Jeśli z kręceniem serialu jest jak z seksem i trening czyni mistrza, to i Sexify ma szansę być kiedyś dobrą produkcją. Trzeba się co prawda jeszcze odrobinę nagimnastykować, by odnaleźć przyjemność w drugim sezonie, ale przynajmniej nie żałujesz straconego czasu, gdy jest już po wszystkim.
Poziom żartu w pierwszej serii pozwalał podejrzewać, że scenarzyści konsultowali puenty u Marcina Dańca, ewentualnie spisali wszystkie rubaszne dowcipy usłyszane od pijanych wujków podczas imprez rodzinnych. Strategia była prosta: wszystko ma kojarzyć się z seksem, bo jeśli coś kojarzy się z seksem, to jest zabawne. Nie szydzę. To była taktyka sprytnie skrojona pod potrzeby i możliwości statystycznego polskiego widza: pruderyjnego, pozbawionego dostępu do rzetelnej edukacji seksualnej, z jednej strony karmionego katoprzekazem o niepokalanych dziewicach, z drugiej – ostentacyjną erotyką świerszczyków. Sexify niby powstało z myślą o młodym odbiorcy, ale dla naprawdę młodego odbiorcy było od początku jak memy sprzed trzech lat – nieświeże. Od sposobu w jaki opowiadało o seksie i seksualności, po irytująco stereotypowe bohaterki i bohaterów.
Jest lepiej. W drugim sezonie Sexify – w całości wyreżyserowanym przez Kalinę Alabrudzińską – coraz częściej odpuszcza się konwencję pastiszu (który nikomu w tej ekipie nie wychodzi) na rzecz przyjemnej, bezpretensjonalnej komedii obyczajowej (w której wszyscy radzą sobie zdecydowanie lepiej). Monika (Sandra Drzymalska), Natalia (Aleksandra Skraba) i Paulina (Maria Sobocińska), trzy dziewczyny, które w poprzedniej serii postanowiły stworzyć aplikację mobilną ułatwiającą kobietom osiąganie orgazmów, teraz są wspólniczkami w świetnie zapowiadającym się biznesie technologicznym. W dniu oficjalnego startu aplikacji Sexify (czy tylko mnie doprowadza do szału, jak często w pierwszym odcinku pada słowo launch?) okazuje się jednak, że wydały całą kasę, zanim wypuściły swój produkt na rynek. Potrzebują pieniędzy i nowego biznesplanu. By przekonać inwestorkę – wpływową postać w świecie nowych technologii (gra ją Iza Kuna) – decydują się stworzyć bliźniaczą aplikację dla mężczyzn, narzędzie, które pozwoli facetom w pełni korzystać ze swojej seksualności.
Tematem przewodnim drugiego sezonu Sexify jest męskość i mężczyźni w kryzysie. Chłopak Natalii ma problemy z erekcją. Ojcu Moniki sypie się biznes, ale ten unika konfrontacji z problemem i ucieka w przyjemności. Paulina z kolei ogarnia ojca, który odszedł od zdradzającej go żony, a w międzyczasie spotyka byłego narzeczonego, który zamienił wojskowy mundur na koloratkę. Każda z tych historii układa się w celną diagnozę kultury opresyjnie traktującej męską wrażliwość. Sexify od początku miało być rozrywką z edukacyjnym potencjałem. Ambicje, by stworzyć nowoczesny, progresywny, rezonujący społecznie serial, w którym wybrzmi dobra obyczajowa zmiana, były wyraźne już w pierwszym sezonie – słuszne intencje nie przełożyły się jednak wtedy na słuszne efekty. Trudno było szukać idei pozytywnej seksualności w serialu, w którym za źródło dowcipu robiła wizyta w sklepie z wibratorami. Albo misja, albo cringe. Drugi sezon zdecydowanie częściej opowiada się po stronie misji, a momenty powodujące zgrzyt szczęki ograniczono do, powiedzmy, akceptowalnego minimum. W nowych odcinkach Sexify całkiem zgrabnie demontuje się stereotypy płciowe i wzmacnia sekspozytywne przekonania. Co nie znaczy, że serial nie bywa problematyczny. Jest lepiej, ale jeszcze nie idealnie.

Po pierwsze, to serial skandalicznie normatywny. Wszyscy główni bohaterowie są hetero, a bliźniacze aplikacje Sexify i Sexiguy mają docelowo łączyć w pary kobiety i mężczyzn, o innych opcjach nie ma nawet mowy. Dwa doszyte ewidentnie na siłę epizody to za mało, by mówić o różnorodności i równej reprezentacji. Za to wystarczy, by mówić o asekuracyjnej postawie Netfliksa. Sexify mogło być od początku ważnym, potrzebnym serialem – wzmacniać w radosnym odkrywaniu swojej tożsamości seksualnej, otwierać na różnorodność, wreszcie wspierać seksualną emancypację kobiet. Dokładnie tak jak robi to brytyjski serial Sex Education – też lekki, też komediowy, też dla młodych, ale jednak daleki od miałkiego, bezcelowego kabaretu. Tezę o tym, że Netflix się boi, potwierdza też niedawny Brokat. To produkcja, która na papierze zapowiadała się jak mocny głos w dyskusji o pracy seksualnej, a potrzebę zmiany narracji wokół sex worku regularnie zgłaszają aktywistki feministyczne. Niestety akcja Brokatu rozgrywa się w połowie lat 70., a kostium historyczny ma usprawiedliwiać to, jak został potraktowany temat – stereotypowo i bezmyślnie. W jednej ze scen wystylizowany na podtatusiałego technika SB Kazik Mazur pyta Helenę, pracownicę seksualną, która gra Magdalena Popławska: Jak pani może tak bez emocji? Jak państwo mogą tak bez pojęcia?
Pojęcia zabrakło też, by mądrze poprowadzić wątek feministyczny w drugim sezonie Sexify. Gdy dziewczyny szukają wsparcia finansowego, idealnym wyborem okazuje się gwiazda branży technologicznej, jedna z niewielu kobiet, które odniosły sukces w tym biznesie. Monika, Natalia i Paulina świadomie decydują się na pracę z kobietą – widzą w niej mentorkę, a w ich współpracy nadzieję na realizację siostrzeńskich ideałów. Tymczasem jeśli coś się tu realizuje, to najprostsze, takie wręcz z podręcznika Patriarchat dla osiołków, pomysły na kobietę sukcesu. Wiadomo, że ta, która ma pozycję i pieniądze, musi być zimna, wyrachowana, bezwzględna. I tylko udawać, że wspiera inne kobiety. To jakiś nieprzytomny mit, w swojej wymowie bardzo antykobiecy – co ani nie pasuje do siostrzeńskiego Sexify, ani tym bardziej do Netfliksa, platformy, która wyprodukowała chociażby cudownie i mądrze feministyczną Wednesday.
Komentarze 0