Impreza w poewangelickim opuszczonym kościele, na Pustyni Błędowskiej albo w górach, tuż przy granicy z Czechami. Alternatyw dla masowych wydarzeń – i powodów, żeby się takowymi zainteresować – nie brakuje.
Na ubiegłorocznym festiwalu Pol’and’Rock, który po półtorej dekady rezydowania w Kostrzynie nad Odrą przeniósł się do Czaplinka-Broczyno, mogło bawić się nawet kilkaset tysięcy osób. To jednak luźne estymacje, bo pomysłodawca imprezy, Jurek Owsiak, nie bawi się w dokładne wyliczenia. Statystykami na swojej oficjalnej stronie internetowej chwalą się za to organizatorzy gdyńskiego Open’era. W najobfitszych latach potrafił gościć w ciągu jednego dnia 150 tysięcy osób. W porównaniu do dwóch liderów na rynku znacznie mniej widzów ugoszczą katowicki OFF czy Tauron Nowa Muzyka, łódzki (wcześniej płocki) Audioriver albo kołobrzeski Sunrise. „Mniej” to jednak w tym wypadku nadal grupa równa populacji przeciętnego polskiego miasta.
Takie dane pokazują, że letnie polskie festiwale co prawda mają nagłe wzloty i bolesne upadki, ale co do zasady radzą sobie całkiem dobrze. Wielu słuchaczy traktuje je jak główny cel urlopowy. W końcu są okazją do zobaczenia topowych rodzimych i zagranicznych artystów w jednym miejscu, a do tego od dawna przestały ograniczać się do samej muzyki. Zabawa w wesołym miasteczku, spektakle teatralne, spotkania autorskie, pokazy filmów, showcase’y organizacji pozarządowych, warsztaty, konkursy, wystawy, silent disco – o czymś na pewno zapomnieliśmy, bo kreatywność wymyślających atrakcje nie zna granic.
Zysk kontra ideały
Wraz z tak konsekwentnym umasowieniem festiwale już dawno zmieniły swój charakter. Dziś ich organizacja to przede wszystkim duży biznes, dający pracę tysiącom ludzi zatrudnionych w agencjach koncertowych i jeszcze większej liczbie podwykonawców. Wydarzenia sponsorują duże banki, marki alkoholi, giganci technologiczni albo operatorzy sieci komórkowych. Na terenie imprez nie brakuje miejsc, w których można bez trudu roztrwonić pół wypłaty: tu z braku laku trzeba zjeść zapiekankę o zawyżonej cenie, chwilę później w głowie pojawia się myśl, żeby zaopatrzyć się w okolicznościową koszulkę. Na całym zamieszaniu korzystają też firmy transportowe i właściciele prywatnych apartamentów. Wystarczy spojrzeć, ile kosztowały noclegi na czas Open’era.
Czy taka komercjalizacja jednoznacznie równa się upadkowi ideałów, w myśl których muzyka jednoczy pokolenia i pozwala odetchnąć od codzienności? Trochę to naiwne. W końcu branża rozrywkowa to przemysł jak każdy inni, a reprezentujące ją osoby chcą na niej zarobić. Oczywiście, warto – i wręcz trzeba – zżymać się na zjadające ją od środka nadużycia. Ale może istnieje jeszcze trzecia droga, gdzieś między zupełnym odpuszczeniem wypadu na festiwal a uczestnictwem w typowej masówce? Oddajmy głos tym, którzy zdecydowali się ją obrać, i sprawdźmy, dlaczego na nią wstąpili. W roli głównej: muzyka elektroniczna.
