Miał być pandemiczny mixtape - wjeżdża pełnoprawny album. Przedostatniego dnia marca ukazuje się Fight Club, kolejny studyjny longplay PRO8L3MU. Pierwsze odsłuchy są już za nami.
Na pewnym etapie zaczęliśmy zastanawiać się nad postawieniem krzyżyka na jednym z najważniejszych projektów w historii polskiego rapu. Czy Fight Club to zmienił?
Lech Podhalicz
Kiedy Oskar i Steez jeszcze nie zapowiedzieli oficjalnie nowego albumu, rozmawialiśmy sobie po koleżeńsku o tym, że już nas ten PRO8L3M znużył, że być może wyczerpała się formuła i trochę nie widać szans na poprawę. Luźne dyskusje spuentowaliśmy przewrotnie samospełniającym - jak się okazało - życzeniem. Zawiesiliśmy poprzeczkę oczekiwań na tyle nisko, że jeszcze nam się ten materiał spodoba. I tak się stało.
Ani Strange Days, ani V, ani Żar z Brodką nie porywały zupełnie niczym. Beaty i patenty, wykorzystane naście razy; nie najlepsze zwrotki Oskara; monotematyczność. Jeśli te utwory miały cokolwiek zwiastować, to raczej zmierzch PRO8L3MU, ewidentnie doskwierający stupor artystyczny i zjadanie własnego ogona. Wjazd na autostradę do odcinania kuponów i zbijania kapitału na marce, która nie gwarantuje wcześniejszej jakości.
I teraz czas na subtelny plot twist. Zupełnie jak w fincherowskim Podziemnym kręgu. Nowy PRO8L3M to wcale nie jest mierna płyta, chociaż też nie rzecz na poziomie Art Brut i oficjalnego debiutu. W moim subiektywnym rankingu ląduje gdzieś pomiędzy Ground Zero a Widmem. Fight Clubowi znacznie bliżej przy tym do producenckiego mixtape'u, gdzie zebrano ziomalską ekipę ze różnych środowisk i pokoleń, niż do tradycyjnego longplaya. Koncepcja ryzykowna, ale co istotne - zakończona sukcesem.
Kiedy ujawniono tracklistę, byłem lekko w szoku. Na jednym biegunie Wilku WDZ, Sokół czy PIH, a na drugim - CatchUp i Kukon. Jest w tym jakaś myśl, ale od razu zapaliła się lampka ostrzegawcza, czy to aby nie celowy zabieg, mający zatuszować brak pomysłów na rozwój projektu. Szczerze? Plan został zrealizowany w zadowalającym stylu, bo siła Fight Clubu tkwi w dowiezionych zwrotkach, w chwytliwych refrenach, w nieoczywistych połączeniach oraz idealnie dopasowanych stylówach. Równocześnie największy atut całości to różnorodne, doskonale wyprodukowane, zaaranżowane z pomysłem beaty Steeza. Biję się w pierś, bo o ile wcześniej było dość monotematycznie, a Art Brut 2 mnie wynudziło, tak tutaj producent zalicza życiowe momenty. Forma jak u Błachowicza.
Grotestkowa dyskusja o wyższości oldschoolu nad nową szkołą to domena stulejarskich rozważań. PRO8L3M postawił międzypokoleniowy pomost, a obie frakcje notują tutaj widowiskowe momenty. Witamy, witamy, witamy to jeden z najlepszych openerów, jakie w ostatnim czasie dane mi było usłyszeć. Zupełnie niesinglowe intro; proste, ale idealnie nakreślające vibe i budujące napięcie przed maksymalistyczną resztą. GeForce i The End Fin Esc Abort to autotune’owa ofensywa i eksperymentalne, liryczne wygibasy. Kaz Bałagane w stale wysokiej formie (zanim do Caina zabiorę zwoje), udanie wpasował się Szpaku. Młody Dron top notch nawijka, ja se pykam i se znikam, i to zupełnie wystarczy, aby otrzymać laur za najlepiej dostarczone linijki na albumie.
Podanie staroszkolnej estetyki w odświeżonej formie również zdało egzamin. Beat na Ziemi obiecanej, gdzie skrecze dopełniają boom bap? Klasa. Na Animal Planet słychać echa debiutu. To trochę spokojniejszy sonicznie 2040, z którym track dzieli zresztą dystopijną tematykę. Z tą różnicą, że przedstawiona zostaje nie futurystyczna katastrofa w perspektywie dwudziestu lat, a upadająca teraźniejszość. Wilku WDZ dowozi zwrotę instant classic, dzięki której znowu poczułem się jak w gimnazjum, a antysystemowy Ero balansuje na cienkiej granicy pomiędzy świadomości tego, jaki bałagan potrafią zrobić w głowach odbiorców media głównego nurtu, a tendencją do zdroworozsądkowego snucia teorii spiskowych.
