Szerokim echem odbiło się zestawienie 50 najgorszych filmów w historii polskiego kina po 1989 roku, ale wolelibyśmy jednak uniknąć wrażenia, że horyzont filmowy kończy nam się na papieżu Adamczyku i smoku z Wiedźmina. Bo – wbrew pozorom – relację z rodzimą kinematografią mamy raczej nabożną niż memiczną. I stąd ten ranking.
Wybierając 50 najlepszych filmów po 1989 roku piszemy faktycznie list miłosny do naszego kina; starając się oddać przy tym ducha ostatnich trzech dekad w salach kinowych oraz – klasycznie – znaleźć złoty środek pomiędzy pierwiastkami art i pop. Jedna z kultowych komedii będzie więc sąsiadować z polskim Control, a jedyny współczesny blockbuster, który wypalił, z dokumentem o nieukończonym filmie... Nie zabraknie kontrowersji, nie zabraknie niespodzianek, ale nieod***ywalną selekcję poznacie po tym, że łatwo coś dodać, ale trudno wyrzucić. A taka właśnie jest ta selekcja.
„Bogowie” (2014)
reż. Łukasz Palkowski
Na wejście – film, który w sumie nie może się nie podobać, bo jest definicją jakościowej masówki. Mamy bohatera, którego kojarzą tłumy, ale jego historia nie jest aż tak powszechnie znana, bo niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto przed premierą był specem od życiorysu kardiochirurga Zbigniewa Religi. I jest to życiorys opowiedziany w amerykańskim stylu; Religa jako bohater dążący do konkretnego celu (w tym przypadku – przeszczepu serca), chociaż wszyscy dookoła rzucają mu kłody pod nogi. 9 na 10 reżyserów wjechałoby w tym momencie w martyrologię, ale Łukasz Palkowski dolał benzyny, przyspieszył tempo i... wyostrzył humor; momentami Bogowie to niemal komedia. Zresztą poprzednim filmem Palkowskiego była okropna Wojna żeńsko-męska, więc obok jednego z najlepszych masowych filmów 33-lecia mamy tu też jedno z odkuć 33-lecia. Nie ma co więcej pisać, i tak wszyscy widzieliście; w samych kinach Bogów obejrzało 2 260 000 widzów. Jacek Sobczyński
„Budka Suflera w Carnegie Hall” (1999)
reż. Maciej Dejczer
Być może najbardziej kuriozalna propozycja w tej topce. Maciej Dejczer był świeżo po próbie wypłynięcia na najszersze reżyserskie wody – w 1997 roku zrealizował Bandytę z Tilem Schweigerem, Johnem Hurtem i Petem Postlethwaitem. I dwa lata później porwał się na stworzenie pierwszego polskiego rockumentu z prawdziwego zdarzenia. Budka zawsze umiejętnie snuła hagiograficzną narrację o swoich pionierskich i tytanicznych wysiłkach. Jako pierwsi w Polsce wydawali koncerty na DVD, a gdy wybrali się za ocean, wystąpili w nowojorskiej Carnegie Hall. Godzinny film Dejczera to rejestracja przygotowań do tego wydarzenia – zajęty logistyką Tomek Zeliszewski, moszczący się w limuzynie i swobodnie nieskromny Romuald Lipko, zagubiony i refleksyjny Krzysztof Cugowski, rzeczowy Marek Raduli, brawurowy Mietek Mechanik Jurecki oraz Piotr Metz wykładający historyczne elaboraty o tym, że lublinianie właśnie dołączają do panteonu tych największych. Dołóżmy do tego smerfastyczny montaż i totalnie odrzeczowe ujęcia afroamerykańskiej ludności Wielkiego Jabłka, które mają przypominać o egzotyce tej metropolii zbudowanej z marzeń... i dostajemy zupełnie nieintencjonalne polskie Oto Spinal Tap. To Sen o dolinie pełny megalomanii, pychy i gonienia prestiżu, który miał udowodnić, że polscy rockmani wyrośli ponad wszystkich innych. W rzeczywistości uosobili jednak najntisową pogoń za lepszym życiem na mitycznym Zachodzie. Cyryl Rozwadowski