Na początku była zajawka
– Poznaliśmy się całą ekipą już wiele lat temu. Część osób wcześniej organizowała imprezy klubowe czy plenerowe. Stwierdziliśmy, że jesteśmy na tyle zgranym zespołem, że chcielibyśmy stworzyć swój projekt. Większość z nas jeździła na większe festiwale w przeszłości, w Polsce i za granicą. Byliśmy trochę zmęczeni tłumem ludzi, kolejkami, gonitwą po scenach – mówi nam Paulina, współorganizatorka KONEKT Festival. Impreza w tym roku odbędzie się w dniach 12-14 lipca, w wielkopolskiej wsi Chocicza, a konkretnie na terenie tamtejszego zespołu pałacowego.
W programie na próżno szukać headlinerów. Lokalsi zagrają na dwóch scenach: dziennej i nocnej.
– Jeden z członków naszego zespołu, Dominik, podczas luźnej rozmowy w klubie rzucił, że ma fajną miejscówkę na zorganizowanie eventu i zapytał, czy bylibyśmy nią zainteresowani. Kilka dni później wróciliśmy do tematu i jak tylko zobaczyliśmy zdjęcia obiektu, wiedzieliśmy, że to jest to. Nasze miejsce, w którym zrobimy coś pięknego – opowiada Sara Brenner z MUSE Festival (26-28.07). Przed imprezą organizowaną na terenie Pałacu Goszcz chrzest bojowy, czyli pierwsza edycja. W programie: DVS1, Obscure Shape, Rebecca delle Piane i silna reprezentacja Salonu Ambientu.
– Organizacją wydarzeń zajmuje się od zawsze, tzn. już blisko ćwierć wieku. Zaczynałem od swoich projektów, potem dosyć długo produkowałem eventy dla korporacji: kongresy, konferencje czy imprezy firmowe. W pewnym momencie zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że to nie było zgodne ze mną, z moim światopoglądem. To był trudny czas. Musiałem coś zmienić. Wyjechałem do Indii, wylądowaliśmy na Wyspach Andamańskich, gdzie miałem mocne zdarzenie. Przyspieszyło to zmiany. Niedługo po powrocie mój kumpel Zbrochu wyciągnął mnie na konwent wiedzy alternatywnej. Zdałem tam sobie sprawę, że jest masa ludzi zainteresowanych podobnymi rzeczami. Pomyślałem, że warto wykorzystać wiedzę o organizacji wydarzeń do popularyzacji tematyki, która nas łączy – wspomina Łukasz Gołoś, pomysłodawca Festiwalu Wibracje (16-21.07). Jego ósma edycja odbędzie się w nowym miejscu. Na gości Osady Młynarza w Radotkach czeka ponad 100 prelegentów oraz kilkunastu wykonawców, w tym Leszek Możdżer, Laboratorium Pieśni, Evan Hatfield, El Búho oraz Yemanjo. Wykłady dadzą m.in. Valery Topoev, Wojciech Eichelberger, dr Szymon Bujalski i Łukasz Duszak. Jacek Hugo-Bader, znany reporter, opowie o swoich podróżach po Azji. Całe Wibracje pomieszczą ponad 6 tysięcy osób.
Odświeżające doświadczenie
W tych i innych opowieściach kryje się wspólny mianownik. Kameralne festiwale, których w Polsce powstaje coraz więcej, rozpoczynają się od wspólnej pasji i obserwacji, że dotychczasowa oferta imprez kryje lukę do zagospodarowania. Nie chodzi jednak o przejęcie ich grupy docelowej, tylko o nową jakość. – My sami nigdy nie konkurowaliśmy z żadnym z festiwali. Stworzyliśmy LAS, bo brakowało nam czegoś takiego w naszym kraju. Co roku staramy się, aby nasze wydarzenie było jak najbardziej wyjątkowe, ale nie stanowimy alternatywy dla innych eventów. Po prostu chcemy dać uczestnikom, to czego chcą, żeby czuli, że są w wyjątkowym miejscu – zastrzegają Kasia i Miłosz, którzy od początku stoją za LAS Festivalem (26.06-01.07). Wydarzenie odbywa się w Paczynie, tuż przy granicy polsko-czeskiej. W tym roku grali na nim m.in. Teki Latex, Ellen Allien, Efdemin i The Bug.