Jednak liryczny szczyt następuje w nostalgicznym Zombie, gdzie z prostą, ale uniwersalną nawijką wjechał klasyczny Sokół. Żeby miesiąc dobrze żyć/Zapierdalasz trzy albo Miliarder w willi mnoży aktywa/Rosnąć, by rosnąć/Wciąż więcej połykać. I pyk. Dużo na Fight Clubie autorefleksji, rozważań o zmianach klimatycznych, o doczesnym życiu, o wątpliwej przyszłości. Nie zabrakło hedonizmu, ale piguły i koks ustąpiły miejsca psychodelikom. W kwestii storytellingu - to nie jest lekki i przyjemny album, a Oskar i goście mają tę zaletę, że potrafią - za pomocą prostych środków - opowiadać o oczywistościach w taki sposób, żeby poruszyć słuchacza, otworzyć mu szufladkę, zmusić do rozkminy. Frapująca jest też powracająca krytyka próżnego bogactwa, pędzącego kapitalizmu czy internetowego świata bez wartości, co w kontekście niektórych ruchów marketingowych duetu zakrawa o lekką hipokryzję. U mnie konsternacja.
Trafione gościnki, które zdominowały większość tracków, uwypuklają nieco słabszą dyspozycję pisarską Oskara. Jego zwrotki nie brzmią tak dynamicznie, nie porywają historiami i nie są tak angażujące, jak u pozostałych. Żeby nie było, tu również są wyjątki. W bonusowym, surowym Widnokręgu z udziałem DJ-a Bena Oskar zalicza świetny wers Nie kasuję numerów do zmarłych mord/By przypadkiem wpadać na ich ksywy i składać dla nich hołd. Z kolei Animal Planet i Zombie można spokojnie włożyć między najlepsze opowieści rapera, który raz na zawsze zmienił myślenie słuchaczy o ascetycznym flow.
Highlighty Steeza? NASCAR, czyli ambientowy, głęboki reggaeton w klimacie DJ Pythona, nasycony energią Kelmana Durana. Kokainowy podkład A2, w którym słychać echa Hudsona Mohawke’a i Mike’a Deana też robi robotę. Natomiast to, czego beatmaker dokonał z Szamzem na The End Fin Esc Abort zasługuje na osobne miejsce w gablocie osiągnięć PRO8L3MU. Z jednej strony - syntezatorowe melodie, charakterystyczne dla jego stylówy. Z drugiej - złamany, bassline’owy motyw, a do tego wyraźna, ale nienachalna inspiracja - rozchwytywanym na prawo i lewo - UK drillem. Uduchowiony refren, którego mogliby pozazdrościć Fred Again i Jamie xx - do spółki z melancholijnym pianinem, przywołującym na myśl złote czasy ulicznego rapu circa wczesne lata dwutysięczne - jest highlightem absolutnie najlepszej kompozycji na płycie.
Natomiast numerem, którego nie mogę przetrawić jest nastawiony na radiowy sukces Freon z nudnym pojękiwaniem Dawida Podsiadły, słodkimi melodiami Duita i lekko cringe’ową próbą hołdu dla Where Is My Mind? zespołu Pixies. Nie moja bajka, podobnie jak Żar i bolesna obecność Vito Bambino w remiksie Ritz Carlton. Znacznie bardziej podchodzi mi NASCAR, w którym CatchUpa - w przeciwieństwie do jego autorskich dokonań - da się słuchać, a zwrotka Pezeta jest już czystą przyjemnością: melodyjna, dynamiczna, osobista. Muszę też uderzyć w pierś à propos tytułowego singla. Nie jest to szczyt umiejętności Steeza i Oskara, ale broni się jako pastisz amerykańskich trapowych hiciorów, wypluwanych z generatora.
Problem - nomen omen - z ostatnimi dokonaniami duetu polega na tym, że równie łatwo krytykować stagnację, co stylistyczną woltę. Widać to było jak na dłoni podczas prezentacji piosenki Fight Club. Trudne jest życie twórców, którzy muszą mierzyć się z oczekiwaniami publiki. PRO8L3MOWI udało się jednak nagrać płytę na czwórkę z minusem, do której fragmentów będę wracał z przyjemnością.
