50 najważniejszych płyt na 50-lecie hip-hopu, miejsca 30-21

Zobacz również:Steez wraca z Audiencją do newonce.radio! My wybieramy nasze ulubione sample w trackach PRO8L3Mu
1800x1000 kopia.jpg

Było narzekanie, że za dużo nowości? Tak wyszło, że 7 z 10 albumów z trzeciej dziesiątki powstało przed rokiem 2000.

Jutro, w 50. rocznicę narodzin hip-hopu, wrzucimy pierwszą 20-tkę naszego podsumowania rapowych albumów wszech czasów. Za nami miejsca 50-41 i 40-31, a sam środek zestawienia jest tu.

30
Snoop Doggy Dogg – „Doggystyle” (1993)

Może dla kogoś to nie jest duży komplement, ale fakt, że Snoop jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych raperów na globie mówi sporo. Jak do tego doszło, że ludzie tak go pokochali? Wszystko zaczęło się od debiutu Snoopa, który łączył w sobie dwa światy. Z jednej strony dostaliśmy mroczne i agresywne treści (magazyn Time nazywał je wprost obscenicznymi), charakterystyczne dla ówczesnego gangsta rapu. Z drugiej – Snoop był uosobieniem laidbackowego stylu życia, stylu integralnie kojarzonego z Kalifornią. Wyluzowane i melodyjne flow, pełne gier słownych i luźnych skojarzeń – pięknie to brzmi, także dziś. Numery takie jak G Funk Intro, Tha Shiznit, Gz And Hustlas podobno nigdy nie opuszczają playlisty Kendricka Lamara. Wiadomo, pozycja na pieska to klasyk.

29
Missy Elliott – „Supa Dupa Fly” (1997)

Tu przełomy były w zasadzie dwa. Pierwszy to eksperymentalna, zimna produkcja Timbalanda; bez ciętych, ciepłych sampelków, tylko futurystyczne party. Kilka lat później norma, ale przypominamy, to był rok 1997, wtedy za najważniejszego beatmakera w rapie dalej uchodził DJ Premier. Jakby ktoś powiedział, że to Supa Dupa Fly była jednym z tych krążków, który rozpalił ogień rewolucji, nie kłócilibyśmy się. A drugi to postać samej Missy, przecierającej szlaki wszystkim tym pyskatym dziewczynom za mikrofonem, które dopiero po latach zyskały należyty im szacunek. I znów – wtedy nikt tak naprawdę tego nie rozumiał; w gitarocentrycznej bańce dziennikarskiej raperki uchodziły za horrendum. A tu Missy pokazała, że jednak nie. Szkoda, że ta kariera gdzieś się załamała.

28
Raekwon – „Only Built 4 Cuban Linx...” (1995)

O ile Scarface Briana De Palmy jest najprawdopodobniej najważniejszym i najbardziej inspirującym filmem gangsterskim dla całej rap gry, o tyle Only Built 4 Cuban Linx… jest jego najbliższym dźwiękowym odpowiednikiem. Kiedy bowiem Enter the Wu-Tang wstrząsnęło całym hip-hopowym światkiem, a jego współtwórcy poczęli kontynuować przejmowanie rynku swoimi solowymi wydawnictwami, Raekwon – do spółki ze wspierającym go w większości numerów Ghostface’em – przypuścili atak na mikrofony. Luźno powiązane konceptem ostatniego skoku, który główni bohaterowie całego zamieszania muszą wykonać przed odejściem z kryminalnej branży, takie osiedlowe hymny jak Incarcerated Scarfaces, Ice Cream czy Criminology do dziś pozostają jednymi z naczelnych przykładów blokowiskowej, nowojorskiej szkoły gangsta rapu, a całość jedną z najbardziej wciągających, szemranych narracji, jakie kiedykolwiek zarejestrowano na płycie. Bity RZA są jednymi z najlepszych w jego karierze, wersy Rae, Ghosta i reszty klansmanów – trwałymi fundamentami Wu-Tangowego słownika, a określenie gambinos i szampan Cristal na trwałe wpisały się w rapowy krajobraz Stanów. I nawet sam John Woo, prawdziwa legenda azjatyckiego kina akcji, a także reżyser filmu The Killer, z którego dialogi, obok wspomnianego Scarface’a chociażby, przewijają się przez cały krążek, uznał album za świetny i zrzekł się jakiegokolwiek honorarium należnego mu z tytułu tantiem.