Potrzebę współistnienia różnych typów festiwali widzą też sami uczestnicy. – Zdarzało mi się jeździć na duże imprezy. Nie widzę w nich nic złego, nawet nie za bardzo drażni mnie komercja. W końcu tylko tam jestem w stanie zobaczyć tych najpopularniejszych DJ-ów. Szukałem nawet nie tyle ich zamiennika, co czegoś, co będzie odświeżającym doświadczeniem. No i wpadłem bez reszty – mówi Przemek, który wraz ze swoimi znajomymi co roku próbuje bawić się na innych imprezach. Teraz celuje w Garbicz: o tyle wyjątkowy, że ujawniający swój line-up dopiero na miejscu. Wszyscy zainteresowani kupują bilety w ciemno, ufając intuicji organizatorów. Paulina z KONEKT Festival określa takie wybory całkiem pasującym neologizmem: technoturystyką.
Rave w kościele
Dużym atutem mniejszych festiwali okazuje się ich lokalizacja. Wisłoujście, w którego programie od zawsze figurowali jedynie polscy artyści, odbywa się w zabytkowej gdańskiej twierdzy nad Martwą Wisłą. Podczas Rave’u na Pustyni, jak sama nazwa wskazuje, do butów tańczących wpada piasek z Pustyni Błędowskiej. Totem Festival zaprasza nad świętokrzyską rzekę Nidę, zaś Summer Contrast – do zachodniopomorskiego Rogalinka. To miejsca położone z dala od cywilizacji, w bezpośrednim otoczeniu akwenów, lasów albo gór. Organizatorzy imprez ożywiają zapuszczone, pomijane w przewodnikach turystycznych przestrzenie: pałace, zamki, a nawet kościoły. Bywa, że jedyną opcją noclegową, jaką oferują, są pola namiotowe. – Myślę, że ludzie mogą tam przyjeżdżać także dlatego, że są zmęczeni pracą, miastem, przebodźcowaniem social mediami, a do tego wiedzie ich jakaś wewnętrzna, a może nawet pierwotna tęsknota za naturą – ocenia Botanica, producent muzyki ambient i stały bywalec plenerowych imprez.
Ten sam artysta zwraca uwagę na to, że atrakcyjność danego miejsca nie zawsze idzie w parze z komfortem organizatorów. – Duże festiwale na pewno mogą pozwolić sobie na większy rozmach w zakresie line-upu, budowy scen i techniki oraz dodatkowych atrakcji. Mają większe możliwości związane z dojazdem festiwalowiczów, bazą noclegową czy gastronomiczną – tłumaczy. Jego słowom wtórują przedstawiciele LAS Festivalu. – Festiwal leży na wysokości 750 m.n.p.m., z dala od jakiekolwiek infrastruktury. Wszystko musimy co roku przygotować na miejscu od początku, zaczynając od agregatów prądotwórczych, po wwożenie całego sprzętu, zabezpieczenie terenu, i zaopatrzenie w wodę. Każdy festiwalowicz ma ochotę wziąć prysznic po całej przetańczonej nocy, a my musimy mu to zapewnić. To samo tyczy się utrzymania czystości w toaletach czy zabezpieczenia medycznego. To wszystko bardzo duże wyzwanie logistyczne. Widok jednej ze scen podczas wschodu słońca, np. Rising Stage, jest jednak tak niesamowity, że kładzie na kolana każdego, kto go doświadczy, a nam wynagradza cały ten trud – oceniają Kasia i Miłosz.
