Jego Knock Knock podbiło społecznościową platformę. Ale potem zaczęły się schody. Wszystko dlatego, że SoFaygo... postawił na jakość, nie ilość.
Chociaż zalążki tego, co dzisiaj nazywamy rage music sięgają 2016 roku, dopiero kilka lat później ta stylistyka rozlała się po mainstreamie i rozwinęła w coś więcej, niż kilka wydawnictw Cartiego czy Uziego. Barwne syntezatory, przesterowane stopy i basy, dużo nietypowych wokali – w tej formule odnajduje się coraz więcej artystów. Oczywiście, wraz z popularnością, pojawiają się epigoni i niezbyt kreatywne jednostki, choćby Ken Carson, który nie robi wiele, żeby odróżnić się od swojego szefa z labelu (czyli Cartiego). Jednocześnie widzimy zawodników próbujących poszerzać formułę w interesujących kierunkach, nawet jeśli nie wszystkie z tych prób są udane.
Yeat? SoFaygo? Wybierz ulubionego rejdża
Tu trzeba wyróżnić Yeata, który szybko stał się twarzą nowej, gniewnej fali. Jego sukces jest szczególnie ważny w kontekście postaci, o której jest ten tekst. Bo nieważne, czy jesteśmy w epoce gangsta rapu, truskulu, czy trapu – hip-hop oparty jest na konkurencji. Publiczność oraz sami artyści uwielbiają porównania i wyścigi.
SoFaygo, który właśnie wypuścił debiutancki album zatytułowany „Pink Heartz”, niemal od samego początku był stawiany obok Yeata jako kolejna wschodząca i rejdżująca gwiazda. I samo postrzeganie trajektorii tych karier jest równie interesujące, jak zawartość tej płyty. Jeśli nie bardziej.
Yeat i SoFaygo to kolejne postaci wykute w gorącym ogniu mediów społecznościowych. Hype wokół tego pierwszego przypominał złote czasy soundcloudowego rapu, obcowanie z czymś ekscytującym, wykluwającym się na naszych oczach. Autor Poppin kuł żelazo póki gorące – świadomy tego, że dzisiaj trzeba nie tylko mieć uwagę publiki, ale także podtrzymywać ją regularnymi i częstymi treściami. Właśnie, treściami, bo to niekoniecznie musi być muzyka, chociaż patrząc po smutnym dogasaniu karier Lil Pumpa czy Smokepurrpa, pajacowanie ma ograniczoną skuteczność. Yeat skupił się na warstwie muzycznej i znakomicie wykorzystał nabudowaną ekscytację wokół własnej osoby. Nawet jeśli można mieć, poniekąd słuszne, uwagi co do jego twórczości, to wrył się w masową świadomość i dał się poznać jako artysta z dużym potencjałem. I tak też warto patrzeć na jego wydawnictwa, to pierwsze kroki na trasie, która może z czasem stać się maratonem. Poza tym gdyby nie Yeat, impet rejdżowej muzyki byłby znacznie słabszy.
SoFaygo jest ciekawym przypadkiem, swoistego rodzaju egzemplum obusiecznej mocy TikToka. Jego przebój Knock Knock podbił tę platformę nie tylko dzięki kapitalnemu bitowi Lil Tecci, ale także dużej melodyjności. Swoje zrobił także jeden z ciekawszych klipów w dorobku Lyrical Lemonade. Nietrudno zauważyć paralelę między współczesną falą rage’u, a soundcloudowym szaleństwem 2016 roku. Cole Bennett znowu rozdaje karty, chociaż w tej partii brakuje NoJumpera – obecnie platforma stała się naczelnym beneficjentem eksploatacji kultury gangów, a muzyka zeszła na daleki plan.
TikTok daje, TikTok zabiera
SoFaygo został szybko porównany do Yeata, nawet jeśli to naciągane zestawienie. Ale w przeciwieństwie do człowieka z zakrytą głową, nie do końca wykorzystał eksplodujące zainteresowanie. Przyczyn takiego stanu rzeczy wielu upatruje w kontrakcie, jaki SoFaygo podpisał z wytwórnią Travisa Scotta, Cactus Jack. Z taką umową pod pachą możliwości wypuszczania kawałków mogą być ograniczone, a spontaniczne dropy to coś, co kocha publika. W jakimś sensie artysta stał się ofiarą tiktokowego sukcesu – gwałtowny wzrost popularności na platformie niekoniecznie przekłada się na ślad odciśnięty na branży muzycznej. Może tak się stać, jasne, ale trzeba do tego odpowiednich ruchów, konwertujących ulotną, tiktokową sławę na bardziej trwałą propozycję na konkurencyjnym rynku. SoFaygo nie zalał go EP-kami (jak Yeat), nie poszedł w tworzenie contentu na platformie, czy pajacowanie dla uwagi poza nią (pozdro szkoła Lil Pumpa). Czym wywołał falę komentarzy o straconych szansach, czy nawet… zmarnowaniu własnej kariery.
