Brzmieniowe ekstrema przyciągają się nawzajem.
Na łamach newonce pisaliśmy wielokrotnie o kulturowej zmianie, jakie zaszła na naszych oczach. Rock przestał organizować zbiorową wyobraźnię, dzisiaj rządzi hip-hop. Raperzy i raperki to nowe supergwiazdy i to w ich stronę patrzą oczy spragnione inspiracji stylówką, czy rebelianckimi modelami stylu życia. Tak, jak kiedyś znajomość kanonu muzyki gitarowej była najważniejszą bramą, przez którą się przechodziło aspirując do melomaństwa, tak obecnie rozebrane i zdekonstruowane zostało nie tylko uprzywilejowane miejsce tego gatunku, ale i samo pojęcie kanonu. Rock, rozbity na części, rozsypał się na różne kulturowe pola, a osoby związane z hip-hopem lubią z tych elementów korzystać. Czy to w formie ubioru, czy dźwiękowych naleciałości. Metal i jego liczne subkultury od zawsze stawiały się w opozycji do mainstreamowego rocka. I dzisiaj można znaleźć przykłady na to, jak emo rap i trap metal pchają się w coraz bardziej ekstremalne terytoria. Z różnym skutkiem, oczywiście, ale ta odświeżająca fala nabrała w ostatnich latach intrygującego charakteru. Metalu zacząłem słuchać jako sześciolatek, hip-hopu odrobinę później, ale niemal od kiedy pamiętam, to właśnie te dwa gatunki były mi najbliższe. Dlatego kolejna próba połączenia tych żywiołów przyciągnęła mnie, niczym ogromny magnes samochody w ostatniej części Fast and Furious. Czy mówimy o kapitalnym Rainbow Bridge 3 Sematary, czy o wydanym właśnie Dog Boy ZillaKamiego z City Morgue, poszło o wiele lepiej, niż w niefortunnych czasach nu metalu, od których powinniśmy zacząć.
Przełom wieków był czasem prawdziwej kulturowej rewolucji. Po fasadowo optymistycznej dekadzie lat 90-tych XX wieku, do głosu zaczęły dochodzić mniej lub bardziej uzasadnione niezadowolenie i frustracja. Wystarczy obejrzeć całkiem niezły film dokumentalny Woodstock 99: Peace, Love, and Rage, żeby zobaczyć, do czego doprowadziła wyjałowiona z wartości poptymistyczna propaganda kulturowa. Nie wszyscy czerpali z amerykańskiego prosperity po równo, a młodzi ludzie z prowincji - szczególnie mężczyźni - czuli, że sprzedawana im wizja świata mocno rozjeżdża się z tym, co widzieli wokół. Przełom XX i XXI wieku przyniósł kulturę popularną pełną gniewu, agresji, rozgoryczenia. To wtedy wykuło się wiele tropów, które dzisiaj określamy jako edgy (jestem fanem uroczego polskiego odpowiednika krawędziowy). Jasne, w wielu przypadkach, szczególnie na białych przedmieściach, ten bunt był pusty i mocno performatywny, ale nie da się ukryć, że masa filmów, moda, a szczególnie muzyka z tamtego okresu oddawały niespokojny charakter czasów.
I tak właśnie na scenę muzyczną wkroczył nu metal. Był głośny, niesforny i odpychający. Prowokacyjny w dziecinny sposób, próbujący być głęboki w treściach (choć de facto był w większości bardzo płytki), zabawnie radykalny i synkretyczny w brzmieniowej formie. To oczywiście lekko przesadzona krytyka nurtu, bo mimo swojej powierzchowności, którą dzisiaj nie sposób nazwać inaczej, niż komiczną, przyniósł naprawdę dużo dobrej muzyki, a przede wszystkim rezonował z milionami ludzi na całym świecie. Pierwsze płyty KoRna były rewelacyjne, Slipknot, który otworzył wiele uszu na ekstremalny metal, polityczny i progresywny charakter System Of A Down namieszał w głowach - nu metal skrywał wiele dobrych aspektów pod niezbyt fortunną aparycją. Z perspektywy czasu możemy różnie oceniać zastosowane środku wyrazu: kompletnie niepasujące do reszty skrecze, najgorszych raperów świata (o, cześć Fred Durst!), prześmieszną napinkę i stylówki w połowie drogi między horrorem klasy C a przedszkolnym ravem w stodole. Ale nie da się ukryć, że nu metal próbował rzeczy nowatorskich, nawet jeśli szlaki w połączeniu rapu i muzyki gitarowej przetarto wcześniej. Bardziej udanie, jak w przypadku genialnych Rage Against The Machine, czy o wiele mniej fortunnie - powiedzmy sobie to raz, a dobrze: utwór Run DMC i Aerosmith jest po prostu koszmarny.