Dla twórców MUSE Festival wyzwaniem okazało się zaadaptowanie zabytkowego kompleksu pałacowego w Goszczu. W samym budynku nie rozbrzmi muzyka ze względu na układ pokojów z czasów, gdy służył jeszcze za przestrzeń mieszkalną. Na czas imprezy nie będzie zupełnie pusty, bo wypełni się instalacjami artystycznymi. Sety polskich i zagranicznych artystów usłyszymy za to w starym poewangelickim kościele. – Największym ograniczeniem jest jego wielkość, za to ogromne pole do popisu zapewnia nam wysokość. Dzięki niej będziemy mogli stworzyć niesamowite show świetlne, nad którym pracujemy już od dłuższego czasu wraz z niezawodną ekipą Light Touch – tłumaczy Sara Brenner.
Wibracje w tym roku pochwalą się za to zupełnie nową lokalizacją. Z mazurskiej miejscowości Giże przenoszą się do Radotek koło Płocka, do Osady Młynarza. Nieopodal płynie malownicza rzeka Skrwa, pobliski Brudzeński Park Krajobrazowy zachęca do spacerów. W tym miejscu stał młyn, przy którym niegdyś pracował znany na całą okolicę uzdrowiciel. To on zainspirował Tadeusza Dołęgę-Mostowicza do napisania kultowego Znachora. – Wibracjom blisko do uzdrawiania, a mi do sztuki filmowej, dlatego w tym roku tworzymy na festiwalu strefę sztuki i kino – mówi Gołoś.
Duchowość, joga, UFO
Skoro wspomnieliśmy o X muzie, wypada przypomnieć, że a samym festiwalu człowiek nie żyje tylko muzyką. Niby to truizm, ale w sytuacji, gdy większość uczestników nocuje na polu namiotowym, a do najbliższego miasta trzeba dojechać kilkadziesiąt kilometrów, potrzeba wypełnienia im czasu staje się bardziej istotna. – Kurczę, sam nigdy nie oczekiwałem jakichś dodatkowych atrakcji. Jeżdżę ze sprawdzoną ekipą, dobrze czujemy się w swoim towarzystwie, a poza tym chyba nie miałem sytuacji, że na miejscu nie spotkałem kogoś nowego. Takie imprezy totalnie temu sprzyjają – mówi Przemek. Pozamuzyczny program letnich wydarzeń nie wydaje się jednak zapychaczem i urozmaicaniem wrażeń na siłę, ale przemyślaną strategią organizatorów. Często bywa bezpośrednią odpowiedzią na zmieniające się potrzeby gości. Dla przykładu: podczas Summer Contrast, które łącznie trwa cały tydzień, pojawi się udogodnienie dla osób na zdalnych etatach. – Nie każdy może porzucić pracownicze obowiązki, żeby w pełni oddać się zabawie. Ale mamy dla Was rozwiązanie! Na terenie stanie Work Station – przestrzeń z szerokopasmowym internetem oraz gniazdkami – zapowiadają włodarze imprezy w mediach społecznościowych.
LAS Festival w tym roku odbędzie się pod hasłem Balans. Koncerty i sety pójdą w parze z zajęciami jogi, praktykami relaksacyjnymi, slamem poetyckim, kąpielami leśnymi, warsztatami kuglarskim czy malowaniem hams – starożytnych marokańskich amuletów. – Chcemy, aby ludzie mogli również doświadczyć czegoś więcej niż tylko szalonej zabawy. Tegoroczny Balans jest osobnym produkcyjnym wyzwaniem. Pracuje nad nim osobno kilka osób, które od kilku miesięcy starają się zapewnić uczestnikom doznania na najwyższym możliwym poziomie – opowiadają Kasia i Miłosz. Na KONEKT Festival nacisk kładziony jest na coś innego: prezentację fotografii, malarstwa czy rzeźby. – Obserwując przez te dwie edycje naszych gości, miło zaskoczyłam się tym, jak bardzo mieszają się światy sztuki i muzyki. Ludzie, którzy przyjechali tylko ze względu na tę drugą, zatrzymują się przy wystawach, rozmawiają z artystami. Poza tym od zeszłego roku dołączyły do nas dwie osoby, które zajmują się scenografią i dekoracjami. To dla nas bardzo ważne, żeby oprócz muzycznych doznań festiwalowych goście mogli odpoczywać w przyjemnie przygotowanej przestrzeni – opowiada nam Paulina.
