Ekranizacja książki, którą napisał Kali, ale średnio pali mu się, żeby podpisać się pod samym filmem. Z reżyserem Michałem Węgrzynem, który wcześniej zrobił Proceder. I współpracą scenariuszową Rafała Wosia umoczonego w Gierku. Co mogło pójść nie tak?!
Jedną z największych bolączek naszego filmowego mainstreamu wydaje się fakt, że nikt nie był w stanie przejąć pałeczki po Władysławie Pasikowskim, jeśli chodzi o przyzwoite sensacje. Po pierwszym Pitbullu obstawiano, że następcą reżysera Psów ma szansę zostać Patryk Vega, ale okazało się, że tamta produkcja była czymś na kształt zasłony dymnej; sytuacją typu moment before disaster. Wkrótce zaczął więc hurtowo kręcić gnioty, oswajając widownię z bylejakością i tandetą.
Niejako na kontrze do niego – przynajmniej we własnym mniemaniu – za kamerą stanął Maciej Kawulski, który po komercyjnym sukcesie Jak pokochałam gangstera poczuł się na tyle pewnie, że zaczął chodzić po mediach i recenzować rodzime kino z pozycji autorytetu (WTF). A przecież on i Vega są jak dwaj Spider-Mani z popularnego obrazka. Tyle tylko, że Kawulskiemu zdarzyło się pewnie oglądać więcej Nicolasa Windinga Refna.
Wcielając się w rolę adwokata diabła, można jednak stawać w obronie Jak pokochałam gangstera jako próby stworzenia gangsterskiej epopei w podobie Irlandczyka. Wyszła z tego na koniec autorska przeróbka mema Mamy Scorsese w domu, ale po Krime Story. Love Story nie sposób nie patrzeć na nią łaskawszym okiem. Bo – całkiem serio – Michał Węgrzyn zgłasza tu akces, żeby zająć miejsce Vegi jako Pawła Jumpera naszej kinematografii, a Global Studio – po Procederze i Gierku – śmiało można okrzyknąć już polskim A24.
W imaginarium twórców Krime Story. Love Story miało stanowić prawdopodobnie odpowiedź na Miasto gniewu. Tak wynikałoby przynajmniej ze wskazówki umieszczonej w materiale promocyjnym, gdzie odniesienie do filmu Paula Haggisa sąsiaduje z Szekspirem, co jest – swoją drogą – największym nadużyciem w naszym życiu publicznym od czasu afery Amber Gold. Ale do rzeczy. Krime (Cezary Łukaszewicz) i Wajcha (Michał Koterski), którzy na co dzień zajmują się drobnym rozbojem i waleniem kokainy zmieszanej z pyłem z jarzeniówek – dostają od Palacza (Cezary Żak) propozycję nie do odrzucenia. Pewien biznesmen bawiący się w politykę będzie przekazywał innemu wysoką łapówkę. Z naszych informacji wynika, że w walizce będzie około pięciu milionów złotych. Walizka będzie przykuta do nadgarstka. Odjedziecie skradzionym samochodem. To chyba żaden spoiler, że napad nie pójdzie zgodnie z planem?
Bohaterką drugiej historii jest Kamila (Wiktoria Gąsiewska), która powinna przygotowywać się do matury, ale jej zainteresowania to raczej dyskoteki, chłopaki i ogólnie takie takie. Do tego dochodzi jeszcze policyjny plot z Szybkim (Piotr Witkowski) w roli głównej, a nie bez znaczenia pozostaje to, że w mieście grasuje seryjny morderca kobiet. Wątki ostatecznie zbiegną się na jednej z dzikich plaż i to już jest absolutny teatr absurdu.
Krime Story. Love Story posiada właśnie taki rys nieudolności, że o ile z Jak pokochałam gangstera można na upartego dyskutować jako dziełem filmowym – w przypadku najpopularniejszej obecnie pełnometrażowej produkcji na Netfliksie nie pozostaje nic innego jak facepalm z bezsilności. Tutaj Koterski bez mrugnięcia okiem rzuca kwestie w rodzaju Nie cyndol jak stary parapet; Gąsiewska z koleżankami w początkowej fazie zostaje sprowadzona do kabaretowego stereotypu (Idziemy w regały!), żeby przejść przemianę, która na poziomie wiarygodności jest wręcz obraźliwa; podobnie jak śledztwo, które równie dobrze mogłoby być prowadzone przez policjantów z 13. posterunku; Witkowski strzela przez okno do uciekającego antagonisty (typowe działanie operacyjne), ale trafia kogoś innego, co przypomina scenę postrzelenia prawdziwego Kilera przez Jerzego Stuhra; zresztą – Żak wraca w tym filmie do żywych tak wiele razy, że jego postać powinna nazywać się Łazarz...
Narracja poprowadzona została więc bez ładu i składu – aż do tytułowego Love Story, gdzie już naprawdę wjeżdżają Pamiętniki z wakacji; postaci zrobione są z papieru; fabuła jest pełna dziur, niekonsewkencji i bzdurek; na poziomie wizualnym – widać, że twórcy oglądali Refna i może Ślepnąc od świateł, ale do niczego im się te doświadczenia nie przydały. Jeżeli można ich za coś docenić – to za spryt, bo chyba w takich kategoriach należałoby rozpatrywać asekuranckie próby podpięcia tej produkcji pod kategorię komedii gangsterskiej; na podstawie kilku nieudolnych one-linerów na krzyż (Koterski rzucający: Pomożecie?!), mających pokazać, że ekipa patrzy z dystansem na to, co się tutaj wyrabia.
Niby ch*j, ale szkoda, że nagle ocknęliśmy się w miejscu, gdzie dresiarska wrażliwość stała się jednym z dominujących prądów w kulturze popularnej. Podobnie jak subtelność rodem z telewizyjnych paradokumentów w naszym kinie sensacyjnym. Bez kitu – taka Furioza urasta nagle do rangi gatunkowego arcydzieła...