Dokonania Lodowych Wojowników z Polski – kraju trzeciego świata za żelazną kurtyną – wprawiały w latach 80. świat w osłupienie. W Himalajach i Karakorum pisały się historie, które z pewnością już dawno zostałyby zekranizowane, gdyby realizacja nie stanowiła tak ekstremalnego wyzwania. Leszek Dawid podjął się go, wracając do przejmujących zmagań Macieja Berbeki z Broad Peakiem.
Kiedy czyta się wspomnienia Jerzego Kukuczki czy – uzupełnioną w tym roku – biografię Wandy Rutkiewicz (Jeszcze tylko jeden), momentami aż trudno uwierzyć, że to nie jest literacka fikcja. Polscy himalaiści nie mogli w tamtych czasach śnić o zachodnich budżetach czy sprzęcie, ale determinacja i – wedle powszechnego przekonania – pragnienie wolności sprawiały, że porywali się na spektakularne ekspedycje. Budzili przy tym skrajne emocje, bo też śmierć zbierała w górach obfite żniwo. Wiosną 1989 roku lawina ściągnęła pięciu naszych wspinaczy pod Mount Everestem; jesienią Kukuczka odpadł od południowej ściany Lhotse; w 1992 roku Rutkiewicz zginęła podczas ataku na Kanczendzongę. Legendarny Reinhold Messner w wywiadzie dla Gazety Wyborczej pod koniec lat 80. ocenił wręcz, że wielu dobrych wspinaczy zabiła konkurencja z Polski, która pchała ich w miejsca, w które być może nie powinni iść. Dramatów nie brakowało również później.
Film, który trafia do repertuaru Netfliksa, opowiada o losach Macieja Berbeki, który w 1988 roku był pewny, że dotarł na szczyt tytułowej góry. W tym przekonaniu utrzymywał go również kierownik wyprawy – Andrzej Zawada, obawiając się o życie himalaisty, który – wyczerpany – dotarł w rzeczywistości na Rocky Summit. W poczuciu krzywdy i zdrady – Berbeka odciął się od środowiska, ale ćwierć wieku później wrócił w Karakorum, żeby dokończyć to, co zaczął. Choć osiągnął wówczas wierzchołek wraz Adamem Bieleckim, Arturem Małkiem i Tomaszem Kowalskim, sukces okupiono tragedią.
Zdjęcia w Karakorum były poprzedzone dość długim procesem oswajania wspinaczki, wyjazdu w Alpy i Tatry, poruszania się w śniegu i lodzie ze sprzętem i umiejętnością jego wiarygodnego używania, wiązania węzłów, radzenia sobie w szczelinach i oswajania z wysokością [...] – odsłaniał kulisy produkcji Leszek Dawid w wywiadzie dla Onetu. Po to tam pojechaliśmy, żeby było zimno i wiało, w przeciwnym razie zostalibyśmy w studio albo gdzieś w niższych partiach gór. Zależało mi na tym, żebyśmy dostali w kość, więc po to tam jechaliśmy, by poczuć wiatr i mróz, doświadczyć tego, o czym opowiadamy.
Broad Peak powstawał częściowo na wysokości ponad pięciu tysięcy metrów. Operator Łukasz Gutt wykonował zdjęcia z helikoptera; wykorzystywano drony, żeby opowiedzieć o przestrzeni, która w górach jest niewiarygodna. Kiedy władze pakistańskie nie wydały pozwolenia na zdjęcia dronowe, poproszono o pomoc Andrzeja Bargiela, który akurat szykował się do zjazdu w Karakorum. Na ekranie robi to piorunujące wrażenie i nie potrzeba nawet patriotycznego handicapu w wyścigu ze światowym kinem. Jakby mogło być inaczej, gdy takie K2 – przebój początku lat 90., kręcono w Kaszmirze, kanadyjskiej Kolumbii Brytyjskiej i stanie Utah.
Wizualny rozmach jest więc największym atutem Broad Peaku. Olbrzymie wrażenia robią szerokie ujęcia, oddające w pełni monumentalizm zboczy, ale też wąskie kadry, gdy pokazywany jest krańcowy wysiłek himalaistów na ścianach. To nie jest sytuacja typu mamy Hollywood w domu; to po prostu Hollywood.
Zbyt poruszających zdarzeń dotyka jednak ten film, żeby zatrzymać się na ornamentyce. I nie chodzi wyłącznie o to, że zimowy atak na Broad Peak z 2013 roku stał się tematem narodowym. W dramatyczne kontinuum Macieja Berbeki wpisana jest przecież jakaś potężna prawda o fatum, które może ciążyć nad losem człowieka owładniętego obsesją przełamywania własnych granic.
Udało się w Broad Peaku uchwycić złowróżbny bezmiar gór i straceńczą walkę, ale sfera emocji i motywacji bohaterów wypada bardzo blado – co może zastanawiać, skoro Leszek Dawid miał zrobić szeroką dokumentację, obejmującą również rozmowy z himalaistami i ich bliskimi. Dziwaczna jest przy tym dynamika tego filmu, który rozpoczyna się od punktu kulminacyjnego w postaci wyprawy z 1988 roku, następnie ukazane zostaje życie Berbeki (Ireneusz Czop) w cieniu wielkiej góry i nagle okazuje się, że na wyprawę z 2013 roku zostaje dwadzieścia minut (!), w które wpakowano jeszcze inscenizację radiowego wywiadu. Współtowarzysze zostają w ten sposób sprowadzeni do roli rekwizytów; nie widać ambicji, żeby zrobić z nich postaci z krwi i kości. Ale to jeszcze można wytłumaczyć skupieniem na przeżywaniu głównego bohatera. Tyle tylko, że już jego relacja z żoną – Ewą Dyakowską-Berbeką (Maja Ostaszewska) na pewno miała być tu tematem, a okazuje się papierowa i jednowymiarowa.
Najcięższe decyzje nie mają w Broad Peaku ciężaru; zbyt często trzeba reżyserowi wierzyć na słowo; zbyt mocno trzeba wytężać wzrok, żeby w postaciach na ekranie dostrzec ludzi. Kończy się to tak, że jedyną zapamiętywalną rolę wykreował na drugim planie fantastyczny Łukasz Simlat jako Krzysztof Wielicki.

Broad Peak rozczarowuje więc jako film zmarnowanej szansy, w którym wypaliło to, co potencjalnie miało prawo nie wypalić. I na odwrót. Może się tak stać, że ten spektakl okaże się światowym sukcesem, którego nie trzeba będzie się wstydzić, ale wciąż będzie to niewiele ponad spektakl.