„Hiszpanka” (2015)
reż. Łukasz Barczyk
Film wyklęty; opisywany przez oniemiałą krytykę jako dziwadło, a w najlepszym razie – karykatura Incepcji (!). Cała ta chryja o bajkową wariację na temat okoliczności wybuchu powstania wielkopolskiego. W związku z obchodami 96. rocznicy jedynej udanej insurekcji w naszej historii – władze województwa sypnęły kasą, a Łukasz Barczyk (Przemiany, Nieruchomy poruszyciel) z budżetu na poziomie 25 milionów złotych wyczarował starcie pruskich i polskich okultystów o duszę Ignacego Jana Paderewskiego, który wraca do kraju i ma wygłosić słynne przemówienie przed hotelem Bazar. Zarzucano Barczykowi, że Hiszpanka stanowi wyraz megalomanii i niezrozumienia wysokobudżetowego kina rozrywkowego, co najpewniej nie jest dalekie od prawdy, ale czy w innym wypadku udałoby mu się zamienić podręcznik do historii w ten rozpasany seans spirytystyczny?! I tak, jak wówczas Hiszpanka wydawała się ekscentrycznym wyskokiem w kontekście rodzimej martyrologii na ekranie – tak obecnie jeszcze zyskuje, gdy na potęgę kręci się patriotyczne gnioty o brunatnym zabarwieniu. Ale nieudane arcydzieło Barczyka można potraktować jako doj*bane midnight movie i też będzie git. Marek Fall
„Inni ludzie” (2021)
reż. Aleksandra Terpińska
Już wiosną ubiegłego roku Sebastian Fabijański zdradził mi, że Inni ludzie to duża rzecz i nie codziennie trafia się tak odważny projekt. I choć przecież wcześniejszej sztuce Grzegorza Jarzyny w TR Warszawa towarzyszył środowiskowy hype, to trudno było uwierzyć w powodzenie umusicalowienia Doroty Masłowskiej na beatach Auera. Tymczasem debiutująca Aleksandra Terpińska – wieloletnia współpracowniczka Wojciecha Smarzowskiego – zwieńczyła artystycznym sukcesem niewykonalną misję pożenienia strofy Innych ludzi i tradycji ulicznego rapu, sypiąc przy tym zaczarowany pył na Warszawę, przypominającą tę ze Ślepnąc od świateł. Jej film – jak celnie odnotowywał Michał Walkiewicz – przypomina narrację Sokoła z Każdy ponad każdym. Pozornie niezwiązane ze sobą losy antybohaterów – ogniskowane wokół osiedlowego zakapiora i aspirującego rapera, Kamila (Jacek Beler) – łączą się w opowieść o uwikłaniu w miasto, gdzie innego traktuje się, jakby był niczym. To Europy peryferia śnione z canneńskim rozmachem. Marek Fall
„Wojaczek” (1999)
reż. Lech Majewski
Z każdym kolejnym rokiem, który upływa od samobójczej śmierci Rafała Wojaczka, coraz bardziej zaciera się granica między człowiekiem, a mitem. On sam zresztą zadbał o nimb poety przeklętego. Nie tylko poprzez ekstremalną twórczość, ale – zwłaszcza – ekstremalne zachowania; kolejne próby odebrania sobie życia, wyłażenie z witryną z wrocławskich lokali, napier***anie wody brzozowej. Wizjoner Lech Majewski przekuł burzliwą biografię Wojaczka w ekwiwalent wizualny jego poezji; dojmujący film w czerni i bieli o krańcowych postawach w obliczu krańcowej beznadziei powojennej Polski; jak Pętla Wojciecha Hasa. Nasze Control… tylko, że wiele lat wcześniej? Marek Fall
„Chłopaki nie płaczą” (2000)
reż. Olaf Lubaszenko
