Ostatni odcinek serii bije wszelkie rekordy oglądalności, a my zastanawiamy się, czy rzeczywiście jest tego warty.
Wczorajsza premiera szóstego epizodu z ósmego sezonu Gry o tron była momentem, na który jak na szpilkach czekali widzowie z całego świata. Od ośmiu lat śledziliśmy losy bohaterów z Westeros i Essos, by w niespełna godzinę poznać ich finalne losy. Głosy są podzielone, jednak GoT nigdy nie przyjęła na klatę aż tyle hejtu, co ostatnio.
Serial Benioffa i Weissa to telewizyjny fenomen dekady. Jego popularność jest tak gigantyczna, że łatwiej byłoby policzyć ludzi, którzy nigdy Gry o tron nie oglądali. Nic zatem dziwnego, że fani są bardzo wczuci i nie dają sobie wciskać byle czego. Wydaje nam się jednak, że tak krytyczne nastroje mogą wynikać z gigantycznego napięcia i emocji, jakie towarzyszą końcowi przygód w Westeros. Skończy się wbijanie paznokci w oparcia z niepewności tego, kto umrze następny, skończy się także nieznośne czekanie na kolejny sezon. Czy ostatni odcinek to jednak dobre podsumowanie serii?
Gra o tron zawsze była serialem, w którym najbardziej należało się spodziewać najmniej spodziewanego. Myślisz, że w następnym odcinku zginie twój znienawidzony bohater? W takim razie najbliżej śmierci była najprawdopodobniej twoja ulubiona postać. Ostatni sezon był jednak inny. Tu element zaskoczenia nie zadziałał tak, jak działo się to czy w pierwszych czy dalszych sezonach. Byliśmy bowiem w stanie przewidzieć praktycznie całe zakończenie, a przede wszystkim to, kto usiądzie na tronie siedmiu królestw. Nie mamy jednak pretensji do twórców - sezon ósmy miał stanowić zwieńczenie ośmiu lat ciężkiej pracy i zadowalania fanów na całym globie. Wyjście naprzeciw oczekiwaniom odbiorców przy tak krótkim czasie trwania sezonu było zatem niezwykle trudnym zadaniem. Jakość scenariusza może i całkiem nieźle oddaje mem poniżej, ale stawmy czoła rzeczywistości: taka liczba wątków, plot twistów, bohaterów i możliwości pozostawiła twórców serialu z tym, że najrozsądniejszą opcją był niezbyt przewrotny finał.
Były fajerwerki, ogień, pożoga, krew, śmierć, wybuchy, zniszczenie, pojedynki i bitwy, czyli wszystko, do czego Gra o tron nas przyzwyczaiła. No, może oprócz seksu, którego sceny moglibyśmy policzyć na palcach zaledwie jednej ręki (hehe). Były te wszystkie wpadki z kubkami ze Starbucksa, odrastającymi rękami i butelkami wody, ale każdy medal ma jednak dwie strony. Zaskakująca kreacja Daenerys, przewidywalna Johna Snowa, bohaterska Arii Stark, dopełniony wątek Lannisterów - jasne, że dało się to zrobić lepiej. Bohaterowie mogliby zyskać drugie, ba - trzecie i czwarte życie. Jednak żeby zrealizować takie scenariusze, musielibyśmy czekać zdecydowanie dłużej niż osiem lat.
Czy jesteśmy zatem zadowoleni z produktu końcowego? Gra o tron była długą i emocjonującą przygodą. Śledziliśmy serial od początku i bywało, że byliśmy poirytowani, bywało też, że się wzruszaliśmy i byliśmy cali w skowronkach. Zachwycaliśmy się kreacjami bohaterów, liniami fabularnymi, wątkami. Zachwycaliśmy się efektami specjalnymi i niespodziankami. To jest właśnie to, czego oczekujemy od kina w ogóle. Wywoływanie emocji, targanie odbiorcą z lewa na prawo. Dlatego nie - nie jesteśmy do końca zadowoleni, ale patrząc całościowo, wszelkie niedociągnięcia i błędy z ostatniego sezonu puszczamy w niepamięć. Valar morghulis.