Kiedy spojrzymy na zakres czasu, w którym to wszystko się odbyło, możemy wyraźnie zauważyć, jak bardzo niezdrowa to sytuacja dla młodych artystów i artystek. Znowu wracamy do Yeata, który pod względem częstotliwości zrobił co trzeba, ale raczej kosztem jakości. Że nagra kiedyś album, który od początku do końca będzie usłany bangerami, raczej nie ma co wątpić. Ale na razie jest więźniem cyklu, który wymusza morderczą dyscyplinę i impulsywność. I znajdą się tacy, którzy będą twierdzić, że się w nim odnajduje. Tymczasem kilkumiesięczne milczenie SoFaygo – nieważne, czy sprokurowane przez wytwórnię, czy chęć dopieszczenia debiutu – zostało odczytane jako zmarnowanie czasu i zatrzymanie zaczynającej się rozpędzać machiny.
O destrukcyjnym wpływie mediów społecznościowych na branżę muzyczną powiedziano już wiele i ta sytuacja tylko potwierdza takie tezy. Pompowana przez podgrzanych youtuberów rywalizacja z Yeatem też należy do tej kategorii, a kiedy SoFaygo wreszcie wypuścił swój pełnoprawny debiut, od razu zaczęto grę w liczby z Lyfë, ostatnim krążkiem tego pierwszego. Warto dodać, że wielu komentujących zapomina o istnieniu B4PINK, całkiem porządnej epce zapowiadającej Pink Heartz. Nie mówiąc o oceanie featuringów, po którym SoFaygo pływał niczym korsarz, w tym kapitalny udział w rejdżowym klasyku, Trip at Knight Trippie Redda. Ale nietrudno o przeoczenie, kiedy podsyca się ognie fikcyjnych konfliktów, czy z niecierpliwością wypatruje hitu na miarę Knock Knock. To również podejście niesprawiedliwe dla strony artystycznej – pogoń za kolejnym wiralem może zadziałać na niekorzyść jej potencjału.
Otworzę ci serce
Pink Heartz to solidna odsłona bardziej melodyjnej wersju rejdżu i trudno mówić o jakimś wielkim rozczarowaniu, na które chyba liczył drapieżny fanbase Yeata. Niemniej, kiedy chłopak trafia, to w samo serce. Out to eksplozja energii i linijek przyciągających uwagę chwytliwością i pasją. Podobnie Me Too, czy Fasho, w których przebojowe możliwości artysty jaśnieją najmocniej. W Stay Awake Lil Uzi Vert wjeżdża jak złoto, a gospodarz nie ustępuje mu ani o milimetr. Nawet Gunna wykrzesał z siebie trochę energii w Took Off – może przestraszył się krzyków DJ-a Khaleda, który dalej bezsensownie nawiedza utwory innych artystów. Pierwsza połowa Pink Heartz trzyma poziom, niestety z każdym kolejnym utworem można wyczuć, że pula pomysłów jest dość ograniczona. Slip z Donem Toliverem raczej powinien nazywać się Sleep, a Forever to niezbyt imponujące zakończenie całości, po którym czuć spory niedosyt.
W czym najlepiej odnajduje się SoFaygo? W energetycznych numerach. Tam gdzie stosuje bardziej spokojną, a czasami pachnącą niemal R’n’B paletę brzmień, zostajemy z piosenkami o niewielkiej wartości. Na Pink Heartz próbuje wyrzeźbić własną tożsamość w oparciu o śpiewanie, ale niestety, bez koniecznych songwriterskich umiejętności. To w ogóle słabość wielu współczesnych śpiewako-raperów, którzy nie sięgają po zewnętrzną pomoc w pisaniu piosenek – co innego baraż melodyjnych linijek, a co innego klasyczna przebojowość. Ta pierwsza umiejętność niekoniecznie przekłada się na tę drugą. Szczęśliwie, Pink Heartz unika epigońskich zagrywek, które cechują inne rejdżowe wydawnictwa – adliby i wokalne wygibasy żywcem ściągnięte z Cartiego można policzyć na palcach jednej ręki (zresztą większość z nich należy do Kena Carsona, który po prostu nie może i nie umie inaczej).
Debiutu SoFaygo słucha się przyjemnie, ale nie czuć tu podobnego potencjału na żywotność, co u Yeata, czy, wracając do prapoczątków rejdżu, oczywistego talentu, który bił w uszy od pierwszych nagrań Uziego czy Cartezjusza. Oczekiwania, powiększane przez wiralowe hity i gorące dyskusje, nie zostały do końca zaspokojone, ale trudno również myśleć o zawodzie. Kilka fragmentów na pewno podbije TikToka, garść bangerów nakręci festiwalową publiczność w przyszłym sezonie. Ale czym częściej słuchać Pink Heartz, tym mocniej można zastanawiać się nad realiami współczesnych cykli hajpu. W tej formie to jest sytuacja nie do utrzymania, na której cierpią zarówno artyści, pozbawieni warunków do naturalnego tempa rozwoju, jak i publiczność, nękana emocjonalnym rollercoasterem pompowanej ekscytacji i niechybnych zawodów rzeczywistością, niedorastającą do hajpowych miraży. SoFaygo jest sympatyczny, na pewno w jakimś stopniu utalentowany. Ale czy to wystarczy? Mamy spore wątpliwości. Gniew jest emocją, która wypala się najszybciej, a i jej na Pink Heartz nie ma aż tak dużo.
Komentarze 0