Łatwo jest ubrać temat dragów w rap-grze w sensację i skandal. My postanowiliśmy wzbogacić go w kontekst społeczno-kulturowy i prześledzić jego historię na przestrzeni dekad. W pierwszej części naszego cyklu trawkę – zamiast w bawełnę – owijaliśmy w bletkę okoliczności i zmian, a dziś bierzemy się za opowieści z fajki wyssane, czyli wsadzamy nos w sprawę kokainy.
Na popularyzację kokainy i cracku w rapie spory wpływ miała rosnąca w latach 70. i 80. skala, siła i wpływy narkotykowych imperiów Ameryki Południowej. Docierająca do Stanów w coraz większych ilościach kokaina (która swoją drogą była jednym z głównych katalizatorów dla całego nurtu disco) musiała poddać się nieubłagalnym zasadom wolnego rynku. Nadwyżka w podaży poskutkowała spadkiem cen o 80%. Reagujący na ten kryzys cen dealerzy zaczęli kombinować i tworzyć produkty pochodne, głównie crack. Wypreparowana na skutek gotowania koksu z wodą i sodą oczyszczoną substancja była dla dopeboysów ze Stanów Zjednoczonych cudem porównywalnym do przemiany wody w wino, swoistym – nomen omen – kamieniem filozoficznym dilerów. Inwestycja była ta sama, a koszty przychodu nagle zrobiły się dużo większe. Rozprzestrzenienie się tej praktyki spowodowało wielki crackowy kryzys w USA. Sprowadzana głównie z Kolumbii biała dama na południu Stanów prędko dorobiła się swojej dużo mniej szlachetnej ksywki – południowy koks, a ów specyfik w mgnieniu oka dotarł również do Nowego Jorku, Los Angeles i większości innych dużych metropolii północnej Ameryki.
O ile jednak środowisko hiphopowe od początku było uczulone na – kojarzącą się z bogatym, przećpanym disco towarzystwem – kokainę, to zażywany wziewnie, przez palenie, nowy narkotyk z początku wydawał się wielu młodym ludziom czymś niegroźnym, porównywalnym w skutkach do marihuany. Amatorzy cracku nie wiedzieli jednak, jak bardzo ta obiegowa opinia mija się z rzeczywistością. Szukający wrażeń nastolatkowie byli zauroczeni nowym produktem, który dodatkowo skrojony był na ich kieszeń, bo nieporównywalnie tańszy niż prawdziwy koks. I tak według ustaleń DEA 1/10 dzieci rodzących się w latach 80. miała kontakt z tą substancją jeszcze zanim przyszła na świat – cała generacja dzieciaków była uzależniona od cracku, zanim jeszcze stawiała pierwsze kroki na tej planecie. Epidemia zbierała swoje żniwo, a jej echa nie mogły ominąć raczkującej właśnie po ulicach Bronksu, świeżo upieczonej kultury hiphopowej. Na to, jak we wczesnych latach 80. wyglądał zrujnowany, zbiedniały i toczony przez raka przestępczości Nowy Jork, w ogromnym stopniu miał wpływ właśnie crack. I choć nie sposób przytoczyć tu wszystkich numerów, które biły na alarm i przestrzegały przed sączącą się ze szklanych fifek zarazą (od Night of the Living Baseheads Public Enemy po My Brother’s a Basehead De La Soul), to warto przywołać tu pewną teorię spiskową, która ma wielu zwolenników pośród raperów.
Nowopowstały narkotyk, zmieniający ludzi w gotowe zrobić wszystko za kolejną działkę zwierzęta, pojawił się we wczesnych latach 80. głównie w kolorowych dzielnicach. Trafił tam na kilka lat po tym, jak czarni zaczęli coraz głośniej i pewniej domagać się swoich praw pod hasłami Black Power, sztandarami Czarnych Panter i przewodnictwem Martina Luthera Kinga i Malcolma X. Pojawił się na zlecenie CIA, by zniszczyć więzi rodzinne, dopiero co zawiązaną rasową wspólnotę i zapał do walki z rasistowskim systemem – jak uważa wielu raperów od Chucka D po przywołanego Immortal Technique’a. I choć dowodów na taki stan rzeczy nie ma – poza związkami CIA z nikaraguańskim ruchem oporu, który pozyskiwał fundusze do działań z handlu kokainą i kalifornijskimi dilerami cracku takimi jak Ricky Ross (skąd my znamy tę ksywkę) czy Oscar Danilo Blandón, które w książce Dark Alliance zebrał dziennikarz śledczy Gary Webb – to jest to jedna z najczęstszych teorii spiskowych zawartych w rapowych numerach, a jak to bywa z większoscią teorii spiskowych, jest w niej zapewne ziarno prawdy. Jakie? Tego raczej nigdy się nie dowiemy.
