„The Whale”: życiówka Brendana Frasera i najbardziej przystępny Aronofsky ever (RECENZJA)

Zobacz również:Kukon zamierza wydać w tym roku cztery albumy. Zaczął od bardzo mocnego (RECENZJA)
73476-THE_WHALE_-_Actor_Brendan_Fraser__Credits_Courtesy_of_A24_.jpg

Wreszcie konkret! Polały się łzy, rozpoczęła dyskusja o arcydziele. Bierzmy jednak poprawkę, że część widowni składa zastrzeżenia i szuka znamion fat-shamingu.

Aronofsky przywraca kolejne zapomniane nazwisko z niebytu. Zapaśnik przypomniał o istnieniu Mickey'a Rourke’a. Aktor najpierw zszedł w otchłań, by powrócić do żywych ze zdwojoną siłą. Był to powrót do kina, ale w jakimś sensie też do życia: rolą w filmie próbował się pozbierać i wziąć w garść po latach zmagań z nałogami. Drugą szansę od Aronofsky'ego dostaje teraz Brendan Fraser – gość, który Georgem prosto z drzewa i Mumią zrobił dzieciństwo milionom widzów. Fala szybko opadła. Pod jego nieobecnością na ekranie krył się rozwód, śmierć matki, depresja, molestowanie przez wysoko postawionego dziennikarza. Tymczasem media dorzucały do pieca. Roztył się – pisało się notorycznie w kontekście Frasiera, a ten powoli spisywany był na straty. Nie jest przypadkiem, że wraca w roli faceta, który zniknął z radarów. Nie wychodzi z domu, nikt od lat go nie widział. Przyczyna? Waży tyle, że nie jest w stanie się podnieść.

Pomysł na Wieloryba wziął się ze sztuki Samuela D. Huntera. Aronofsky sięga po teatr, akcję zamyka w obrębie czterech ścian, kilku odwiedzin i rozmów. To najmniej przeszarżowany i najbardziej zdyscyplinowany z jego filmów – przyziemnie i kameralnie odpowiedziany. Brzmi jak oksymoron na samą myśl o Noe i mother!? Kumam szok i niedowierzanie, ale uwierzcie mi na słowo: Aronofsky zrobił kino naprawdę przystępne, niemal pod każdego.

73474-THE_WHALE_-_Director_Darren_Aronofsky__Credits_Niko_Tavernise___2_.jpg

Nie byłoby Wieloryba, gdyby nie bohater. Jako się rzekło, stał się więźniem własnego ciała, przykutym do kanapy bez możliwości wykonania większego ruchu, skazanym na życie w odcięciu. Pozostała jedynie robota. Charlie prowadzi online’owe kursy pisania, ale robi to bez włączania kamerki. Poznajemy go na callu. Podczas zajęć znika, ukrywa się za czarnym kwadratem – wstydzi się pokazać. Nabrał potężnych rozmiarów, waga nie daje się nabrać na optyczne sztuczki, przez co czuje do siebie obrzydzenie. Dostęp do jego świata ma tylko Liz – trochę pielęgniarka, a trochę przyjaciółka, która go dogląda i dokarmia. Pewnego dnia stwierdza, że miarka się przebrała – ciśnieniomierz wybił ponad skalę. Zegar tyka Charliemu szybko, nie da się go zatrzymać. Za moment może umrzeć z otyłości.

Życie mężczyzny kręci się wokół jedzenia. Można by powiedzieć, że jego problem to kwestia genów, ale przecież je bez opamiętania. Kuchnia Charliego to żywienie masowe. Nie odmówi kolejnego kopca nachosów, wrapa, pizzy, skrzydełka z grubą panierą. Kiedy ma gorszy dzień, zbija to wszystko w jedną masę, zalewa majonezem i wciąga na raz do ust. Pojawiła się już w kilku recenzjach Wieloryba obawa, że taki obraz jakoś ociera się o fat-shaming. Faktycznie jest tak, że Aronofsky stąpa po cienkim lodzie. Monstrualne rozmiary Charliego – podbite przez kostium, makeup, CGI – to w jakimś sensie konik reżysera, który zawsze doprowadzał swoich bohaterów do ekstremów i zabójczych obsesji, ale mogą one powielać i utrwalać kulturowe reprezentacje otyłości. Do tego sceny kompulsywnego obżarstwa to spektakl.