Jakby tak spojrzeć bardziej obiektywnie – to nie jest rzecz na pierwszą 50-tkę; Olaf Lubaszenko do spóły z początkującym scenarzystą Mikołajem Korzyńskim trochę za bardzo zapatrzyli się w Tarantino i Ritchiego, zapominając, że porządna komedia gangsterska mimo wszystko powinna mieć porządny scenariusz. Może i tak. Ale co poradzimy, że jesteśmy z tego pokolenia, dla którego Chłopaki były rzeczą kultową i kinowym przedłużeniem humoru z szatni po WF. Lubaszenko, jakkolwiek kiepskim reżyserem by nie był, znalazł ten klucz do umysłów widzów i po prostu umiał ich rozbawić. Dzisiaj jego najsłynniejszy film kiepsko się zestarzał, ale ta lista to też rodzaj niuansowej duchologii polskiej, makatki utkanej ze wspomnień redaktorów. I na tej makatce jak nic musi znaleźć się sweterek Gruchy, nawet jeśli jego historii i tak byśmy nie zrozumieli. Jacek Sobczyński
„Wszystkie nieprzespane noce” (2016)
reż. Michał Marczak
Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie – Nikołaj Gogol nie mógł wiedzieć, że jego słynne słowa będą się odnosiły do reakcji polskiej publiczności na fabularyzowany dokument Michała Marczaka. Opowieść o relacji Krzysztofa, Michała i Evy – zagmatwanym trójkącie, który przeistacza się w huragan pragnień oraz frustracji – nieustannie balansuje na granicy banału. Ale nagrodzony na festiwalu w Sundance reżyser zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział, że wielkie uczucia i namiętności często wyrażane są niezgrabnymi słowami i dla postronnego oka mogą wyglądać całkiem niezręcznie. Każdy chce, by jego życie było jak film, ale ostatecznie prezentuje się ono całkiem rozczarowująco, wymaga dużej liczby cięć oraz egzystencjalnej pointy. Marczak koncentruje się na błogim bimbaniu i bezformiu, które pociąga za sobą młodzieńczy głód hedonistycznych wrażeń. Przy okazji, a może przede wszystkim, skonstruował też najlepszą reklamówkę współczesnej Warszawy, pokazując jej najciekawsze nocne oblicze. Cyryl Rozwadowski
„Młyn i krzyż” (2011)
reż. Lech Majewski
Lubicie slow-cinema? To co powiecie na kino statyczne? Lech Majewski, za namową znawcy sztuki Pietera Breugla Starszego – Michaela Gibsona, zrealizował film zainspirowany Drogą krzyżową pędzla niderlandzkiego mistrza. Ale nie zrobił tego w formie dokumentalnej – zamiast tego porwał się na utkanie fabuły i z pomocą zaawansowanych cyfrowych technik odtworzył na ekranie z udziałem hordy statystów obraz przedstawiający setki osób. Młyn i krzyż to plastyczna maestria, film wizualnie osobny, dyskretnie opowiedziana historia uciskanych przez hiszpańskich Habsburgów Niderlandów oraz konfliktu na tle religijnym. Hipnotyzujące, niełatwe i zupełnie unikalne doświadczenie. Cyryl Rozwadowski
„Wszyscy jesteśmy Chrystusami” (2006)
reż. Marek Koterski
Robisz Dzień świra i zupełnie nieoczekiwanie wychodzi ci jeden z najważniejszych filmów ostatnich kilkudziesięciu lat. Poprzeczka zawieszona na wysokości niemożliwej do strącenia. Co na to Marek Koterski? Niby wyszedł naprzeciw oczekiwaniom widzów: dajcie nam więcej Adasia, więcej śmiesznych tekstów, ale w sumie to zrobił coś zupełnie innego, chociaż dalej poświęconego upadkowi człowieka. W Dniu świra Miauczyńskiego przygniatał życiowy marazm, tu problem jest jeszcze bardziej czytelny – alkoholizm. Plecak traum, przenoszony z pokolenia na pokolenia; o ile Adaś