Once Upon a Time... in Hollywood to najważniejsze filmowe wydarzenie sezonu letniego, a może i całego roku. W ramach obowiązków promocyjnych Quentin Tarantino w tym tygodniu odwiedził Moskwę. Nie tylko wziął udział w uroczystej premierze i zwiedził Kreml oraz Plac Czerwony, ale także opowiedział co nieco o swoim pożegnalnym dziele.
Ciekawostka: podczas oprowadzania po Kremlu reżyser wyjechał z pytaniem co trzeba zrobić, żeby zostać tu pochowanym?
Ale do rzeczy - nie były to wbrew pozorom najbardziej zaskakujące słowa, jakie padły z jego ust podczas wizyty w rosyjskiej stolicy. Na konferencji prasowej potwierdził po raz enty, że kolejny film będzie ostatnim w jego karierze. Głośno było o tym, że może stanąć za kamerą Star Treka albo zrobić trzeciego Kill Billa. Nie mamy pojęcia na czym ostatecznie stanie, ale poznaliśmy nową koncepcję reżysera i jesteśmy zachwyceni! - Jeśli pomyślicie o tym, że wszystkie moje filmy opowiadają jedną historię, ostatni mógłby być wielkim punktem kulminacyjnym - powiedział Tarantino. - Jestem w stanie sobie wyobrazić, że ta produkcja będzie w pewnym stopniu epilogiem - dodał.
Nie jest żadną tajemnicą, że wszystkie dzieła Quentina osadzone są w jednym uniwersum. A właściwie to w dwóch, ponieważ Od zmierzchu do świtu, Grindhouse czy Kill Bill to sytuacja typu film w filmie. Reżyser opowiadało tym szczegółowo choćby po premierze Nienawistnej ósemki, a piękny przykład macie tutaj: Jeżeli w dziesiątym filmie Tarantino połączy wszystkie wątki, żeby następnie je zamknąć, ma szansę wyrwać nas z butów jeszcze bardziej efektownie niż na finał Pewnego razu... w Hollywood. Swoją drogą film wchodzi za tydzień do kin, a my mamy dla was wyjątkową - bo sms-ową - relację Michała Walkiewicza z Cannes.