27
Beastie Boys – „Paul's Boutique” (1989)

Nie przypominamy sobie żadnego innego rapowego albumu, o którym Miles Davis powiedziałby, że nigdy mu się nie znudzi. I choć ogół w momencie jego premiery był zupełnie innego zdania, a krążek ten zaliczył komercyjną wtopę, doczołgując się ledwo, po kilku miesiącach, do statusu złotej płyty, to Paul’s Bootique po dziś dzień pozostaje jednym z najważniejszych albumów w historii hip-hopu. Wyprodukowane przy współpracy z Dust Brothers (tak, to ci sami, co lata później stworzyli niezapomniany soundtrack do Fight Clubu), pękające w szwach od ilości wykorzystanych sampli, równie rozbujane jak progresywne bity stanowiły u schyłku lat 80. prawdziwą rewolucję. Jednocześnie zapowiadały nadejście późniejszego o kilka lat boom-bapu i całe dekady młodszej sceny bitowej z okolic Los Angeles. Zresztą sam Chuck D z Public Enemy przyznał kiedyś w jednym z wywiadów, że instrumentalna część tego krążka stanowiła swego rodzaju temat tabu pośród czarnej społeczności, bo nikt nie chciał przyznać, że kilku białasów robi najlepsze bity na rynku. A dodatkowo jeszcze tych samych kilku białasów potrafiło do nich nawinąć teksty równie zabawne, jak na ich debiutanckim krążku, a jednocześnie dużo misterniej poskładane i w ciekawszy sposób flirtujące z popkulturą. Co przecież później stało się znakiem firmowym Beasties.

26
Young Thug – „JEFFERY” (2016)

Kto Thuggera nie szanuje, ten nie ma serca i pojęcia o muzyce. Nikt nie wpuścił do trapu tak wiele świeżego powietrza i nie zaproponował tylu nowatorskich pomysłów, co Young Thug. Tych wizjonerskich wątków jest u niego cała masa. Wystarczy wspomnieć o – tak rzadko spotykanych w trapie, a w zasadzie nieobecnych – motywach queerowości i płynności płciowej. I niepowtarzalnym wyczuciu Jeffery’ego względem rytmu, melodii, wokaliz nie z tego świata, kwestii modowych, wizualnych i konceptualnych. Darzę wielkim uczuciem w zasadzie każde wydawnictwo przedstawiciela Atlanty, ale to, czego dokonał na Jeffery przeszło jakiekolwiek wyobrażenia o tym, jak niekonwencjonalnie można działać z rapem; jak podporządkować go idiosynkratycznej wokalnej ekspresji. Futuryzm w czystej postaci. Mixtape z najlepszą okładką dekady, z tracklistą pozbawioną wypełniaczy, z najciekawszymi klipami, ze znakomitymi gośćmi i piosenkami, napisanymi oszałamiająco odkrywczo. No i nie zapominajmy o tytułach oraz o fakcie, że Thugger postanowił wymieszać tutaj trap z popem i… reggae. A kiedy wydawało się, że Jeffery wyczerpał limit kreatywności Young Thuga – ten zaprezentował jeszcze balladowe Beautiful Thugger Girls, a później zachwycił wszystkich debiutanckim albumem So Much Fun. Co za typ.

25
Eminem – „The Slim Shady LP” (1999)

W czasach pierwszego boomu na Eminema ktoś powiedział, że świat stanął na głowie, skoro najlepszym golfistą jest czarny, a najlepszym raperem – biały. Ale to było wieki temu. Jeśli chodzi o Eminema – nikt już nie pamięta, kiedy nagrał ostatnią dobrą płytę. Ale w czasach premiery The Slim Shady LP miał wszystko: ogień, frustrację, pasywno-agresywne poczucie humoru, łatwość w operowaniu słowem i raperskiej woltyżerce oraz w łamaniu tabu. To dzięki temu ten album przetarł drogę wszystkim MC, którzy w późniejszych latach silili się na kontrowersje. Brak słabego numeru na trackliście, epokowe single (m.in. My name is, Guilty Conscience) i 20 milionów sprzedanych egzemplarzy czynią z The Slim Shady LP niewątpliwy klasyk. Dlatego rap na przełomie wieków miał twarz rachitycznego blondaska z Detroit.