chleje jak zły, o tyle Sylwunio (chyba najlepsza rola Michała Koterskiego) sięga po narkotyki. Mając w pamięci prawdziwą historię Marka i Michała Koterskich, Wszyscy jesteśmy Chrystusami bije po głowie jeszcze mocniej. Sceny, w których Miauczyński sika w malignie pod drzwi sąsiada czy rzyga na dziekana uniwersytetu, są jednym z mocniejszych momentów w historii polskiego kina alkoholowego. Piekło nałogu bez pazłotka. Po latach to film chyba trochę zapomniany, głównie ze względu na mniejszą liczbę ulubionych przez widzów Koterskiego elementów komediowych. Niesłusznie, bo był, jest i chyba zawsze będzie aktualny. Jacek Sobczyński
„Wojna polsko-ruska” (2009)
reż. Xawery Żuławski
Zanim social media zaczęły komunikować, że Polska to największy mem, Xawery Żuławski podjął się jednego z najbardziej brawurowych zadań w historii krajowej kinematografii – przeniesienia na ekran prozatorskiego debiutu Doroty Masłowskiej. I mimo kilku za dalekich odlotów, Wojna polsko-ruska dowozi halucynogenny wir oparty o to, co chcemy kolektywnie wyprzeć – chamstwo, głupotę, blokerski mental i biesiadny folklor. To film, który w końcu nie przygląda się osobom czerpiącym wiedzę z głównych kanałów telewizji i radia z okna sypialni szlacheckiego dworku. Wchodzi prosto na klatki schodowe i pod dożynkowe ławy, klei ze sobą uliczny język i zapożyczenia z rapowych klasyków. Tą symfonią neologizmów dyryguje roztrzęsionymi, niezgrabnymi łapami nabuzowany Silny Borysa Szyca – być może najlepsza kreacja aktora o szalenie sinusoidalnej formie. Cyryl Rozwadowski
„Pitbull” (2009)
reż. Patryk Vega
Patrząc z perspektywy czasu to chyba wypadek przy pracy. Ale też nie da się ukryć, że pierwszy Pitbull jest po latach nieco przeceniany. To dobry film, natomiast sporą rolę odgrywała tu mizeria konkurencji: 2005 był jednym z najbardziej upiornych – artystycznie i frekwencyjnie – lat dla polskiego kina, uwierzycie, że tylko na trzy polskie premiery z tego roku poszło więcej niż 100 tysięcy widzów? Tyle to Botoks wykręcał w pół dnia. A co do Pitbulla – debiutujący na dużym ekranie Vega kontynuował zarówno dokonania szkoły polskiego kina pijacko-policyjnego, jak i własnych, że tak powiemy, zainteresowań; w 2001 był współtwórcą serialu dokumentalnego Prawdziwe psy, opowiadającego o codziennej pracy warszawskich policjantów. Trzeba oddać, że kinowy Pitbull opierał się na mocnych, pełnokrwistych, świetnie skonstruowanych postaciach z doskonałymi Despero (Marcin Dorociński), Benkiem (Janusz Gajos) i Metylem (Krzysztof Stroiński) na czele, ale serial był dużo ciekawszy – czuć, że film to takie the best of, a dopiero telewizyjna wersja rozwijała prawdziwą historię. Jacek Sobczyński
„Historie miłosne” (1997)
reż. Jerzy Stuhr
Hidden treasure polskiej kinematografii, choć przecież w chwili premiery Historie miłosne były opromienione zwycięstwem na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Drugi obraz Jerzego Stuhra po latach zatonął jednak gdzieś w fali odpływowej krajowego kina lat 90.; odpływowej, bo to był tak słaby okres, że wielu chciało o nim zapomnieć. Może i słusznie, ale tego filmu nie warto gumkować. Pozornie banał – cztery historie, czwórka facetów, mierzących się z dylematami moralnymi, wynikającymi ze stanu zakochania. Co ma zrobić wykładowca, któremu studentka wyznaje, że go kocha? Albo porzucony przez żonę, odsiadujący wyrok i usychający z miłości złodziej? Było już Chłopaki nie płaczą, tu powinno być chłopaki też płaczą, bo długie lata przed tym, zanim zaczęło być to modne, Jerzy Stuhr wziął się za kruchość męskich uczuć. I jest to tak prosty, szczery i dobry film, że zakochacie się w nim od pierwszych scen. Jacek Sobczyński