73476-THE_WHALE_-_Actor_Brendan_Fraser__Credits_Courtesy_of_A24_.jpg

Problem Charliego jest następstwem i metaforą życiowych dołków. Nie byłem może nigdy największym przystojniakiem na sali, ale nie zawsze tak wyglądałem – mówi. Kiedyś jego życie wyglądało inaczej. Miał żonę i dziecko. Zostawił rodzinę, gdy zakochał się w jednym ze swoich studentów. Potem go stracił, świat Charliemu runął w sekundę. Został sam i w żałobie jadł. Po takich ilościach nie ma odwrotu. Powoli umiera. Nie chce też iść do szpitala przez brak ubezpieczenia. Przypadek bohatera jest beznadziejny, ale Aronofsky tak go nie zostawi. Przed śmiercią da mu szansę pogodzić się z rodziną, nadrobić zaległości, pożegnać.

W Wielorybie obowiązują reguły humanistyczne, empatia, czułość, szacunek dla drugiego człowieka – bez względu na jego osobisty bagaż. Może to brzmi banalnie i tak zresztą jest, bo w gruncie rzeczy to opowieść bez zawijasów, ale daje do myślenia. Film Aranofsky’ego to przypowieść zbudowana wobec konkretnego przykazania – morał jest taki, by przebaczać tym, którzy nas zaniedbali, kochać mimo wszystko, dawać sobie szansy, cementować więzi z ludźmi. Druga sprawa – ogląda się to miejscami naprawdę lekko, nawet sceny z potężnym punchem emocjonalnym. Powietrze z balonika spuszcza Charlie. Pod wieloma warstwami tkanki tłuszczowej kryje się przesympatyczny gość i śmieszek, niezwykle pozytywny w stosunku do innych, choć nie bez winy. Dla córki to już w ogóle jest gotów na wszystko, ale ta nie chce go widzieć. Jesteś obrzydliwy – wali prosto z mostu. Nie chodzi o jego brzuch, tylko o to, że tata ją zostawił.

Na scenę tego spektaklu wchodzą i schodzą z niej kolejni bohaterowie. Pojawiają się, znikają, ale ciągle po coś wracają. Drzwi do mieszkania Charliego się nie zamykają, każdy ma z nim coś do przegadania. Pierwszy zjawia się randomowy typ, który chodzi po ludziach z biblią i niesie obietnicę zbawienia. Potem schodzą się inni: pielęgniarka, była żona, córka. Nastolatkę gra znana ze Stranger Things Sadie Sink i rozbraja wachlarzem umiejętności. Nie kryje wyrzutów, potrafi być naprawdę bezwzględna, leci z dissem na ojca po bandzie, miota się między nieustającym love-hate relationship. Naprawdę, ta dziewczyna jest petardą!

Faworyt może być jeden – Brendan Fraser idzie na życiówkę. Nie chodzi o kostium i rzeczy domalowane mu na kompie, tylko to, co ten człowiek wkłada tu od siebie. Intensywna jest ekspresja jego ciała, mimika, każde spojrzenie. Nie unosi głosu, nie jest patetyczny – z pełnym spokojem tłumaczy rzeczy. Swoją drogą, Charlie rzuca doskonałymi one-linerami. Napiszcie coś szczerego, znaczenie mają tylko te szczere rzeczy – prosi w jednej z bardziej rozbrajających scen filmu swoich kursantów, na co jeden z nich odpisuje: myślę, że czas zaakceptować, że moje życie nie będzie ekscytujące. To wydarzenie wzięte z życia Huntera, które pchnęło go do napisania Wieloryba. Najnowszy film Aronofsky’ego opatrzony został jednak innym mottem: people are amazing!

73472-THE_WHALE_-_Director_Darren_Aronofsky__1_.jpg

Nie zrobię wielkiego spoileru jak napiszę, że Aronofsky swoim zwyczajem zapodaje na koniec motywy niesamowicie natchnione, epickie, przepełnione boskim wręcz patosem. Robi się trochę ckliwie, wjeżdża partytura jak trąby jerychońskie, ale zamiast burzyć mury miast, kruszy te, które wyrosły między ludźmi. W końcu coś się wydarza – opowieść dosłownie i w przenośni odlatuje. Pod innym szyldem podobne rzeczy by nie przeszły. Ale Darrenowi Aronofsky’emu takie cuda można wybaczyć.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Mateusz Demski – dziennikarz, krytyk, bywalec festiwali filmowych. Pisze dużo o kinie na papierze i w sieci, m.in. dla „Przekroju”, „Przeglądu”, „Czasu Kultury” i NOIZZ.pl. Ma na koncie masę wywiadów, w tym z Bong Joon-ho, Kristen Stewart, Gasparem Noé i swoją babcią.
Komentarze 0