Marek Fall
Pierwsza zasada podziemnego kręgu to nie rozmawiać o podziemnym kręgu. PRO8L3M złamał ją w poszukiwaniu koncepcji na traktat o uwikłaniu w miasto i w hiperkonsumpcyjną spiralę; o utracie świadomości na rzecz świadomości konsumenckiej. Podpieranie się - ćwierć wieku po premierze - kultową książką Chucka Palahniuka zekranizowaną przez Davida Finchera wydaje się równie odkrywcze, co realizowanie teledysków w stylistyce Wesa Andersona. Szczęśliwie jednak nie przesadzono z bezpośrednimi odniesieniami do Fight Clubu. To nie jest concept album sensu stricto, a prędzej wydawnictwo o charakterystyce mixtape’u czy składanki z udziałem dwudziestu gości (!).
Single Strange days i Fight Club były wolne od featuringów, ale wzbudzały obawy, że zaproszeni artyści spełnią rolę grabarzy z Ghany. Ten pierwszy numer to Oskar wyjałowiony z krwistych linijek i Steez zjadający własny ogon, a drugi – nieudany eksperyment z flow i autotunem, stanowiących nośnik tak wizjonerskich wersów, jak jestem społeczeństwa elementem. Ostatecznie to jednak tylko jedna za stron monety, bo w obrębie tego materiału najgorsze momenty PRO8L3MU sąsiadują z tymi absolutnie topowymi. Po Witamy, witamy, witamy odechciewa się wszystkiego, gdy Oskar męczy się z podaniem tekstu i niejako opowiada jeszcze raz żart z Szansy na sukces (Ptaszki to pelikany, kwiatki to tulipany). Ale już romans z drillem w The End Fin Esc Abort; ten minorowy sample jak w Art. 258, chemia z Młodym Dronem i Szamzem jest haustem świeżego powietrza, którego PRO8L3M potrzebował. Podobnie ma się sprawa z Zombie, gdzie przy udziale Duita powstaje abstrakcyjny beat rodem z cLOUDDEAD. W NASCAR następuje studium przesytu. Coraz więcej rzeczy we mnie, ale coraz mniej jest mnie – rapuje Oskar, CatchUp daje ekspresyjny refren, który byłby przebojem popowej odsłony Widma, a Pezet w niecałą minutę rozlicza się z dotychczasowym lifestylem i toposem started from the bottom, now we're here. I jest w tym lepszy niż na przeważającej części Muzyki współczesnej. Freon to z kolei retrowave’owa parafraza Where is my mind? Pixies, a równocześnie Flary 2.0. Biorąc pod uwagę obecność Dawida Podsiadły w refrenie – niemal pewny fan favorite. Ale znowu, o ile Widnokrąg to najmocniejsza peneriada jak z Ground Zero Mixtape – odgrzewanie Ritz Carlton z Vito Bambino jest daleko posuniętym odcinaniem kuponów i też kompletnie puszcza w szwach.
Litania odniesień do przeszłości nie pojawia się tutaj bez powodu. Jeżeli latem ma ukazać się kompilacja Bills & Aches & Blues, dokumentująca czterdziestolecie wytwórni 4AD, gdzie młodzi wykonawcy coverują klasyków - Fight Club brzmi jak tribute album, tyle że złożony z premierowych kompozycji i wzbogacony o nowe tropy. A do tego z featuringami, co pozwoliło przypudrować stagnację, w którą duet popadł przy Art Brut 2. I ta transfuzja powiodła się o tyle, że prawie wszyscy goście wnieśli pewną wartość dodaną: Kaz Bagałane gra w grę w GeForce, Paluch jest imperialnym Paluchem w A2, Sokół daje zwyczajową lekcję życia, choć jest w tym mniej Miltonem Friedmanem niż zwykle…
Podczas tego benefisu zachodzi także pewien symboliczny paradoks. Fight Club jest o kryzysie duchowym; o tym, że społeczeństwo uczyniło nas wszystkich jednakowymi; że stajemy się własnością rzeczy, które posiadamy. Ale przecież PRO8L3M też przemienił się z oddziału partyzanckiego wyśnionego przez Naomi Klein w rynkowego gracza, co wybrzmiewa w tych numerach. Niech każdy sam zdecyduje - czy samoświadomie, czy fałszywie. Dotychczasowy dorobek został przez Oskara i Steeza spięty klamrą, która może budzić skrajne emocje. A jeszcze bardziej intrygujące, w którym kierunku to pójdzie dalej.