Na Camp Nou nie znalazł miejsca w erze największych hiszpańskich pomocników, teraz prawdopodobnie sam stał się najlepszym rozgrywającym w kraju. Ale to nadal za mało, aby Barcelona z przekonaniem spróbowała ściągnąć go do domu. Niedawny zwycięzca Ligi Mistrzów wreszcie przebija się do szerszej świadomości tak jak na to zasługuje. I nie dziwi, że zaraz powinien wylądować w Liverpoolu, jednej z najbardziej nowoczesnych drużyn świata.
Brzmi dziś dość komicznie, kiedy katalońskie media donoszą, że tęgie głowy w Barcelonie zastanawiają, czy w ramach rewolucji zainwestować w Georginio Wijnalduma, czy jednak chłopaka z La Masii Thiago Alcantarę. Ronald Koeman raczej opowiada się za Holendrem, bo zdążył poznać go doskonale podczas zgrupowań reprezentacji Oranje. I choć brat Rafinhii ma pewnych zwolenników w zarządzie, to nadal szokuje jak ostrożnie podchodzi się do niego w stolicy Katalonii.
Co jedynie potwierdził nam mecz z Niemcami w ramach Ligi Narodów (1:1), nie będzie herezją powiedzenie, że Thiago to na ten moment najlepszy hiszpański pomocnik. Pewnie jego rodakom nie przeszłoby to tak łatwo przez gardło, bo nie gra w kraju, ale jednak skala jego talentu ostatnio mocno wybuchła. Regularnie wprawia świat w zachwyt, a 30 milionów na jakie został wyceniony na kilka miesięcy przed końcem kontraktu to cena wręcz promocyjna.
Ostatnio mówi się o nim ciągle. Nawet nie chodzi o filmiki, kiedy w powietrzu wymieniają się piłką z Rodrim, bo to część maszyny marketingowej. Ale nawet tam uzdolniony technicznie pomocnik Manchesteru City wygląda przy nim jak uczniak i to niezbyt sprawny. Najzwyczajniej ostatnie miesiące Thiago sprawiają, że należy go w końcu bardziej docenić. Nic dziwnego, że szuka nowych wyzwań i opowiadał o tym, zanim jeszcze sięgnął po Ligę Mistrzów. Czasem trzeba zmienić kontekst i środowisko, by nadać czemuś nowe znaczenie. Na przykład swojej ocenie w świecie.
Thiago to w pewnym sensie unikat w świecie rozgrywających. Powabna noga i fantazja jakiej czasem brakuje w drugiej linii skalkulowanej na odpowiedzialność. Między innymi ze względu na swoje przyjęcie kierunkowe, szalenie niebezpieczne, a jednak doprecyzowane do perfekcji. Gwarantuje największe wrażenia, kiedy tym naturalnym, wyuczonym ruchem popycha piłkę na wolną przestrzeń i mija przeciwników. Kolejna sprawa to kontrola – niezależnie od części ciała, on wygląda jakby stanowił z piłką jeden organizm. Klatką, piętą czy plecami – wszystkim gasi i podbija piłkę, jakby to była prosta konfiguracja przycisków z gry komputerowej.
Ledwie kilka dni temu zaimponowało też jego poczucie odpowiedzialności za drużynę, kiedy niemal jak drugi trener dyrygował drużyną i modlił się o sukces na trybunach w finale Ligi Mistrzów z PSG (1:0). Zrobił swoje, być może był nawet najlepszy na placu gry w Lizbonie, a później jakby siłą woli chciał dopilnować tego dzieła. Zobaczyliśmy oblicze prawdziwego lidera, który po jedenastu mistrzostwach kraju, stęskniony był w końcu większego sukcesu.
Wartość Thiago w ostatnim czasie mocno wzrosła – i nie chodzi o gotówkę, ale tę w oczach kibiców. Powszechne uznanie. Dlatego tym bardziej dziwi, że w okresie kryzysu Barcelona nie rzuciła się po swojego człowieka. Bo choć Camp Nou lekko go skrzywdziło, to nadal jest dla niego sentymentalnym miejscem. Luis Enrique widzi, że kadrę na mistrzostwa Europy będzie obudowywał na nim. Dostanie dziesiątkę i największą odpowiedzialność. Jurgen Klopp chce go do prawdopodobnie najbardziej nowoczesnej drużyny świata, aby wniósł do niej coś ekstra, pewne umiejętności premium, szukając rozwoju Liverpoolu. Tymczasem w stolicy Katalonii – gdzie przyznajmy uczciwie, nie byliby też na pole position w tym wyścigu – trwa zastanowienie, czy to aby na pewno ten kandydat.
Wijnaldumowi nie możemy nic ujmować, bo to świetny piłkarz. Doskonale radzący sobie w przechwytach, odbiorach, wybiegany, techniczny, być może nawet zamykający sporą część problemów Blaugrany w drugiej linii. Średnia 5,5 przejęć na spotkanie imponuje, a nawet najlepsi pomocnicy wściekle pressującego Liverpoolu nie zbliżają się do tej liczby. Ale nawet niespojrzenie w kierunku Thiago pokazuje pewną ciągłość polityki transferowej Barcelony. Można się śmiać, że to najlepszy partner w tworzeniu sukcesu The Reds w ostatnich sezonach. Najpierw wykupił za fortunę Coutinho, co Anglicy przeznaczyli na mistrzowskie transfery Alissona oraz Van Dijka. Teraz Barcelona planuje wziąć Wijnalduma, aby sfinansować im, o ironio, transfer Thiago.
W tej opowieści jedno to dramat zarządzania i planowania klubu, jaki w zasadzie od wielu sezonów oglądamy w stolicy Katalonii. Wiadomo, że transfery powinny być dopasowane do potrzeb Ronalda Koemana, ale wydaje się, że taki piłkarz, w takiej cenie, ucieszyłby każdego szkoleniowca na świecie. Ze swoją uniwersalnością, mobilnością, talentem, ale też znajomością środowiska byłby idealną twarzą rewolucji obok Frenkiego de Jonga.
Kolejny wątek to wyskok 29-letniego Thiago, który może odrobinę dojrzał i korzysta ze swojego doświadczenia, ale prezentował się na podobnym poziomie od dawna. Potrzebował wyjścia z cienia przez sukces w Europie i przesunięcie się w hierarchii. Do tego kiedy pojawiła się wizja odejścia z Monachium, nagle cały świat zaczął spoglądać w kierunku rozgrywającego. To cieszy, bo w prowadzeniu piłki i ruchach jest pomocnikiem wyjątkowym. Jego talent też trudno przyłożyć gdziekolwiek indziej. Ma w sobie coś, by mówić o nim, że jest niespotykany.
Do mistrzostw Europy podejdzie jako trzydziestolatek i człowiek, na którego zwrócone będą oczy całego kraju. W końcu, bo co turniej, to musiał być zmiennikiem, który ledwo powąchał murawę. Albo wypadał przez kontuzje, albo musiał z bólem godzić się z hierarchią. „Twój czas jeszcze przyjdzie” – słuchał w kółko, oglądając grę starszych, ale ten mityczny czas w końcu nadszedł. Być może zaraz Thiago będzie bohaterem jednego z najgłośniejszych ruchów okna. W końcu jest też uznawany za najlepszego pomocnika w Hiszpanii. Ale trochę na taki status musiał się naczekać, bo latami jednak łączył sukces z niespełnieniem. A przy takim piłkarzu to aż nie przystawało.