Jeden z ojców chrzestnych współczesnego poruszenia neo boom bapowego, a jednocześnie też jeden z pierwszych strażaków, którzy dotarli na miejsce tragedii z 11 września 2001 roku. Kassem Ryan odszedł z tego świata 12 października 2024 roku.
I got a new rule: If you ain't never posted a rapper when he was alive, you can't post about him after he get hit. It's simple, it's the principle – w zeszłym roku nawinął J. Cole u Lil Durka, a ja rzeczoną zasadę uważam za bardzo słuszną i… budującą. Nie odnosiłbym jej bowiem do pojedynczych osób, które we współczesnym wszechdostępie do muzyki zawsze mogą coś czy kogoś przegapić, ale do dzisiejszych mediów, które w nieustannej pogoni za cyferkami, tematy wybierają zwykle względem ich zasięgowości, nie ciekawości, potencjonalnej klikalności, nie potencjału artystycznego.
C.R.E.A.M. – Clicks Rule Everything Around Me – klik to kasa, a klików nie generuje grzebanie w niszach i pisanie o ludziach, co mają kilka(dziesiąt) koła obserwujących. Nawet jeśli ci ludzie są ulubionymi artystami najbardziej zasięgowych, mainstremowych artystów to też nie wystarczy. Potrzeba ekscesu: seksu, narkotyków, przemocy bądź śmierci. Kłaniam się więc za przybliżenie swego czasu sylwetki Ka na newonce, bo kierując się dyrektywą J. Cole’a mógłbym mieć wątpliwości, czy o Kaseemie Ryanie powinienem dziś tu pisać. Chylę czapkę z głowy Geniusowi, znanemu lepiej jako GZA, bo to za sprawą jego albumu Pro Tools z 2008 roku poznałem tego brooklyńskiego rapera i wsiąkłem w jego świat od pierwszego wersu. Dziękuję Markowi Fallowi, który wczoraj po nocy zapytał mnie czy skrobnę te kilka słów, bo dalej bym pewnie nie wiedział, że czas się pożegnać z jednym z najbardziej osobnych i wpływowych MC’s XXI wieku. W pierwszym momencie myślałem bowiem, że może gra w Warszawie koncert, który gdzieś przegapiłem, że może jego najnowszy album The Thief Next to Jesus, wdrał się przypadkiem na Billboard, że może po prostu trzeba wyłożyć tu wszystkie jego zakulisowe zasługi… Ale nie, dziś wszyscy spotykamy się nad trumną. Ramię w ramię z nami stoją tu Saul Williams, Evidence i A-Trak, Wiki, Pink Siifu i Qzyn, Pitchfork i FDNY, tłum żałobników, którzy składają kondolencje na ręce jego żony, matki i siostry.
Bloki startowe
Wspomnianemu tu przeze mnie Pro Tools daleko do statusu debiutanckiego Liquid Swords czy nawet (średniego) Beneath the Surface, jednak ostatni solowy krążek Geniusa urósł nieporównywalnie w moich oczach (uszach?) przez minione półtorej dekady. Zapoznał mnie on bowiem z dwoma MC’s (i producentami), na których barkach wybudowano współczesny gmach tak zwanego neo boom bapu czyli dialogującego ze starymi wzorcami, post-trapowego rapu trzeciej dekady XXI wieku. Cała ta barwna czereda – skupiona wokół takich postaci jak Alchemist i DJ Muggs, a także ekipy Griselda (by Fashion Rebels) – być może nigdy by nie nadeszła i nie upomniała się o swoje, gdyby wcześnie w drugim obiegu nie wypracowali swojego osobnego języka Roc Marciano i właśnie Ka. Obie te ksywy poznałem za sprawą GZ-y i to właśnie Short Race i Firehouse były numerami, które leciały u mnie na pętli. Gdy usłyszałem pierwsze takty surowego, esencjonalnego bitu Marciano, na którym Kaseem Ryan oprowadził mnie po jego rodzinnym Brownsville w moment mnie zabrało, a to, że Genius wypowiada w tym numerze ledwie kilka wersów w refrenie uświadomiło mi, że mam tu do czynienia z człowiekiem przed którym mikrofon składa sam mózg Wu-Tang Clanu.
I embody, every nigga who carried a shotty / Forced to grow up quick, never sat on the potty / Went from crawl to run, we want all or none / Being fatherless bothered us, everybody we called 'em son / Block scholastic, sellin chips from the rock jurassic / For heavy glory, mark territory 'fore I rot in casket – nawijał tam Ka i jak zapowiedział tak zrobił, nim złożyli go do trumny, dorobił się wielkiej chwały i własnego, autonomicznego pola działania.
Zrodzony w ogniu
Jedenaście albumów, które w przeciągu dwóch dekad swojej aktywności scenicznej Ka właściwie wszystkie sam wyprodukował i nawinął (gościnne udziały można tu policzyć na palcach jednej ręki) służy za niewzruszony pomnik osobności czy wręcz misyjności, z jaką podchodził do mikrofonu i bitmaszyny. Fakt, że wszystkie je wypuścił własnym sumptem pozostając do końca w pełni niezależnym, samostanowiącym twórcą, świadczy o tym, że na żadne ustępstwa w tej materii nigdy nie był skłonny pójść, a jego ekspresja była zawsze ważniejsza niż… wszystko inne.