Dzięki niezmordowanemu prawu popkulturowej cykliczności, obecnie nu metal przeżywa renesans. Do stopnia, w którym zrehabilitowano nawet Limp Bizkit - ale to nie jest walka, którą mam ochotę dzisiaj toczyć. Natomiast w wielu współczesnych połączeniach między hip-hopem a muzyką gitarową pobrzmiewa mocne echo tamtej epoki. Słuchając wydanego niedawno Dog Boy ZillaKamiego mam ciągłe przebłyski podróży w czasie. Tu wpadnie kornowy riff, tam zaśpiew rodem z jakiegoś Mudvayne. Co ciekawe - i dotyczy to wielu rap-gitarowych wycieczek naszych czasów - w spokojniejszych momentach możemy usłyszeć alternatywnego rocka, czy nawet grunge, czyli stylistyki, wobec których nu metal stawiał się w ostrej opozycji. Współczesne pokolenia czerpią garściami z epoki i nie oglądają się na ówczesne podziały, stąd jest tu miejsce zarówno na Rage Against The Machine (pozdrawiam Denzela Curry’ego i jego wykonanie „Bulls On Parade”), ekstremalność Slipknota, jak i co bardziej ckliwe alt-rockowe i pop punkowe patenty, które słyszymy nie tylko na Dog Boy, ale także u Lil Peepa, czy Semetary. Album ZillaKamiego jest porządny, ale jednak brakuje mu pewnej iskry, którą ma City Morgue jako duet. We dwójkę z SosMulą oferują różnorodność i ekscytację. Dog Boy doskwiera także brak kreatywności. Wiele bitów to po prostu osłuchane nu metalowe i alt rockowe riffy na trapowych bębnach. Coś, co np. taki Ghostmane doprowadził nie tylko do perfekcji, ale pokazał, że na bazie prostych zagrywek można stworzyć coś bardzo oryginalnego. ZillaKami ciągnie album swoją charyzmą i ciekawym stylem wokalnym, ale nie da się opędzić od wrażenia, że marnuje się tutaj sporo potencjału na coś lepszego.
Tam, gdzie ZillaKami poszedł na łatwiznę, Sematary wykonał pracę o wiele wyższej jakości. Wydany w tym roku mixtape Rainbow Bridge 3 pokazuje, że fuzja rapu i metalu nie musi przebiegać w najprostszym modelu wrzucenia gitarowych riffów na hip-hopowe bębny. To wydawnictwo rozumiejące metalową stylówę jako atmosferę, pewnego rodzaju kod brzmieniowy nie do końca przypisany do konkretnego instrumentarium. Rainbow Bridge 3 dusi hałasem, przygniata klimatem. Gitar i krzyku nie ma tutaj tak dużo, jak u ZillaKamiego, ale mixtape jest o wiele bardziej ekstremalny i kreatywny. To również coś odległego od eksperymentów w rodzaju Death Grips, czy Ho99o9 (którym się należy osobny tekst), ale wyraźna kontynuacja kierunku, w którym zmierzał emo rap o bardziej radykalnym charakterze. Pod warstwą hałasu i efektów słyszymy rapowanie i melodyjne zaśpiewy, a trapowa perkusja, choć często dość standardowa, przeszła nastrojowy lifting, jaki rozdają seryjni zabójcy w slasherach z lat 80-tych. Treściowo to nic ponad to, co znamy z horrorcore’u dawnych lat, może z większą dawką peepowego emo ćpuństwa, ale brzmieniowo trudno o coś bardziej świeżego. W kontekście projektu pojawiają się określenia w rodzaju połączenie black metalu z trapem i może gitarowe tremolo pojawiające się tu i ówdzie nakłania do takich porównań, ale na dobrą sprawę ciężko sprowadzić ten mixtape do prostych porównań. Jeśli macie otwarte uszy i nie boicie się eksplorować ciągotek do ekstremalnej muzyki, to Sematary i Rainbow Bridge 3 podbije wasze serduszka.
Czy trap metal czeka los nu metalu, czyli błysku, który przez chwilę oślepił publikę i zniknął w infamii? Chyba nie. Po pierwsze, to zbyt mało popularny nurt. Owszem, jego odpryski znajdziemy u popularnych ksywek - od Rico Nasty po Playboi Cartiego - ale główne postacie kroczą poza blaskiem największych jupiterów. Sematary to w ogóle undergroundowa zajawka, ZillaKami i City Morgue są mniej anonimowi, ale jednak ich popularność sprowadza się do małego wyimka rapowej publiki. To dobra pozycja, bo jak widzieliśmy na przykładzie nu metalu, popularność potrafi korumpować i wysysać kreatywne soki. Jak już wiele razy pisałem, również na tych łamach, hip-hop i muzyka gitarowa potrzebują siebie nawzajem. Ten pierwszy jest najpopularniejszym gatunkiem, wciąż zagrożonym zjadaniem własnego ogona, a ta druga poza undergroundem przędzie cienko. A trapowe bębny jeszcze nikomu nie zaszkodziły!