„Nic śmiesznego” (1995)
reż. Marek Koterski
Pierwsza część brawurowa, druga – nieco rozwlekła. Ale nie można nie docenić całości, i już nie chodzi tylko o skecze. Chociaż te są wybitne; nie wiadomo, czy lepsza jest scena z mostem, agresywnym psem czy niezapomniane one linery Maćka, granego przez Macieja Kozłowskiego (To dożyca, suka doga). Nieistotne. Tym, co najlepsze u Koterskiego, jest wstrząsające oddanie tego uczucia, kiedy nagle człowiek orientuje się, że w życiu czeka już tylko na śmierć. Obezwładniającej chmury marazmu, odbierającej jakąkolwiek chęć do życia. Autentycznie – nie pamiętamy smutniejszej sceny w polskim kinie (może obok rozmowy z matką w Zabij to i wyjedź z tego miasta) niż ta z małżonkami, gapiącymi się w talerz. Pokancerowani przez życie bohaterowie są tylko fizycznie obecni na ekranie, bo w środku jest wielka pustka. Nie ma w tym filmie nic śmiesznego. Jacek Sobczyński
„Serce miłości” (2017)
reż. Łukasz Ronduda
Łukasz Ronduda – człowiek świata sztuki, postanowił użyć języka filmowej fabuły, by opowiadać o polskich artystach. Performer o Oskarze Dawickim i Wszystkie nasze strachy o Danielu Rycharskim konfrontują sztukę z codziennością. Ale najlepiej to zadanie wykonuje Serce miłości. Spojrzenie na relację muzyka i artysty multimedialnego Wojciecha Bąkowskiego oraz poetki i artystki Zuzanny Bartoszek to nie science fiction, chociaż ogląda się je jak głęboko humanistyczny film o życiu Marsjan. I w trakcie tego seansu wychodzi uniwersalna prawda, która często niesie najlepsze dokonania literatury czy kinematografii – że w inności można odnaleźć podstawę własnego człowieczeństwa. Obserwując tę dwójkę ludzi, którzy poszukują sztuki w każdym najdrobniejszym skrawku codzienności, można się zastanawiać czy faktycznie ktokolwiek może tak żyć. Może. Bo można jeszcze żyć tak, jak się chce. Cyryl Rozwadowski
„Kiler” (1997)
reż. Juliusz Machulski
Pierwsza wersja scenariusza stanowiła obietnicę filmu spod ręki początkującego scenarzysty, który miał świetny pomysł. Ktoś jest wzięty za kogoś; komedia pomyłek; przypominał się „Wróg publiczny nr 1” z Fernandelem; archetypiczny temat. Piotrek Wereśniak fajnie to ujął – myśmy zachowali ducha, a zmieniliśmy literę z Ryśkiem Zatorskim – wspominał ostatnio Juliusz Machulski. W wyniku tej zmiany litery powstała jedna z najbardziej kultowych produkcji ever, jeśli chodzi o naszą kinematografię. Z niezapomnianą galerią postaci (Jerzy Kiler Cezarego Pazury, komisarz Ryba Jerzego Stuhra, Siara Janusza Rewińskiego, Ferdynand Lipski Jana Englerta), skrzącymi się od humoru dialogami i porywającymi plot twistami. Ćwierć wieku temu na punkcie tego filmu wybuchło prawdziwe szaleństwo. Do tego stopnia, że zaczęto fantazjować o hollywoodzkiej wersji z Jimem Carreyem, która jednak nigdy nie doszła do skutku. Może do skutku dojdzie kontynuacja Kilera, o której zaczyna mówić się coraz głośniej? Marek Fall
„Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową” (2000)
reż. Krzysztof Zanussi
Umiera lekarz. Na własnych zasadach – wie, że nie uda się wyjść z choroby, ma pod łóżkiem arsenał lekarstw, które pomogą mu przyspieszyć ten proces. Ale nagle, również na własne życzenie, zawraca. Bo tuż przed śmiercią para młodych ludzi mimowolnie rozkuwa skorupę oschłości, jaka otaczała go przez lata. Może i z dzisiejszej perspektywy brzmi to banalnie. Natomiast trzeba pamiętać, że Krzysztof Zanussi, choć wiele razy nierówny, w najwyższej formie potrafił zadawać takie pytania, jak nikt inny w polskim kinie. O przestrzeń duchową. O szlachetność odchodzenia. O Boga. I to jest jeden z tych filmów, który otwiera głowę na sprawy ważniejsze niż to, co dzisiaj na TikToku. Aha, rola Zbigniewa Zapasiewicza, grającego wspomnianego lekarza – jedna z najlepszych, jakie polskie kino widziało po roku 1989. Jacek Sobczyński
„Jańcio Wodnik” (1993)
reż. Jan Jakub Kolski
Ze współczesnej perspektywy – jest to film o starym stópkarzu, który odkrywa w sobie cudowne moce. Ale odrobina wrażliwości pozwoli odnaleźć w poetyckiej, rustykalnej przypowieści Kolskiego o wiele więcej. Obserwując bohatera będącego na początku naturalnym kandydatem do beatyfikacji, stopniowo widzimy jak zaczynają go zajmować ziemskie pokusy i przyziemne owoce jego nadprzyrodzonych działań. Twarzą tego, utrzymanego w konwencji realizmu magicznego, moralitetu jest tytułowy Jańcio Franciszka Pieczki – dostojny i ciepły, a następnie przesiąknięty butą. Sztukmistrz Stygma Bogusia Lindy i słusznie poirytowana Weronka Grażyny Błęckiej-Kolskiej to z kolei jaskrawe i dobrze osadzone kontrapunkty dla świetnej kreacji Pieczki. Szczyt dokonań na polu nowej wiejskiej mitologii w wykonaniu Jana Jakuba Kolskiego. Cyryl Rozwadowski
„Córki dancingu” (2015)
reż. Agnieszka Smoczyńska
Jak opowiadać o młodych ludziach? Najlepiej wsłuchać się w to, jak się czują. Agnieszka Smoczyńska znalazła klucz do uchwycenia trudów młodości. Pożeniła mrok klubowy i mrok baśniowy w opowieści o dwóch syrenach, które chcą być normalnymi dziewczynami, zakochują się, i z naturalną obcością, wykuwają swoją kobiecość, która zdaje się im obca. Reżyserka stworzyła w ten sposób muzyczną bajkę z instagramowym potencjałem – kadr, który ma w sobie retro powab, ale i współczesny kontekst. Jak się wybijać, to horroro-musicalem, który niosą swoją bezpretensjonalnością niesamowicie ujmujące Marta Mazurek i Michalina Olszańska. Cyryl Rozwadowski
„Obława” (2012)
reż. Marcin Krzyształowicz
Są filmy, w których twórca chce opowiedzieć za dużo. Ale to nie ten przypadek. Wojenne uniwersum Marcina Krzyształowicza sprowadza się do lasu, gdzie przebywają partyzanci Polskiego Państwa Podziemnego. Tam akcją kieruje kapral Wydra, nie zadając za wielu pytań – zasada jest prosta: zdrajcom kula w łeb. Ale kiedy kolejny trop trafia do kolaboranta, właściciela młyna, z którym Wydra zna się jeszcze sprzed wojny, to nagle kino wojenne zamienia się w duszny dramat rodzinny. Krzyształowicz zdawał sobie sprawę z ograniczeń budżetowych – zamiast efektownych wybuchów mamy tragedie moralne, a to, co najciekawsze, rysuje się na twarzach bohaterek i bohaterów. Zresztą kwartet: Sonia Bohosiewicz, Weronika Rosati, Marcin Dorociński, Maciej Stuhr jest tu bezbłędny. Polski film, który bez zbędnej martyrologii udźwignął ciężki temat – to nie zdarza się często. Korzystajcie. Jacek Sobczyński
