I tak – to ten level, że w finale przywołany zostanie antychryst.
W kontekście Ostatniej wieczerzy Michał Piepiórka z Filmwebu przywołuje polskiego Eda Wooda, czyli mistrza Marka Piestraka z Łzami księcia ciemności, co pokazuje pewną bezsilność w starciu z filmem Kowalskiego; z tymi strzępami scenariusza i niekonsewkencjami.
Ewidetnie miał to być horror, który potrafi się z siebie śmiać. Wskazują na to ruchy obsadowe, najebany Lubaszenko śpiewający Daj mi tę noc jakby urwał się z kabaretonu, komiczna reakcja Stankiewicza na nieskutecznie odprawione gusła. A równocześnie – przekonujący i ekspresyjny w swojej zachowawczości – Żurawski rozbija się po korytarzach na najwyższym poziomie dramaturgii; suspens rośnie wraz z przebiegiem śledztwa jak w rasowym kinie noir. Chociaż ten nieudolny wątek detektywistyczny z rasowym kinem noir nie ma wiele wspólnego. Całkowicie zaburzona zostaje więc dynamika – jakby poskładana z niespasowanych ze sobą fabularnych puzzli.
Najbardziej irytuje, gdy ten patchworkowy, śmieszno-straszny obraz zyskuje – deadly serious – demoniczne zakończenie z wizualnym rozmachem, jakiego nie powstydziliby się w A24. Na papierze – dosłowne przedstawienie szatana w polskiej produkcji budziłoby uzasadnione obawy o powtórkę ze złotego smoka w Wiedźminie, a tymczasem wjeżdża raczej Guillermo del Toro. I to w peaku.
Gdzie tu logika? Pewnie nigdzie, co jest znakiem szczególnym Ostatniej wieczerzy. Do diabła z tym!