Świadomość tego, że Kaseem Ryan w międzyczasie był nieustannie czynnym, etatowym strażakiem, który jako jeden z pierwszych dotarł 11 września 2001 roku pod walące się wieże World Trade Center, przydaje natomiast jego dorobkowi dodatkowej wagi i jest ona doprawdy ciężka. Pracuję na etat; cały czas pracuję. Nie chcę o tym rozmawiać, po prostu mam pracę. To nie jest żadne powołanie, po prostu praca – mówił w 2013 roku w wywiadzie dla portalu Complex, natomiast trzy lata później w rozmowie z Rolling Stone’m stwierdził, że wszystkie jego wersy są pisane z perspektywy człowieka, który już przeżył jedno życie, udało mu się z niego wyrwać i teraz stara się prowadzić nowe, uczciwe życie.
Miłość, media i nienawiść
Te dwa cytaty dobrze oddają jego modus operandi Ka, ale jednocześnie też mówią wiele o problemach trawiących Stany Zjednoczone i zamieszkującą je czarną społeczność. Właściwie wszystkie numery Ka są bowiem przeżarte przez narkotyki, przemoc i nienawiść do policji, krew, pot i łzy, smutek, desperację i kroczące za raperem widmo śmierci. To właśnie tej – jakże przecież sensacyjnej – dychotomii czepiały się zawsze media piszące o dorobku Kaseema Ryana. To ona była generującym kliki ekscesem, to w jaki sposób zasłużony na służbie kapitan FDNY może odmieniać słowo na N przez wszystkie przypadki i nawijać wersy pokroju Fuck them cops and swats with night vision (…) I see your traps and your plots to dead us. Tego nie mogli zrozumieć… tylko konserwatywni wychowankowie Białej AmeryKKKi, o której jej kolorowi obywatele śpiewali na długie dekady zanim urodził się w niej pierwszy raper. Gdy media trąbiły o tym niezrozumiałym dla nich rozdźwięku Ka napisał na swoim twitterze tylko: Wraz z miłością pojawia się nienawiść… nie ma jednego bez drugiego. Bądźcie gotowi na jedno i drugie. I choć sam nie uważam, że zawsze te dwie emocje muszą iść w parze, to ja się nie urodziłem czarnym w Stanach i nawet nie potrafię sobie wyobrazić jak to jest gdy twoja miłość do bliskich każdego kolejnego dnia idzie w parze ze strachem o ich życie i nienawiścią do tych, którzy ten strach wzbudzają. Nieważne ile książek na ten temat przeczytam, ile filmów obejrzę, ile numerów przesłucham, to naprawdę chuja wiem o systemowym rasizmie, bo nigdy nie byłem jego ofiarą. Za sprawą nagrań Ka – i szerzej też całego dorobku muzyki afroamerykańskiej od bluesa aż po trap – mogę współczuć, sympatyzować czy jak się od niedawna mówi empatyzować z wszystkim pokrzywdzonymi i poszkodowanymi, rannymi i zabitymi, osieroconymi i chowającymi własne dzieci do grobów.
Świeć Panie nad jego duszą
Ka w ostatnich latach był w moich słuchawkach jednym z najważniejszych orędowników tej świadomości; często wręcz apokaliptycznym, kroczącym przez ogień prorokiem prawdy. Jako wychowanek takich nowojorskich mistrzów wolnego flow jak Raekwon czy Prodigy, zawsze był zdolny sprawić, że każde z jego słów długo wybrzmiewało, a nawet najbardziej skomplikowane patenty słowno-rytmiczne mogłem sobie jeszcze chwilę przemyśleć i w końcu zrozumieć… zazwyczaj na kilka sposobów. Na każdym jego wersie zakręcony był ciężki stalowy docisk, a to, że był jednym z pionierów coraz bardziej popularnej w ostatnich latach, bezbitowej formy samplopochodnych podkładów podyktowane było właśnie tym, żeby jego beznamiętny, matowy głos mógł wybrzmieć w całej swojej doniosłości. Nie tylko przecież jego teksty były przesycone religijnymi odniesieniami i metafizycznymi znaczeniami, sam tembr jego przeżartych przez pożary, umęczonych strun głosowych służył za mantrę - modlitwę za te wszystkie zaułki Nowego Jorku, gdzie pan, wójt i pleban (milioner, burmistrz i mówca motywacyjny) nigdy nie zaglądają.
Gettin' older, dealin' wit' aches and pains, breaks and strains / Things I once did with ease, ain't the same / Pour my stake in it while they tryna stake they claim – rapuje Kaseem Ryan na wydanej ledwie półtora miesiąca temu płycie The Thief Next to Jesus w utworze Tested Testament. Tytuł ten dziś, w momencie przekazania do wiadomości publicznej informacji o jego przedwczesnej śmierci w wieku pięćdziesięciu dwóch lat wydaje się być dojmująco znaczący. Podobnie jak padający kilka linijek dalej wers: Once carved in thеy hearts, can't erase your namе. Wręcz namacalne w jego nagraniach cierpienie i ból, wszystkie te złamania i napięcia, to co kiedyś robił z łatwością, a po czasie okazało się nieznośnie trudne, to wszystko już odeszło. Pozostało tylko jego imię wkomponowane w okładki tych jedenastu niewzruszonych krążków, które nagrał, zapisane na czerwonych cegłach jego ukochanego Brownsville, które osierocił, wyryte w sercach jego słuchaczy, stronników i tych wszystkich anonimowych osób, które uratował na służbie.
I nie wahajcie się nawet chwili jak was najdzie, żeby wrzucić gdzieś któryś jego numer, bo nigdy nie zrobiliście tego jak jeszcze żył; zasada J. Cole’a tyczy się tylko mediów, od których trzeba dziś wymagać nieporównywalnie więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
Sprawdź także:
Ka: nowojorski strażak, mistyk, niedoceniony raper
Czy jesteśmy świadkami powrotu mody na drum and bass?
Zdumiewające przygody Kool Keitha. Kto jest ojcem twojego ulubionego rapera?