„Jestem mordercą” (2016)
reż. Maciej Pieprzyca
Doszło do wielu manipulacji, brakowało przekonujących dowodów, a oskarżenie oparto wyłącznie na poszlakach. Historia jest wyjątkowa nie tylko dlatego, że Zdzisław Marchwicki cały czas kojarzony jest jako największy seryjny morderca kobiet w Polsce. Nie ma drugiej sprawy, w której byłoby tyle wątpliwości, czy skazano właściwą osobę – opowiadał Maciej Pieprzyca, który najpierw o Zdzisławie Marchwickim zrealizował dokument, a blisko dwie dekady później – fabularny pełny metraż. Historia sięga pół wieku wstecz, gdy na południu Polski grasował serial killer, który zyskał przydomek Wampira z Zagłębia. Sprawa zrobiła się naprawdę głośna, gdy wśród jego ofiar znalazła się bratanica Edwarda Gierka; powołano specjalną grupę operacyjną, wyznaczono nagrodę w wysokości miliona złotych. Ostatecznie ta historia wpisuje się raczej w schemat znany z Making a Murderer niż z fincherowskiego Zodiaka… I właśnie na tym niedopowiedzeniu budowany jest suspens w Jestem mordercą z wybitnymi kreacjami młodego śledczego (Mirosław Haniszewski) i zaszczutego oskarżonego (Arkadiusz Jakubik) w anturażu górniczych cmentarzysk przełomu lat 60. i 70. Gdyby taki film powstał za oceanem, szybko zyskałby status cult classic. Marek Fall
„Symetria” (2003)
reż. Konrad Niewolski
Rutynowe rozpoznania zwykle są na odpierdol. Biorą tych, którzy są pod ręką… Tak, jak pan Sokół powiedział – niewinny student Łukasz (Arkadiusz Detmer) zostaje oskarżony o napad na staruszkę i trafia do aresztu śledczego. Wybiera celę dla grypsujących, gdzie przebywają także – Siwy (Marcin Jędrzejewski), Kosior (Mariusz Jakus) i Albert (Borys Szyc) oraz alimenciarz Roman (Janusz Bukowski) i wykładowca Dawid (Andrzej Chyra), który zamordował gwałciciela swojej żony. Chłopak stara się przetrwać, a jego desperacja walka zostaje ukazana przy pomocy zimnych i klaustrofobicznych kadrów, które definiują ten obraz; podobnie jak niezapomniane tematy muzyczne Michała Lorenca. „Symetria” jest filmem o słabościach i marzeniach. O miłości i poświęceniu. W tak ekstremalnych sytuacjach, jak więzienie, ludzie muszą się samookreślić, muszą podejmować decyzje i brać wszystkie konsekwencje na siebie – mówił w jednym z wywiadów Konrad Niewolski, który sam odsiedział pół roku na warszawskiej Białołęce i pewnie stąd brutalna prawda jego kina. Jak potoczyła się dalej kariera niepokornego reżysera? Nakręcił Job, czyli ostatnia szara komórka, a potem poszedł do Reda rozprawiać o Annunakich. Marek Fall
„Miłość” (2013)
reż. Filip Dzierżawski