24
De La Soul – „3 Feet High And Rising” (1989)

Debiutancki krążek zespołu, który przez długie lata musiał tłumaczyć dziennikarzom, że nie składa się z hipisów, ale z hip-hopowców, znajduje się dziś nie tylko na listach 100 najlepszych albumów rapowych magazynu The Source i 500 najważniejszych płyt Rolling Stone’a, ale również w zbiorach Biblioteki Kongresu. Wydany w okresie niepodzielnego panowania gangsta rapu ów barwny, pozytywny longplay nie dość bowiem, że był na wskroś autorski i niepowtarzalny, to jeszcze okazał się zupełnie pionierski. Tak jeśli chodzi o niesamowicie taneczne, bitowo-jazzowe podejście Prince’a Paula do jego produkcji, jak i żartobliwą, acz intymną, młodzieńczą energię uchwyconą w wersach Posdnousa, Dave’a i Maseo, którzy na przełomie lat 80. i 90., pospołu z Beastie Boysami, byli prekursorami równie nerdowego, jak wyluzowanego podejścia do amerykańskiej popkultury. Gdyby tak nie było, nie nagraliby bodajże pierwszych skitów w historii hip-hopu. I nie byliby pewnie ukochanym składem długiej listy postmodernistycznych, dźwiękowych dywersantów z założycielem wytwórni MoWax, współtwórcą projektu U.N.K.L.E., Jamesem Lavellem na czele. To właśnie ten długoletni współpracownik DJ-a Shadowa i drugoplanowy bohater przynajmniej kilku ważnych wolt w alternatywnym rapie przyrównał 3 Feet High and Rising do jednego z najważniejszych albumów w historii muzyki rozrywkowej – do dziś sprzedającego się w niebotycznych nakładach Dark Side of the Moon Floydów. I w tworzeniu tej analogii miał sporo racji.

23
Kanye West – „Yeezus” (2013)

A teraz pomyślcie: cofamy się do, powiedzmy, początku lat 10. i zastanawiamy się, czy tak mroczny album jak Utopia mógłby zostać najchętniej słuchanym wydawnictwem roku. Nie mógłby. Tym, który przeszczepił dystopijny klimat do mainstreamowego rapu, który jako pierwszy nie bał się przełamać rapową przebojowość ciężkimi, elektronicznymi beatami był właśnie Yeezus; znamy historie ludzi, którzy ściągnęli to na na nielegalu i myśleli, że to nie krążek Westa, tylko ktoś zrobił dowcip i się podszywa. Dzisiaj norma, ale wtedy to było naprawdę wydarzenie. Współczesny rap, w którym odbijają się traumy społeczeństwa XXI wieku, nie miałby takiego odcienia, gdyby West nie pojechał kiedyś do Europy, nie przeszedł po kilku muzeach, nie zajarał się minimalizmem w sztuce i nie wymyślił sobie, że nagra taką płytę bez okładki.

22
Drake – „Take Care” (2011)

Na tym albumie każdy utwór mógłby być singlem; wystarczy spojrzeć na kawałki, które nie doczekały się teledysków, żeby zrozumieć jak kompletny i różnorodny to projekt. Look What I’ve Done w kojącym akompaniamencie r'n'b sprzed kilku dekad opowiada wszystko o dorastaniu Aubreya Grahama. Lord Knows z Rickiem Rossem przytłoczy niejednego hejtera Drizzy’ego potężnym gospelowym bitem autorstwa Just Blaze'a oraz bezbłędną nawijką obu raperów. Numer Cameras zachwyci swingowym sznytem połączonym z zimnym cykaczami i śpiewem Abla Tesfaye (którego praca miała duży wpływ na sukces tego album), zaś The Real Her porusza wybitną zwrotką Andre 3000. Moc. Słychać fascynacje sceną Houston, ale Take Care to przede wszystkim początek dominacji brzmienia z Toronto, które zainspirowało dziesiątki wykonawców w następnych latach. Nie mówiąc o dominacji samego Drake’a.

21
Mobb Deep – „The Infamous” (1995)

Kiedy zmarł Prodigy, można było przekonać się, dla jak wielu raperów Mobb Deep był arcyważnym, wręcz fundamentalnym zespołem. W Stanach, w audycji Rosenberga zwrotki Prodigy’ego przewijali a capella Eminem i Kendrick Lamar. U nas hołd nowojorskiemu MC też oddali wszyscy. I to nie tylko na facebooku, ale także na trackach – jak Kaz Bałagane w utworze W całości. Nic dziwnego. Kiedy w lutym 1995 roku ukazał się singiel Shook Ones (Pt II), wszystko się zmieniło. Kilka miesięcy później miała miejsce premiera The Infamous i historia dosłownie pisała się na oczach ludzi. Ten mollowy, złowróżbny materiał stał się wzorcowym przykładem bezkompromisowego, hardkorowego rapu. Zanim jednak usiądziecie do tej niebezpiecznie fascynującej pocztówki ze Wschodniego Wybrzeża połowy lat 90., włączcie debiut  Mobb Deep, Juvenile Hell, żeby złapać, jak daleką drogę pokonał ten zespół na przestrzeni zaledwie dwóch lat. There’s a war goin’ on outside no man is safe from!

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Różne pokolenia, ta sama zajawka. Piszemy dla was o wszystkich odcieniach popkultury. Robimy to dobrze.
Komentarze 0