Pewne natomiast jest to, że crack był zawsze w rapie sprawą śmierdzącą. I o ile można spokojnie mówić o weed rapie, lean rapie czy nawet pill rapie, to crakhead rap nigdy nie zaistniał. Palacze cracku zawsze bowiem w ulicznej hierarchii byli najniżej, a raperzy mieli z nimi kontakt jedynie przez to, że… zarabiali na nich pieniądze. Chwalący się ilością sprzedanego towaru MC's nigdy jednak nie zachęcali słuchaczy do zakupów – szczególnie że 90% z nich swoje dilerskie opowieści umiejscawiało w czasie przeszłym – tylko podbijali swój street cred. Hasło don’t get high on your own supply było żelazną zasadą wszystkich tych opowieści i nieważne, czy swoje uliczne biznesy wspominał Jay-Z, Notorious B.I.G. czy 50 Cent, wszyscy z nich zarzekali się, że sprzedawanego towaru nigdy nie tykali.
Sprawdź pierwszą część cyklu o narkotykach w amerykańskim rapie, poświęconą marihuanie
Kokaina (i crack) pomimo tego jest jednak drugim po marihuanie najczęściej przewijającym się przez rapowane wersy narkotykiem, a jej śnieżna biel i żółty poblask pojawiają się również często w identyfikacji wizualnej przeróżnych albumów, mixtape’ów i singli. U wielu z zapatrzonych w jednego ze swoich największych idoli – Tony’ego Montanę z filmu Scarface, ulicznych MC’s sypie się w klipach, przewala po stołach na planach zdjęciowych i ląduje w garnkach gotujących ją na okładkach swoich krążków raperów.
Bo jak się domyślacie, występujący w Stanach nie tylko sezonowo śnieg jest jedną z wielu metafor używanych przez trudniących się nielegalnymi procederami raperów. Young Jeezy nawijając: you know we keep dat white gurl: Christina Aguilera, wcale nie miał na myśli słynnej gwiazdy. Niektórzy raperzy w utożsamianiu się ze sprzedawaną przez siebie substancją szli o krok dalej – taki Juelz Santana nazywał się często Human Crack in the flesh, a rzeczona kokaina biedoty stała się również jednym z największych symboli nowego podgatunku rapu, czyli… trapu. Stres związany z gotowaniem tego specyfiku we wszystkich traphouse’ach stanu Georgia miał bowiem ogromny wpływ na brzmienie bitów oraz tematykę tekstów południowych producentów i raperów, a – jak łatwo się domyślić – muzyka nagrywana w takich warunkach znacząco różniła się od tej, którą tworzyli wyluzowani, przejarani raperzy z Kalifornii i okolic. Duszna i gęsta atmosfera podejrzliwości, czy wręcz paranoi, z jaką wiązał się ten nielegalny biznes, przesączała się w tamtejsze tracki – nieustanne bycie czujnym miało wpływ na to, jak pocięte i rozbite były teksty reprezentantów Atlanty i okolic, a pompowana w żyły adrenalina podnosiła nie tylko tętno rapujących dilerów, ale również tempo bitów, do których przewijali południowi dopeboys.
To właśnie Waka Flocka przedstawił światu swoją stajnię trapowych producentów, a członkowie składu beatmakerów znanego jako 808 Mafia już wkrótce mieli zacząć eksportować swoje wypracowane na południu patenty do wszystkich, najdalszych nawet zakątków USA. I o ile ich nadprodukcja doprowadziła do tego samego, co kokainowy boom lat 80. – marnej jakości wszędobylskich odpadów trapu, które niszczą rapową społeczność – to nie zmieniło stosunku, jaki do cracku ma hiphopowe środowisko. Nadal bowiem rap przed tym specyfikiem zwykle przestrzega, a miłość do kokainy wyznają głównie ci, którzy robią na niej interesy, a nie wciągają ją na zapleczach ekskluzywnych imprez.
tekst archiwalny: Filip Kalinowski & Izaak Rodrigo Pereira