Wtedy Tymon zrobił na mnie rewelacyjne wrażenie. Kogoś, kogo warto się trzymać, bo to debil, wariat; facet, która ma wizję i misję – mówi na początku Miłości saksofonista Mikołaj Trzaska. Dokument Filipa Dzierżawskiego to rekonstrukcja działalności anarchistycznego boysbandu oraz, być może, najbardziej rock’n’rollowego polskiego zespołu, który nie grał czegokolwiek, co stałoby obok rocka. Miłość w oryginalnej inkarnacji tworzyli Mikołaj Trzaska, Tymon Tymański, Leszek Możdżer i Jacek Olter. Wspólnie stali się tytanami yassu, czyli polskiego jazzu wkurwionego i przewrotnego. Miłość to spotkanie zupełnie odmiennych osobowości, historia geniusza przeklętego i rekonstrukcja potransformacyjnej frustracji, którą dało się jedynie wyrazić hałasem pożerającym melodie i melodiami wyłaniającymi się z hałasu. Nie grałem jazzu po to, żeby grać jazz. Grałem go, by obudzić siebie i ludzi z jakiegoś marazmu i stagnacji – mówi Tymański i przypomina w ten sposób o tym, że awangardę uczymy się kochać i doceniać dopiero po tym, gdy staje się historią. Cyryl Rozwadowski
„W ciemności” (2012)
reż. Agnieszka Holland
Agnieszka Holland naprawdę umie kręcić filmy. Niby wiadomo od dawna, ale na W ciemności łatwo było się wywrócić. Wojenna historia szabrownika, który za pieniądze postanawia ukryć Żydów w doskonale znanych sobie podziemiach pełna jest pułapek, w które mogliby wpaść mniej sprawni twórcy; przemiana głównego bohatera, Poldka, aż prosi, by odgórnie wystawić mu pomnik. Ale nie – u Holland cwaniakowaty Poldek jest cały czas niejednoznaczny, jego wybory zaskakujące, a akcja, jak w kinie hollywoodzkim, pędzi do przodu. Może to właśnie za ten amerykański oddech, którego reżyserka nauczyła się podczas pracy w Stanach, Amerykańska Akademia Filmowa nagrodziła W ciemności nominacją do Oscara? Nie wiadomo. Grunt, że ogląda się to znakomicie. Jeden z najlepszych polskich masowych filmów ostatnich dekad! Jacek Sobczyński
„Ucieczka z kina Wolność” (1990)
reż. Wojciech Marczewski
Pierwszy tak ważny krajowy tytuł po upadku komuny. I teraz tak – chociaż trąci to trochę Purpurową różą z Kairu Woody'ego Allena, bo tu też mamy postacie, które nagle ożywają na ekranie kina, rozpoczynając dialogi i z sobą, i z widownią, to nie oczekujcie leciutkiego, kinofilskiego klimatu. Ucieczka z kina Wolność to ponure rozliczenie z komunizmem, wszechobecną cenzurą i lęk przed tym, co przyniesie tytułowa wolność lat 90. Seans trudny, ale jeśli chcecie poczuć to, co czuli ludzie, którym zmiana ustrojowa wywróciła życia do góry nogami, musicie zobaczyć ten film. Jacek Sobczyński
„Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham” (2016)
reż. Paweł Łoziński
Mimika, spojrzenie, gestykulacja, słowa – podstawy aktorskiego emploi, które pozwalają nam skonfrontować się z uczuciami bohatera lub bohaterki. Paweł Łoziński wystawił to wszystko na pierwszy plan w swoim eksperymentalnym dokumencie. Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham to 77 minut fragmentów z psychoterapeutycznych sesji dwóch kobiet, które prowadził profesor Bogdan de Barbaro. To studium napięć wynikających z przeszłości i przekładających się na teraźniejszość oraz wiwisekcja myśli oraz emocji, które wykraczają daleko poza ekran, na którym obserwujemy jedynie twarze w mocnym zbliżeniu – Lekcja anatomii doktora Tulpa, która odbywa się wyłącznie w podświadomości. Najprostsze środki dają tu gigantyczne efekty. Wchodzimy do pokoju, do którego z reguły wejść nie można i obserwujemy totalne uczuciowe obnażenie. A na koniec z filmu o subiektywizmie i obiektywizmie dostajemy jeszcze dzieło o naturze prawdy. Pudełko z chusteczkami znajduje się w każdym gabinecie psychologicznym. Na tym seansie także się przyda. Cyryl Rozwadowski
Komentarze 0