Wśród festiwali, które wzięliśmy pod lupę, Wibracje zdają się być szczególnym przypadkiem. Choć nie brakuje tu okazji do posłuchania elektronicznych czy etnicznych artystów, to właśnie atrakcje pozakoncertowe stanowią lwią część programu imprezy. Nie bez powodu zalicza się ją do grona tzw. wydarzeń świadomościowych, nastawionych na samorozwój. – To takie połączenie TEDx z plenerową imprezą muzyczną. Nie chcę uderzać w poważne tony, ale od początku zakładałem, że mamy zapewniać wiedzę, która daje ludziom dobrostan, a do tego budować ich wspólnotę. To, co mnie bardzo cieszy, to komentarze w stylu: „Cholera, jestem tak naładowany dobrą energią, że nawet jeśli przez pół roku ktoś będzie na mnie gwizdał, nie zrobi to na mnie wrażenia” – zdradza Łukasz Gołoś. Równie ważne jest dla niego wychodzenie ze strefy komfortu i poznawanie innych punktów widzenia.
– Fajnym przykładem jest chociażby nasz stały gość, dietetyczka Iwona Wierzbicka, która promuje jedzenie mięsa. Tymczasem mimo tego, że uczestnikom Wibracji blisko do wegetarianizmu, jej wykłady cieszą się dużą popularnością. Ludzie na nie przychodzą, dopytują się o różne rzeczy. Nawet jeżeli mają inne zdanie, są otwarci na coś innego. Nie od razu musimy walczyć, jak w przypadku horrendalnej sceny politycznej w tym kraju. Z drugiej strony przyjeżdża do nas regularnie Robert Bernatowicz i mówi o zjawiskach UFO. No bo w sumie czemu się bać pytania o to, czy biorąc pod uwagę wielkość tego świata, nie ma jakichś innych cywilizacji? – zastanawia się nasz rozmówca.
Daleko od komercji
Wszyscy nasi rozmówcy są też zgodni co do jednego: nie czują, że ich inicjatywa powinna przerodzić się w masowy spęd. Sara Brenner z MUSE Festivalu: Naszym priorytetem jest zadbanie o to, aby każdy mógł się pobawić do muzyki zagranicznych artystów bez obawy o brak miejsca. Zależy nam na swobodzie i bezpieczeństwie. Kasia i Miłosz z LAS Festivalu: Naszego festiwalu nie tworzą headlinerzy, tylko ludzie. Skala daje wyjątkowe doznania, inne od tych z imprez na kilkanaście tysięcy osób.
Takie spostrzeżenia doskonale uzupełnia też głos od Pauliny z KONEKT Festivalu. – Myślę, że właśnie ten zakres imprezy niemasowej, czyli do 500 osób, sprawia, że można poczuć rodzinny, luźny, kameralny klimat. W zeszłym roku, gdy festiwal już się skończył, w niedzielę organizowaliśmy jeszcze ostatnie sety na zewnątrz. Ludzie,, którzy odjeżdżali, widząc nas, przychodzili zbijać piątki i mówić, że spędzili super czas. To było dość satysfakcjonujące. Myślę, że przy dużym wydarzeniu coś podobnego zupełnie ginie – przekonuje. Może warto nadchodzącego lata dać szansę takiemu doświadczeniu?
Zobacz także:
Ten małomiasteczkowy rytm, czyli o tym, jak robi się kulturę na polskiej prowincji (REPORTAŻ)
30 polskich festiwali muzycznych, na które warto wybrać się w tym roku
Manieczki – stolica polskiego techno? Obejrzeliśmy film „Rave”
Komentarze 0